Wizytówka życia

Aleksander B. Skotnicki, hematolog: Jeśli z 50 członków jednej rodziny przeżyło pięciu, a pozostali zginęli w strasznych okolicznościach, to trzeba dotrzeć do ich imion i nazwisk. Zachować ich tożsamość.

28.10.2019

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Kiedy Pan zrozumiał, że jest istotą śmiertelną?

ALEKSANDER B. SKOTNICKI: Nie myślałem o śmierci nawet gdy zapadłem na chorobę Heinego-Medina, miałem cztery lata i leczono mnie metodą owijania całego ciała w szorstkie, mokre koce.

Potem w wypadku zginął mój kolega z podstawówki, a na pogrzebie płaczący rodzice rozdali nam jego zdjęcia, byśmy pamiętali. Tyle że jego nagłe odejście nie wynikało z choroby czy śmierci zadanej przez złych ludzi.

A śmierci w Pana rodzinie? Podczas okupacji Pana mama straciła matkę, pierwszego męża i dziecko w trzecim tygodniu życia.

Ale to były relacje zapośredniczone. Babcia zginęła z rąk nazistów, dziadka w 1917 r. zabili bolszewicy. Po prostu nie żyli, nie miałem ich. Natomiast widziałem, jak cierpiała moja mama, która nigdy nie mogła pójść na grób swojej.

Pana babcia, Anna Sokołowska, nauczycielka w Nowym Sączu, podczas okupacji ukrywała swoich byłych żydowskich uczniów, niosła też pomoc do getta ich rodzinom. I została aresztowana przez gestapo.

Najpierw trafiła na kilka miesięcy do krakowskiego więzienia przy ul. Montelupich, potem została wywieziona do Ravensbrück. To był straszny obóz, niektórzy twierdzą, że gorszy od Auschwitz. Zamordowano ją tam zastrzykiem z fenolu w lutym 1945 r. Miała 67 lat.

„Jesteś już sierotą” – tak powiedzieli Pana mamie wracający z obozu.

Dla mamy to był ogromny cios.

Umarła u mnie w klinice, na hematologii. Miała 85 lat. Na odprawie dziękowałem swoim asystentom i pielęgniarkom za to, że się tak wspaniale nią zajmowali. Umarła w ładnej separatce z łazienką, zaopiekowana. W godnych warunkach, w przeciwieństwie do własnej matki.

Mimo że od tych śmierci upłynęło tyle lat, są nie do objęcia rozumem.

Wtedy przyszło głębokie wzruszenie, że przynajmniej moja mama, trochę też dzięki mnie, mogła godnie umierać.

Bo mama ogromnie przeżywała, że jej matka – która była intelektualistką, mówiła czterema językami, skończyła filozofię i rolnictwo na UJ w 1905 r., obracała się w świecie arystokracji – w obozie została strasznie sponiewierana. A mimo to podnosiła na duchu innych, na wycieńczających apelach recytowała poezję Norwida, Słowackiego, Mickiewicza, którą znała świetnie, bo doprowadziła do matury 10 roczników... W obozie odarto ją z ubrania, z nazwiska, ale tego, co miała w sobie, nikt jej nie mógł odebrać.

W Ravensbrück babcia uczyła współwięźniów niemieckiego i francuskiego, uważała, że tym, którzy przeżyją, słówka w obcym języku będą jeszcze potrzebne.

Nie miała grobu. Co roku 1 listopada z mamą paliliśmy świeczkę na grobie Ravensbruczanek, który jest na cmentarzu Rakowickim niedaleko głównej alei.

W 1989 r., po blisko 45 latach, w Jerozolimie odbył się symboliczny pogrzeb Anny Sokołowskiej.

Babcia została odznaczona medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Mama pojechała ze mną do Izraela przy okazji Kongresu Hematologicznego. To wtedy, w Yad Vashem, zasadziliśmy sosenkę. Sądziliśmy, że w tych warunkach klimatycznych – na suchej, kamienistej ziemi – uschnie. Ale gdy wróciłem tam po 15 latach, zobaczyłem piękne pięciometrowe drzewo z tabliczką „Anna Sokołowska, Poland”. Ono jest teraz jedynym trwałym śladem istnienia tej dzielnej kresowej kobiety z Żytomierza, poza kilkoma zdjęciami i rzeczami do niej należącymi. Jak srebrna cukiernica, którą mamie już po wojnie udało się wynieść z płonącego domu koło Sanoka, podpalonego przez banderowców zimą 1945 r.

Mama chętnie opowiadała o babci?

Mówiła, że jestem charakterologicznie podobny do niej: że mam pasję i pewien napęd, którego ona sama miała mniej, bo chorowała jako dziecko na rozległą gruźlicę kości, a po szkarlatynie całe życie zmagała się z niedosłuchem.

Przecież Pana mama była społecznikiem! Alina Skotnicka, z wykształcenia psycholog, prowadziła przez 20 lat telefon zaufania w Krakowie.

Organizowała też klub samotnych „Amicus”, kojarzyła ludzi zgodnie z ich zainteresowaniami, była sekretarzem naukowym Towarzystwa Higieny Psychicznej w Polskiej Akademii Nauk.

Natomiast nie było w niej pasji naukowej, nie obroniła gotowego już doktoratu. A pracę magisterską pisała u prof. Stefana Szumana w Katedrze Psychologii Pedagogicznej UJ – pt. ,,Dziennik Alka”. Szumanowi chodziło o to, by opisała, jakie słowa syn przynosi z przedszkola. Moje wieczorne relacje z minionego dnia stały się treścią pracy magisterskiej mamy.

Powinien Pan to przeczytać!

Najpierw muszę tę pracę wydobyć z archiwum UJ.

Jaka jeszcze była mama? Pogodna i ciepła – ludzie do niej lgnęli. Gdy leżała w klinice, miała świetny kontakt z pielęgniarkami. Zachowałem jej notesik, gdzie wpisywały imiona i telefony. Jako psycholog doradzała im w sprawach osobistych. Obiecywała, że jak wyjdzie ze szpitala, to będzie zawsze do ich dyspozycji.

W ogóle mama swoją postawą pokazywała, że pacjent może wpływać na atmosferę w szpitalu. Bo istnieją pacjenci mili w obejściu, ale są też osoby zawsze niezadowolone i krytyczne, omal winiące lekarza o swoją chorobę, o to, że nikt ich nie odwiedza, że leczenie nie idzie zgodnie z planem. Uważam, że budowanie relacji lekarz-pacjent powinno odbywać się na zasadzie obustronnego zaufania.

Mama wiedziała, że odchodzi?

Chyba tak, była mądrym, doświadczonym człowiekiem.

Zrobiłem wszystko, by nie cierpiała. I byłem przy niej.

Gdy matka odchodzi, odchodzi też trochę z nią dziecko?

Odchodzi. Tym bardziej że mama była moim przyjacielem, o wszystkim można było z nią porozmawiać. No i odchodząc bezpowrotnie zabrała ze sobą część swojej młodości, którą tylko ona pamiętała. Już nie zapytam jej o czasy przedwojenne, które mnie fascynują. Przekazywała nam wiedzę o drugim człowieku – o jego wielkości i słabościach. Na starość regularnie odwiedzała swoją koleżankę, która straciła wzrok. Czytała jej książki i gazety. Z mamy strony to był naturalny gest życzliwości, nie poświęcenie.

Czy fakt, że Pana babcia ratowała Żydów, spowodował, że po latach szukał Pan ludzi uratowanych przez Oskara Schindlera?

Nie traktuję tego jako powinności wynikającej z tego, że babcia jest Sprawiedliwym, a mój szef – prof. Julian Aleksandrowicz – był żydowskiego pochodzenia i podczas okupacji kierował szpitalem w getcie.

Dla mnie to była przygoda naukowa. Kiedy 25 lat temu dowiedziałem się, że w Krakowie mieszkają dwie starsze panie, które jako nastolatki zostały uratowane przez Schindlera, chciałem dotrzeć do innych, jeszcze żyjących ze słynnej Listy Schindlera. Dotarłem do 50 osób mieszkających wówczas na całym świecie.

Romana Goldbergera-Leśniaka odwiedziłem dwa tygodnie temu w Montrealu. Przez trzy lata próbowałem się do niego dodzwonić. Wreszcie mi się udało, teraz ma 96 lat. Powiedziałem mu, że będę niedługo w Toronto u mojego starszego brata, od 50 lat mieszkającego w Kanadzie, a on na to: „Proszę przylecieć choć na jeden dzień do Montrealu. Przyjadę po pana na lotnisko. I był, czekał, w świetnej formie. Zjedliśmy lunch, dałem mu namiary na innych Schindlerowców. Zadzwonił do Nachuma Monderera-Manora, mieszkającego obecnie w Beer Szewie w Izraelu, który został uratowany przez Schindlera razem ze swoją przyszłą żoną Genią. Usłyszeli się po 50 latach.

Albo: jestem kiedyś w Tel Awiwie, wieczorem do restauracji hotelowej przychodzi na moje zaproszenie dwudziestu Schindlerowców, od ponad pół wieku mieszkających w Izraelu, wszyscy mówią po polsku. Ryszard Löw, urodzony w Krakowie literat, który opracowuje bibliografię polskich pisarzy w Izraelu, mówi do Lusi Bosak-Schwarz: „A pani dawno w kraju?”. „Od 70 lat”. „Bardzo miło mi poznać”.

No dobrze, ale dlaczego Pan to robi?

Odnajdywanie ludzi, których łączy wspólna historia, jest fascynujące. Dzielą się ze mną wspomnieniami, zdjęciami i dokumentami. Uważam za swój obowiązek opisać ich historie, tak bardzo krakowskie i tak bardzo tragiczne, aby zachowały się w pamięci naszego miasta. Jeśli z 50 członków jednej rodziny przeżyło pięciu, a pozostali zginęli w strasznych okolicznościach, to trzeba dotrzeć do ich imion, nazwisk, by zachować ich tożsamość i ustalić miejsce, gdzie zginęli. Historia powinna być spersonalizowana – z perspektywy jednego człowieka możemy poznać całe środowisko. Dzięki tym ludziom poznaję przedwojenny Kraków i wiem, że żydowskie matki kupowały ryby na targu pod synagogą Izaaka.

Kluczowa jest postać Oskara Schindlera, niemieckiego przedsiębiorcy, który w krakowskiej fabryce Emalia zatrudniał przeszło tysiąc żydowskich robotników.

W 1944 r., kiedy obóz w Płaszowie był likwidowany, udało mu się ewakuować ich do fabryki w Brünnlitz na Morawach. W maju 1945 r. Brünnlitz wyzwolono.

Pan o Schindlerze napisał książkę.

Chciałem, by opowiedzieli o nim uratowani Żydzi.

Ważne jest to, dlaczego tylu ludziom pomógł, ale jeszcze ważniejsze, dlaczego ocalali okazują mu po tylu latach wdzięczność. Przecież nie musieliby tego robić, Schindler umarł w 1974 r. A oni powtarzają, że nadal sprawuje nad nimi pieczę i chodzą na jego grób w Jerozolimie, bo tam właśnie chciał być pochowany.


Czytaj także: Pomylone życia - rozmowa Katarzyny Kubisiowskiej z Agnieszką Glińską


Ponieważ Schindler był w Polsce krytykowany, a film Spielberga został przez niektórych dziennikarzy uznany za hollywoodzką produkcję mijającą się z historyczną prawdą, poczułem się w obowiązku stanąć nie tyle w obronie Schindlera, bo on się sam broni, co w obronie ludzi, którzy zawdzięczają mu życie i którzy chcą, by po nim została dobra pamięć. Jestem od nich młodszy o 20 lat, mam więcej niż oni energii. I może to też jest część odpowiedzi na pani pytanie, dlaczego ja to wszystko robię.

Jasne: o Schindlerze można powiedzieć, że był alkoholikiem, kobieciarzem i łapówkarzem. Tak, dawał łapówki, by ratować ludzi. Natomiast tylko ocaleni przez niego ludzie mają moralne prawo mówić, jakim był człowiekiem.

Schindler pokazał, że w tych strasznych czasach można było pozostać człowiekiem.

Powiem więcej: w moich oczach wszyscy Sprawiedliwi są większymi bohaterami niż żołnierze AK, którzy mieli broń, dowódców, organizację, nawet żołd z Londynu. Sprawiedliwi nie mieli nikogo, zagrożeni przez Niemców, złych sąsiadów, nawet przez członków swoich rodzin, których przecież też narażali.

Jako onkolog wie Pan, jaka to odpowiedzialność: ocalać ludzkie życie.

Przez 45 lat starałem się ratować naszych pacjentów zagrożonych białaczką, chłoniakiem czy szpiczakiem. Początkowo większość chorych umierała nam po paru miesiącach lub kilku latach. W ciągu ostatnich 20 lat w wyremontowanej klinice przeprowadziliśmy 1400 przeszczepów szpiku. Co roku organizujemy spotkania chorych po przeszczepie, przyjeżdża 200-300 osób, w tym nasi pacjenci sprzed dwóch dziesięcioleci.

Niektórzy koledzy hematolodzy z Ameryki na drugiej stronie wizytówki umieszczają zdjęcie grupowe chorych po przeszczepie – to wizytówka ich życia.

Pan takiego zdjęcia nie ma.

Ech, mnie takie rzeczy nie są potrzebne... Ale proszę spojrzeć: tu, w moim gabinecie, wisi zdjęcie wyleczonych.

Jak pamiętam pierwszy przeczep? Jest rok 1997, najpierw my, lekarze, uczymy się na samych sobie pobierać komórki macierzyste, zamrażać i rozmrażać. Zdobywamy pieniądze na aparaturę cytometrii przepływowej i separator komórkowy, w 140-letnim budynku urządzamy nowe przestrzenie. Dzisiaj w naszej klinice przeszczep to standardowa forma leczenia, czasami robimy go dwa razy w tygodniu. Istnieje możliwość wyleczenia ­50-70 proc. chorych. Kiedyś – 10 proc.

To postęp.

Ogromny. Ale nawet gdy mam młodych pacjentów, muszę im powiedzieć, że zawsze istnieje ryzyko. Nie jesteśmy ani lepsi, ani gorsi od statystyki ogólnoświatowej, zawsze istnieje możliwość wystąpienia powikłań lub nawrotu choroby.

Naprawdę Pan to mówi?

Mówię. Politycy mogą kłamać, że kraj nie jest w ruinie, ale ja, hematolog, muszę być skromny, uczciwy i mówić prawdę – w przeciwnym razie mogę mieć proces.

A Pan gotowy jest usłyszeć, że jutro może umrzeć?

Mam świadomość swojej ułomności fizycznej, bo jestem po dwu operacjach bioder, a kilka chorób w sobie noszę. Nie żyję też tak zdrowo, jak powinienem – nie trzymam specjalnej diety, nie chodzę codziennie na basen i na długie spacery, nie mam na to czasu, bo kolejna książka, artykuł, korekta, wykład, pacjenci. Ale przynajmniej nie palę papierosów i krytykuję tych, co palą.

Mam jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, to mój życiowy napęd, a poza tym gimnastyka mózgu.

Kiedy mój ojciec ciężko chorował, rozmawiałam o metodach jego leczenia ze wspaniałymi lekarzami – profesorami Andrzejem Szczeklikiem i Krzysztofem Krzemienieckim. Byli oddani sprawie, fachowi i życzliwi, a ja i tak w duchu myślałam: „Co wy możecie zrozumieć, jesteście po drugiej stronie – po stronie życia”. No i najpierw zmarł tata, kilka miesięcy po nim Szczeklik, a potem Krzemieniecki.

A ja pani opowiem o lekcji, jaką udzielili mi 30 lat temu rodzice 18-letniej Dorotki chorej na białaczkę, o której wspominam w książce „Arka. Opowieść o życiu i przetrwaniu”. Leczenie nie przynosiło skutku, siedziałem przy jej łóżku, walczyłem o tę dziewczynę do upadłego. W końcu jej rodzice powiedzieli: „Proszę pozwolić jej odejść...”.

Uh.

Matka tej dziewczynki niedawno zachorowała. Teraz w naszej klinice mogliśmy jej skutecznie pomóc. Ponownie nam zaufała i nie zawiodła się.

I jeszcze jedna lekcja: 30 lat temu wysłaliśmy na przeszczep szpiku do Paryża naszą studentkę. Krakowianie mieszkający w Paryżu pomogli jej bardzo po przeszczepie, zatroszczyli się, by miała tam dobre warunki. Wmurowałem nawet tabliczkę w przedsionku kliniki z podziekowaniem dla nich. A teraz pani, która wtedy w Paryżu pomagała tej studentce, zachorowała na „naszą chorobę”.

„Nasza choroba”...

Tak właśnie mówimy o chorobach krwi. Udało się uzyskać remisję choroby i wkrótce będzie mieć przeszczep szpiku. Powiedziałem do niej: „Pani wtedy pomogła naszej pacjentce, teraz my panią wyleczymy”. To rzeczy niezbadane, ale jedno w tym jest pewne: dobro wraca.

Gdy to mówi lekarz z 45-letnim doświadczeniem, to rzeczywiście można uwierzyć, że wraca.

Dla lekarza to ogromna satysfakcja, kiedy uda mu się odwrócić niekorzystny bieg zdarzeń – przedłużyć życie, a nawet je uratować. I jeszcze stworzyć warunki, by to mogło się udać. Klinika powinna oddziaływać z każdej strony: portier ma być przyzwoicie ubrany, pielęgniarki miłe i oddane, a wśród personelu musi być psycholog, dietetyczka i rehabilitant. Mają być drugie śniadania, a wszystko po to, by chory czuł się omalże jak w domu.

Wiszą u nas pięknie oprawione reprodukcje obrazów Moneta, Maneta, ­Renoira, van Gogha. Czasem pacjenci mówią mi, że kupili sobie „Historię sztuki”, by dowiedzieć się więcej o tych twórcach. To nauka Juliana Aleksandrowicza: nic, co może wpłynąć na zdrowie mojego pacjenta, nie będzie mi obojętne.

Na koniec proszę puścić wodze wyobraźni i zobaczyć siebie za 10 lat.

Jeżeli będę żył, będę się cieszył emeryturą. Teraz czuję ulgę, gdy nie mam rano wykładu, wreszcie mogę się wyspać do dziewiątej. A przez 25 lat kierowania kliniką o ósmej rano zaczynałem odprawę, wszyscy asystenci mogli się spóźniać, a ja musiałem być, bo jak ja się spóźniłem, to 20 osób traciło czas.

Za 10 lat, jeśli będę sprawny intelektualnie, na pewno będę codziennie nad czymś pracował. Nulla dies sine linea – nie ma dnia bez linijki, np. lektury angielskiego czasopisma naukowego o najnowszych metodach leczenia białaczki.

Na razie organizuję w Klezmer Hois na Kazimierzu z okazji 25. rocznicy premiery ,,Listy Schindlera” w Krakowie spotkanie Schindlerowców z polskimi aktorami grającymi w tym filmie, m.in. z Beatą Rybotycką i Martą Bizoń. Będzie uroczysty obiad i każdy opowie, czym dla niego był występ w filmie Spielberga. Przyjedzie też z Paryża Agnieszka Makuszewska, która jako mała dziewczynka grała rolę Niusi Horowitz. Będzie też sama Niusia, czyli Bronisława Horowitz-Karakulska, siostra Ryszarda Horowitza.

Zanim Niusia z matką trafiły do fabryki Schindlera na Morawach, przez trzy tygodnie przebywały w Auschwitz. W tym czasie Niusię dwukrotnie skierowano do gazu. Najpierw wyratowała ją mama: przekupiła strażniczkę brylantem, który połknęła jeszcze w getcie, a potem wydaliła. Za drugim razem, w czasie selekcji, ciocia Niusi wepchnęła ją do miedzianego, oczyszczonego z popiołu pieca, skąd została wyciągnięta po trzech godzinach, kiedy w komorze obok skończyło się gazowanie więźniów. Teraz Niusia prawdziwa i Niusia filmowa się spotkają.

Mam poczucie, jakby uratowani od białaczki i uratowani z Holokaustu stali się moją dużą rodziną. ©

 

PROF. ALEKSANDER B. SKOTNICKI (ur. 1948) jest hematologiem, transplantologiem, twórcą i długoletnim ordynatorem Kliniki Hematologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Społecznik, badacz losów i przyjaciel ocalałych z Holokaustu. Niedawno ukazał się wywiad rzeka z profesorem, pt. „Arka. Opowieść o życiu i przetrwaniu”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2019