Trudna kontynuacja

Narracje się skompromitowały, to prawda. Ale w ich obrębie toczy się gra o życie, choćby miało to być tylko "jakieś życie w "jakimś tekście.

09.10.2007

Czyta się kilka minut

1. Najtrudniej znaleźć rytm. Ale kiedy już go złapiemy, reszta idzie jak z płatka, samoistnie, jakby od dawna czekała w ukryciu. Bywa tak, że dobrze określone tempo podsuwa nam słowa - ba, zapisuje niektóre zdania, które sami na próżno próbowalibyśmy powołać do życia. Bo trzeba nam też wiedzieć, że w całym tym zgiełku (all that jazz, jak pisał Sosnowski w debiutanckiej książce) chodzi nie tylko o przywołanie do porządku, lecz również o powołanie do życia. Przyjęte tempo jest imperatywem.

Andrzej Sosnowski jest mistrzem takich rytmów. Był nim od pierwszego tomu. Ale też właśnie z tego powodu tempo, choć najczęściej świadomie wybierane i kontrolowane, czasem go wyprzedza: kieruje w nieznane strony, podpisuje podejrzane papiery i antycypuje potencjalne zwroty życiowe. Czyż to nie sam autor "Stancji" zwrócił naszą uwagę na znaczenie rymu "głos-los"? Choćby nie wiadomo jak zretoryzowany, sztuczny i poddany formalnym zabiegom, głos staje się losem. Być może zresztą prawo to stosuje się szczególnie do głosów retorycznych, z premedytacją powoływanych do życia. Ale jeśli mówimy, że głos jest powoływany do życia, to natychmiast musimy dorzucić zastrzeżenie - bardzo często głos samoistnie przywołuje życie inne, podsuwa je pod nos, bije nim po oczach. I czyni to zgodnie z rytmem frazy.

2.

Tytuł nowej książki Sosnowskiego wskazuje na potrzebę, a może nieuchronność kontynuacji. Sens tej kontynuacji pozostaje jednak niejasny - nowy tom nijak się ma do wydanego dwa lata temu poematu "Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi". Na przykład znika tęcza. Zastępują ją posępne, mroczne obrazy kamieniołomów, elektrowni, pól bitewnych i podniebnych konstrukcji, dla których momentem wspólnym pozostaje niepowstrzymane działanie jakiejś mechanicznej, językowo-egzystencjalnej siły odśrodkowej. Rzeczy i słowa podlegają rozbiciu w drobny mak - pozostają pojedyncze wrażenia, które rozpadają się na nic nieznaczące gesty i sylaby. Kluczowe w tytule jest chyba słowo "po": znaczy ono nie tyle chronologię wydarzeń, ale również przestrzeń dekompozycji tego wszystkiego, co było wystarczającym powodem do pisania wierszy.

Może więc mówić o pewnej przewrotnej kontynuacji? Pierwsze wrażenie towarzyszące lekturze "Po tęczy" jest właśnie takie: że mamy do czynienia z tempem, które pojawiło się już w dwóch poprzednich książkach Sosnowskiego (bo początku tej sekwencji upatruję w tomie "Taxi" z 2003 r.), i że poetyckie strategie i konwencje, nawet jeśli parodiowane bądź dekonstruowane, pozostają te same. Wbrew awangardowemu sztafażowi i zabiegom, które miałyby podważyć samą instytucję tekstu literackiego, są to zresztą strategie i konwencje dość tradycyjne - obie "tęczowe" książki potwierdzają starą tezę, że przyświecająca awangardzie intencja zburzenia instytucji literackich rekonstruuje je na wyższym poziomie (to samo prawo dostrzegalne jest też w poetyce konfesyjnej czy w poezji buntu). Andrzej Sosnowski od samego początku wspaniale wygrywał efekty związane z ponowoczesnym wyczerpywaniem się narracji i języków. Jednak w ostatnich książkach demontaż języka przybiera formy tak skrajne, że znika moment jakiejkolwiek gry z konwencją, a tym samym zaproponowane eksperymenty formalne pozbawione są punktu odbicia i "na wyższym poziomie" (w innym tempie, przy innych wartościach rytmicznych) nabierają cech prostego przekazu poetyckiego. Plus ça change, plus c'est la męme chose.

Nie ma w tym oczywiście nic złego. I nie tu leży trudność kontynuacji, jakiej w nowym tomie próbuje Sosnowski.

3.

Bo najtrudniejsze wydaje się określenie rytmu, w jakim w książce tej język łączy się z życiem. Rytmów jest w poezji Sosnowskiego wiele. Lektura dwóch ostatnich tomów skłania do myślenia o tempie szczególnym, będącym wypadkową niezliczonych powtórzeń, przetworzeń i symetrii, wedle których organizuje się przedstawiony świat poetycki. Cechą szczególnie zauważalną jest w nowej książce retoryka obsesyjnego powtórzenia. Powtarzane są sylaby, słowa, zdania, wreszcie całe teksty, odsyłające czytelnika do innych miejsc w tomie, ale i do innych tomów.

Strategia repetycji jest wszechobecna i przybiera takie rozmiary, że staje się nieledwie konwencją gatunkową przyjętą na potrzeby konkretnego projektu poetyckiego. Ale chodzi nie tylko o konwencję. Choć powtórzenie zawsze należało do ulubionych chwytów Sosnowskiego, to jest czymś więcej niż tylko ornamentem. Podkreślając pewne fragmenty tekstu, obsesyjnie drążąc ich literę i zawężając uwagę czytelnika do wybranych scen i obrazów, Sosnowski dokonuje dramatyzacji własnej twórczości, a jednocześnie - dramatyzacji własnego życia. Czyni to w duchu Nietzscheańskim. Podobnie jak Nietzsche, który w "Ecce Homo" przedstawił własną drogę twórczą, wiążąc różne wątki i ukazując ich wzajemne przeplatanie się, Sosnowski nieustannie przywołuje te same nazwiska, frazy i tematy, konstruując tym samym pewną metanarrację, noszącą znamiona narracji ponad-poetyckiej i egzystencjalnej. Moment autokreacyjny musi zastanawiać, mamy wszak do czynienia z poetą nieufnym wobec jakichkolwiek narracji. A przecież jest on bardzo u Sosnowskiego wyraźny. Dostrzec go można zresztą we wcześniejszych książkach - że przypomnę tylko paralelizmy i symetrie obecne w trzech pierwszych książkach ("Życiu na Korei", "Nouvelles impressions d'Amerique" i "Sezonie na Helu").

Pozostaje wrażenie, że poeta, kwestionujący zdolność literatury do stworzenia jakiejkolwiek prawomocnej historii, kreuje zarazem pewną historię egzystencji. Czyni to w sposób arbitralny - niepoparty żadnymi ostatecznymi racjami czy sankcjami (których w tym świecie poetyckim po prostu nie ma) - ale to nie umniejsza dramatyzmu sytuacji. Narracje się skompromitowały, to prawda. Ale w ich obrębie toczy się gra o życie, choćby miało to być tylko "jakieś życie" w "jakimś tekście". Nie znajdując oparcia w rozrzedzonym powietrzu własnych wierszy, Sosnowski wystawia sobie fikcyjną egzystencję, a czyni to przez obsesyjne powtórzenia serii znaków, które tym samym zostają uprzywilejowane i nabierają szczególnego znaczenia. Wyłaniają się zarysy i buduje narracja. Umowność tak prowokowanej kontynuacji nie ma większego znaczenia. Chodzi wszak o nią samą, nie zaś o jej prawdę w odniesieniu do jakiegoś ­poza-tekstowego systemu odniesień. Dramat pozostaje dramatem nawet - a może przede wszystkim - w przestrzeni teatralnej, w ramach pewnej konwencji, zarysowany grubą, fantazyjną kreską.

4.

Lektura tomu "Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi" mogła prowadzić do wniosku, że to zbiór przejściowy, torujący drogę jakiejś nowej strategii poetyckiej. Tak skrajny i nieprzystępny, że najwyraźniej jednorazowy. Wydawało się, że takiego gestu powtórzyć nie można. A jednak "Po tęczy" pogłębia wrażenie dramatycznego ekscesu, wykroczenia poza przyjęte ramy w imię kolejnej autokreacji, która każe zrywać z dotychczasową egzystencją i inicjować życiowe "reaktywacje" (bardzo podobny proces zachodzi, moim zdaniem, w książkach Marcina Świetlickiego). I choć są one inscenizowane, to scenariusz nierzadko zaskakuje i prowadzi aktora, który nie jest w stanie przewidzieć wszystkich rozwinięć przedstawienia, a tym samym jest "rzucany" na stronę życia. Pewnych rytmów sfingować nie sposób.

"Po tęczy" to książka ciemna, trudna, wielokrotnie kodowana, o takim stopniu prywatności, że w zasadzie niedostępna - i jeśli nie ośmieliłem się na przytaczanie jakichkolwiek z niej cytatów, to właśnie z obawy o naruszenie jej potencjalnej integralności, dostępnej jedynie autorowi. Można ją czytać dla poszczególnych fraz, obrazów i metafor - i jest to lektura nie tylko uprawniona, ale i niosąca wiele radości związanych z odkrywaniem nowych temp i brzmień polszczyzny. Można ją też czytać inaczej: jako zapis szalonej ekspozycji i nieustannie ponawianej próby dotrzymania kroku własnym kreacjom. Powtarzając gest aktora, poeta raz po raz usiłuje odsłonić własną twarz. Ale właśnie poprzez ten świadomie dramatyczny gest - zasłania ją.

I jeszcze to: nowe wiersze Andrzeja Sosnowskiego wybiegają do przodu tak szybko i gwałtownie, tak nagle zmienia się ich częstotliwość, że nie sposób ich oszacować - domagają się lektury zupełnie nowej, na prawach stanowionych przez nie same, zupełnie pod prąd naszych oczekiwań bądź przyzwyczajeń. Trzeba odrzucić przyzwyczajenia i rzucić się w wir, który zgotował nam poeta. Nie zdejmujmy z niego żadnej miary; pozwólmy dotknąć się rozkręconym słowom i językom; nie zasłaniajmy się tym, co przeczytaliśmy. Ta poezja dzieje się na naszych oczach - warto docenić wyjątkowość tego zdarzenia.

ANDRZEJ SOSNOWSKI, "PO TĘCZY", Biuro Literackie, Wrocław 2007.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2007