Terrorysta czy bohater?

Szczupły Dominik Kur to typowy Dinka: jak prawie wszyscy mężczyźni z jego grupy etnicznej, ma na czole ozdobne, regularne rytualne blizny "w choinkę. Lekko sepleni: brakuje mu czterech przednich dolnych zębów, wybitych zgodnie z plemiennym zwyczajem.

06.02.2007

Czyta się kilka minut

Tak jak większość młodych mężczyzn z grupy Dinka z południowego Sudanu, Dominik wstąpił pod koniec lat 80. do zbrojnego ruchu oporu - znanego jako Ludowa Armia Wyzwolenia Sudanu (SPLA) - prowadzącego wojnę przeciw muzułmańskiemu rządowi w Chartumie. Dominik Kur walczył więc w partyzantce, przez długie dziewięć lat. - Czułem, że muszę bronić mojego kraju przed Arabami - tłumaczy, i choć mówi w języku Dinka, jego seplenienie jakby nie przystoi weteranowi partyzantki.

Ale rozczarował się tym, jak w jego oddziale traktowano żołnierzy - i któregoś dnia po prostu opuścił kolegów. Najpierw przeniósł się do Chartumu, gdzie pracował na budowach i gdzie poślubił swoją sympatię z dzieciństwa, z wioski Madol. W 2002 r. postanowił w ogóle uciekać z Sudanu. Przez miejscowość Kurtum trafił do Etiopii, do obozu w Sherkole.

Tymczasem wojna trwała przez okrągłe 20 lat, zbierając w Sudanie żniwo dwóch milionów istnień ludzkich. Wspólnota międzynarodowa dała Ludowej Armii Wyzwolenia swojego rodzaju uznanie prawne: SPLA została jedną ze stron w oficjalnym procesie pokojowym, którego końcowym aktem stało się podpisanie porozumienia 9 stycznia 2005 r.; porozumienia entuzjastycznie przyjętego przez Waszyngton i społeczność międzynarodową.

Dziś, gdy wojna się skończyła, do domów w południowym Sudanie powoli wracają uchodźcy - w sumie 4,5 mln ludzi, którzy albo zostali przesiedleni w obrębie kraju, albo uciekli przed wojną do państw sąsiednich. W obozie Sherkole na tablicach ogłoszeń wiszą dziś plakaty: wyjaśniają schematycznie militarne i polityczne decyzje zawarte w  porozumieniu pokojowym, dotyczące zarówno podziału władzy (patrz "TP" nr 3/07), jak i powrotu wysiedlonych. Grupa etniczna Uduk wróciła w grudniu 2006 r. Teraz radosny nastrój oczekiwania odczuwa się w tej części obozu, gdzie mieszka dwa tysiące Dinków (w sumie Sherkole zamieszkuje ok. 16 tys. uchodźców).

Ale Dominik Kur i jego rodzina nie mają się z czego cieszyć. Owszem, także oni chcieliby wrócić do domu. Lecz Dominik obawia się, że niektórzy z dawnych towarzyszy broni mogliby uznać go za dezertera. Wie, jak niestabilna jest wciąż sytuacja w ojczyźnie, i boi się, że wracając na południe Sudanu mógłby znaleźć się w opałach.

Jego obawy nie są bezzasadne, zważywszy na trudności, jakich kraj ten doświadczył przy tworzeniu południowosudańskiej policji i przy próbach zapewnienia podstawowego bezpieczeństwa publicznego. Dominik nie jest w swych obawach odosobniony: w Sherkole mieszka wielu dawnych partyzantów, którzy mają podobne wahania.

Wysoki Komisarz ONZ ds. Uchodźców zaproponował więc Dominikowi przesiedlenie się do innego kraju. Jego podanie - dotyczące jego, żony Angeliny i ich sześciorga dzieci - trafiło przez biuro komisarza do Stanów Zjednoczonych.

Co podkreśliwszy, Dominik prowadzi mnie przez typowe niskie wejście do ciemnego, ale ładnie ozdobionego wnętrza okrągłej, krytej strzechą lepianki (zwanej tukul). Pokazuje listy, które dostał z amerykańskiego Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego: Angelina i dzieci są w USA mile widziane - czyta - jemu jednakże wstępu do Stanów odmówiono. Został uznany za osobę w Stanach Zjednoczonych nieakceptowalną z uwagi na... - i tu następuje szereg odwołań do paragrafów i przepisów. I dalej: "Nieakceptowalność powyższa nie podlega uchyleniu". Słowa "nie podlega" zakreślono ręcznie.

W amerykańskiej ustawie o imigracji i narodowości - ja to wiem, Dominik wiedzieć nie może - przywoływane paragrafy oznaczają "zaangażowanie w działalność terrorystyczną". Jak na ironię list, który Dominik dostał z Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego USA, a który określa go jako terrorystę, jest datowany 20 lipca 2006 r. Tego samego dnia Salva Kiir, przywódca Ludowej Armii Wyzwolenia - kiedyś dowódca wojsk partyzanckich, w których służył Kur, a dziś prezydent południowego Sudanu - podejmowany był przez prezydenta Busha w Białym Domu...

Przypadek Kura nie jest odosobniony. Przez ostatnie pół roku poznałam wielu uchodźców z całego świata: birmańskich Karenów w Tajlandii, birmańskich Chinów w Malezji, laotańskich Hmongów w Tajlandii, Erytrejczyków w Etiopii - wszyscy mają sprawy "w toku", jak to ujmują amerykańskie władze, a to ze względu na fakt, że organizacje, do których kiedyś należeli, zostały później uznane za terrorystyczne - w wyniku bardzo szerokiej definicji tego pojęcia po 11 września. Ale nigdy nie widziałam tak bezceremonialnej odmowy, dopóki nie zobaczyłam listu, który dostał Kur.

Co szczególnie przykre: ci, których sprawy są "w toku", to w wielu przypadkach bohaterowie walk o wolność, którzy gotowi byli poświęcić się w imię demokracji występując przeciw takim dyktaturom jak birmańska junta czy komuniści z Laosu. Niekiedy byli to ludzie wręcz rekrutowani przez Stany Zjednoczone - jak laotańscy Hmongowie czy wietnamscy Montagnards.

Przyczyna tak dziwacznego ich traktowania tkwi w pokłosiu ataków z 11 września 2001 r., po którym amerykańskie prawo przyjęło bardzo szeroką definicję "działalności terrorystycznej". To nadgorliwe podejście legislacyjne oznacza dla tysięcy uchodźców, którzy należeli do armii powstańczych - nawet tych przyjaznych Ameryce, a niekiedy także przez nią wspomaganych - że dziś traktowani są jako zagrożenie dla bezpieczeństwa USA. Nie chodzi tylko o uczestników walk. Statui Wolności nie mogą zobaczyć także ci, którzy "dostarczali materialnego wsparcia" walczącym.

Globalny skutek drakońskiego prawa w USA okazał się druzgocący: z 70 tys. miejsc przyznanych w 2006 r. dla nowych uchodźców w tradycyjnie gościnnych Stanach wykorzystano zaledwie 41 tys. Według szacunków Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa i innych organizacji humanitarnych, połowie z 29 tys. wykluczonych odmówiono ze względu na klauzulę "działalności terrorystycznej" albo "materialnego wspierania terrorystów".

Owszem, od tej klauzuli mogą być wyjątki, decyduje o nich Departament Stanu. Ale tego, jak są one ograniczone i skomplikowane, najlepiej dowodzi fakt, że jak dotąd uczyniono je tylko dla osób, które udzielały "materialnego wsparcia" zaledwie trzem grupom: birmańskim Karenom z obozu Tham Hin w Tajlandii, innym birmańskim Karenom oraz birmańskim Chinom, którzy przebywają w Tajlandii, Malezji i Indiach.

Kilkanaście dni temu administracja Busha uznała, że "niezamierzone konsekwencje" aktów prawnych stworzonych po 11 września istotnie wyrządzają szkodę niewinnym, i postanowiła częściowo zaradzić tej sytuacji. Urzędnicy z Departamentu Obrony, Departamentu Stanu i Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego ogłosili, że będą kolejne "wyjątki" - dotyczące osób udzielających poparcia konkretnym grupom: alzados (którzy zbrojnie opierali się Fidelowi Castro na początku lat 60.), bojownikom zwanym "Mustang" z Tybetu i kolejnym grupom bojowników z Birmy. Mogą być oni przyjmowani w USA jako uchodźcy (oczywiście, jeśli spełnią pozostałe warunki konieczne dla uzyskania takiego statusu).

To krok w dobrym kierunku, ale tylko częściowe rozwiązanie problemu. W dalszym ciągu nierozstrzygnięte są losy wielu tysięcy uchodźców, którzy dla Stanów Zjednoczonych nie stanowią żadnego zagrożenia.

Wśród nich są dziś Dominik Kur i jego żona Angelina. Postawiono ich przed rozdzierającym wyborem: czy powinni się rozstać? To jest niemal nie do pomyślenia, zwłaszcza że Angelina znów jest w ciąży. Czy więc ma ona zrezygnować z szans na normalne życie dla siebie i swoich dzieci w Ameryce? A może powinni wrócić do Madol, z nadzieją, że nikt tam się na nich nie będzie mścić za jego dawniejszą "dezercję"?

Do ich tukulu nie dociera zbyt wiele wieści ze świata. Dominik i Angelina nie wyobrażają sobie, że dla ich problemu może być jakieś rozwiązanie. Ale jest: amerykański Kongres musi wnieść szerokie poprawki do prawa imigracyjnego, tak aby wszyscy imigrujący w dobrej wierze - zamiast być karani za odwagę i poświęcenie, którymi wykazali się walcząc o wolność w swych ojczyznach - mogli łatwo i sprawiedliwie otrzymywać status uchodźcy albo azylanta.

ANNA HUSARSKA jest doradcą politycznym Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa (IRC), ; stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2007