Teleżyćko

Polskie seriale są machiną już nie tylko przestarzałą, ale i szkodliwą. Karmią bzdurami i kryptoreklamą. Uczą, jak stać w miejscu, nie mieć aspiracji i potulnie kupować.

25.11.2013

Czyta się kilka minut

„KLAN” (TVP1): trzy pokolenia bohaterów, 16 lat, ponad 2500 odcinków. Wstrząsające historie przeziębień, kolacji wigilijnych i domowych remontów. /
„KLAN” (TVP1): trzy pokolenia bohaterów, 16 lat, ponad 2500 odcinków. Wstrząsające historie przeziębień, kolacji wigilijnych i domowych remontów. /

Płynący od początku lat 90. z małych ekranów infotainment – połączenie informacji i rozrywki, okazał się kombinacją tyleż pouczającą, co niebezpieczną. Nigdy wcześniej wybór nie był tak duży, ale nigdy jeszcze – równie złudny. Coraz trudniej dziś w telewizji o klarowny podział. Nie wiemy, co oglądamy: czy to jeszcze podrasowana rzeczywistość, czy już sztucznie wypreparowana imitacja lub zabieg reklamowy? Serwisy informacyjne pozują na emocjonujące widowiska, a docudramy i reżyserowane reality shows podszywają się pod autentyczne zdarzenia. Trzeba wyostrzonych zmysłów, by się w tym pomieszaniu prawdy i fałszu orientować. Telewizor, dawniej obiekt zajmujący w domach miejsce centralne, jest z nich usuwany. „Zero telewizji” – to hasło niezależności, opozycyjnego kursu wobec świata opanowanego przez falsyfikaty.

GRA O EKRAN

Fenomenalną ewolucję przeszedł w minionej dekadzie serial – jeden z najistotniejszych gatunków TV, skradziony jej przez niepokornych. Serial to telewizyjna biblia, zapewnia wierność, regularność rytuału oglądania. Wykształcił wiele odmian, od najpodlejszych i tandetnych, po wyrafinowane. Dzięki ekranom komputerowym wyrwał się z telewizyjnego getta i przeprowadził do internetu. Pożegnanie z formatem, nowe środowisko i publiczność zapewniły mu fascynujące życie. Paliwem serialowej nowej fali są ambicje i talenty znakomitych aktorów, reżyserów i scenarzystów, dla których w show biznesie nie było miejsca. A także rozgoryczenie widzów, których aspiracje były długo ignorowane, a nawet zwalczane.

Twórcom telewizji, podobnie jak wielkim przemysłom, potrzebna jest masowa publiczność o przewidywalnym, spójnym profilu. Jak na złość, internet umożliwił jej rozproszenie, indywidualizację zachowań, dezorganizację. W sieci byty małej skali, efemerydy, nisze, pojedynczość mają sens. Ba – są jej kwintesencją. Natomiast kosztowna w produkcji telewizja, jeśli mało kto ją ogląda, traci rację bytu. Seriale żyjące w internecie, szczególnie te produkowane przez Amerykanów, Brytyjczyków czy Skandynawów, zapracowały na miano nowoczesnych form filmowych. Ogląda się je (w polskich warunkach zwykle nielegalnie) o dowolnej porze, na ulubionym urządzeniu i w samodzielnie ustalanych dawkach.

Cyfrowa publiczność nie siada na kanapie o wyznaczonej godzinie, by potem czekać cały tydzień na ciąg dalszy. Kilkunastoodcinkowy sezon ogląda się w dwóch, może trzech sesjach. I raczej bez reklam, bo społeczność sieciowa jest biegła w usuwaniu niepożądanych treści. Tak samo jak w dzieleniu się przydatną wiedzą, choćby polskojęzycznymi napisami.

Dla młodych zagraniczne seriale, od „House of Cards”, „The Wire”, „Gry o tron”, po „Homeland” czy „Mad Men”, stały się tym, czym dawniej były t-shirty z ulubionym zespołem muzycznym: emblematem, deklaracją, sojuszem z wybraną estetyką i typem narracji, świadectwem bycia na czasie. Stały się też dowodem szerokich horyzontów, bo tu się widzów nie zwalnia z myślenia, lecz intryguje, wprowadza w złożone światy, przełamuje przekonania i wystawia na silne emocje.

„Nowe” seriale zachwycają oryginalnymi zdjęciami, unikatową estetyką i kunsztem aktorskim. Tu gra toczy się o najwyższą stawkę – uznanie wymagających widzów, którzy mogą wywołać globalny fenomen, za którym pójdzie zakup plików, nośników, gadżetów. Seriale przeciętne, naśladowcze, poprawne nie mają w tych warunkach szans. Choć producentami tych nowych serii są stacje telewizyjne, to działają według zmienionej logiki.

TELEMOWA

Tymczasem w polskiej telewizji czas biegnie do tyłu. Królują seriale starej generacji – nadawane, niewybierane. Odgrywają fundamentalną rolę w podtrzymywaniu przy życiu medium kojarzonego z kontrolą, totalnością. Ich główne cechy są kopiowane do innych gatunków małego ekranu, takich jak: talent show czy reality show. (Paraserialami są na przykład „Voice of Poland”, „X-Factor” czy „Taniec z gwiazdami” – one także mają ustalony rytm, reguły, znajome twarze, a do tego happy endy). Liczy się w nich powtarzalność, regularność i stopniowa ewolucja fabuły – wszystko, co zapewnia bezpieczeństwo, umiarkowaną temperaturę emocji i wymaga nikłego zaangażowania. Treści są łatwe w odbiorze, bieg historii pozbawiony niespodzianek. Przyzwyczajenie i lojalność to najważniejsze cechy ich konsumenta.

 Dlatego najdłużej emitowane seriale to monotonne nudziarstwa, które ogląda się odruchowo, z sympatią i postawą: „A co mi szkodzi?”. Widzowie, którzy nie mają wpływu na fabułę, godzinę ani częstotliwość emisji, łatwiej przyjmują treści reklamowe. Seriale oderwały się od opowieści, została wata szklana. Nikt już nawet nie ukrywa anatomii sprzedaży.

 – Pierwsze, co robię po wejściu na plan, to przepisuję dialogi, bo tego, co tam jest napisane, nie da się grać – powiedziała mi w wywiadzie jedna z najpopularniejszych w Polsce aktorek serialowych, na której talencie zarabia już trzecia wielka stacja telewizyjna. A potem usunęła to zdanie w autoryzacji.

 Wydawałoby się, że wszystkiemu winni są scenarzyści: to oni przecież rozpisują sceny parzenia herbaty na osiem ujęć, z drożejącego masła robią oś główną odcinka, a dialogi sprowadzają do skarlałej telemowy, której poza ekranem nikt nie używa. To oni wypreparowują mit wielkomiejskiego luksusu, w którym zbankrutowane prawniczki noszą się jak gwiazdy i spędzają wieczory na ściankach wspinaczkowych. A lekarze w lśniących kitlach nigdy się nie przepracowują, mają czas na miłość z nowoczesnym tomografem w tle. Scenarzyści zmyślają intrygi i tak zwane życiowe problemy, wokół których później kręcą się papierowe postaci. Wytwarzają żałosną, ciasną nibylandię na zamówienie producentów, a kwestie o sałatkach jarzynowych, przepuklinach i rozwodach powstają w odpowiedzi na wszechmocne wskaźniki oglądalności.

 Wychodzi na to, że winni jesteśmy my – widzowie, bo to my pragniemy marnej imitacji życia nadawanej w odcinkach. I wierzymy, że prawdomówny ksiądz Mateusz oraz reklamujący instytucję finansową Artur Żmijewski są jednym i tym samym człowiekiem. Skołowani i posłuszni, eksportujemy zaufanie z mitu do realu, a pragnienia w przeciwnym kierunku – ich spełnienia doznajemy pośrednio, poprzez bohaterów. Telewizja lubi pozować na Sierotkę Marysię, która o niczym nie decyduje, spełnia jedynie życzenia ukochanych telewidzów. Jej twórcy zawsze dysponują jakąś statystyczno-ekonomiczną podkładką, uzasadniającą kurs na ogólnopolskie zidiocenie.

SERIAL W TEATRZE

Aktorom ponoć dobrze „zaczepić się” w serialu, szczególnie na początku kariery. Gorzej, gdy telewizyjna robota staje się kotwicą dla aspiracji. Kilka lat na planie może nadwyrężyć nawet najbardziej wszechstronnych odtwórców ról, szczególnie gdy telewizyjnej rutyny nie równoważą doświadczeniami filmowymi czy teatralnymi. Zbyt bliski związek aktora z serialem zapewnia mu opinię wyeksploatowanego, obciążonego skojarzeniami i eliminuje z artystycznego obiegu.

Taki los przytrafił się dwóm cenionym aktorkom teatralnym – Dominice Ostałowskiej (od zawsze w „M jak miłość”) i Małgorzacie Kożuchowskiej (z „M jak miłość” emigrowała do „Rodzinki”). Dylemat: „Przyjąć czy nie przyjąć roli w serialu?” należy do minionych i ze świeczką szukać aktora, który takiej pracy nie podjął. Bo za coś trzeba żyć i coś trzeba grać. Aktorzy też mają kredyty.

Zdążyliśmy przywyknąć do nadwyrężania artystycznej wiarygodności i oglądania „aktorów Warlikowskiego” czy „gwiazd Smarzowskiego” w telewizyjnych robótkach. Miałkość i wyjątkowość już się nie przepychają – współistnieją, ale nie bez konsekwencji. Nie sposób budować poruszające kreacje, gdy na co dzień gra się do szklanki soku pomarańczowego albo lodówki, czyli bierze udział w audycji zawierającej lokowanie produktu. Całe sceny pisane są po to, by w ich centrum znalazła się marka, przedmiot, opakowanie.

Dyrektorzy polskich teatrów chwalą się wysoką frekwencją na widowni. O tym, że ich publiczność przychodzi na spektakle, by z bliska zobaczyć „tę babkę z serialu”, szepcze podekscytowana i pokazuje palcem, raczej się nie mówi. Artystyczny prestiż to atut nielicznych już aktorów, a seriale walnie przyczyniły się do pożegnania z podziwem. Bo czy naprawdę warto angażować umiejętności Magdaleny Cieleckiej po to tylko, by przepięknie wyglądała w powojennej stylizacji „Czasu honoru” i przechadzała się przez ekran z papierosem w fifce? Ten historyczny serial stracił resztki pierwotnej fabuły i jest już tylko pokazem mody retro, w aktualnej, szóstej serii oglądamy terror komunistyczny w wydaniu glamour.

Czy rozrywkowo-obyczajowa sztampa TVN-u nie mogłaby się obejść bez dyrektora Teatru Narodowego oraz plejady zasłużonych sław: Szyca, Adamczyka, Stenki, Ostaszewskiej?

Sprzężenie jest zwrotne: najświetniejsze nazwiska służą jako biznesowy magnes. „Robią” oglądalność, a oglądalność „robi” wynik reklamowy. I samym aktorom przynosi komercyjne kontrakty, adekwatne do estetyki serialu, z którym akurat są kojarzeni. Kluczowym atutem aktorów jest ich wizerunek, nie dorobek. Nie sposób odróżnić ich od amatorów, bo nie mają pola dla pokazania kunsztu.

BĘDZIE GORZEJ

Uporczywa miałkość polskich seriali to zjawisko o tyle zaskakujące, że wiek XXI zaczyna się nieźle zarówno dla naszego kina, jak i teatru. Skoro kino i teatr znów oddychają głęboko, czemu serial pozostaje smętnym zaściankiem? Część odpowiedzi tkwi w finansach – spektakle i produkcje filmowe są wspierane z budżetu państwa. Związek między komfortem pracy twórczej a jej jakością jest namacalny i oczywisty. Tam, gdzie państwo zdecydowało się wspierać sztukę, ona trwa i się rozwija. Natomiast telewizje komercyjne nie mają żadnego interesu w budzeniu naszych aspiracji ani zaspokajaniu potrzeb twórczych. A przynajmniej tak im się wydaje – przekonanie o tym, że im bardziej rozwinięte, wszechstronne i wyedukowane społeczeństwo pomogą współtworzyć, tym stabilniejszy będzie nasz dobrobyt, ma niewielu zwolenników. Obowiązuje priorytet szybkiego zysku.

 Krótkowzroczna strategia powoduje, że stacje publiczne i prywatne, zgodnie stawiając na mizerną rozrywkę i ugrzecznione, zachowawcze fabuły, pracują nad zaprzeczaniem zmieniającej się rzeczywistości. Taki sam błąd popełniły już inne tradycyjne media – prasa i radio, które założyły, że łatwe treści, nowinki, „michałki” i stare jak świat przeboje, są właściwą odpowiedzią na spadek zainteresowania odbiorców. Efekt jest taki, że czytelników i słuchaczy drastycznie ubywa, a nonsens mnoży się geometrycznie. Telewizja im jest bardziej trywialna, tym bardziej jest zbędna. Dla młodych odbiorców to już tylko mebel, który buczy w tle jedzonego z rodzicami obiadu. Świat jest gdzie indziej.

Telewizja publiczna walnie przyczynia się do złej edukacji – emituje seriale dla największej, kilkumilionowej grupy widzów (złotą erę, gdy „M jak miłość” przyciągało kilkanaście milionów, szczęśliwie pożegnaliśmy). Środki pompuje w „Barwy szczęścia”, „Na dobre i na złe”, „Komisarza Aleksa” i „Nad rozlewiskiem” – no właśnie... Od trzech lat posiada też kanał TVP Seriale, dzięki któremu można się szprycować bzdurami powtarzanymi w nieskończoność. A potem woła na pomoc pierwszorzędnych artystów, by w ogólnopolskiej kampanii nakłaniali widzów do płacenia abonamentu, który jest ponoć naszym obywatelskim obowiązkiem.

 Owszem: w serialowej produkcji TVP zdarzają się perełki. Dotkliwie przypominają, że mogłoby być o niebo lepiej. Że moglibyśmy chcieć usiąść przed telewizorem, mieć ku temu ważny powód. Ot, choćby tak jak w rewelacyjnym „Pitbullu” Patryka Vegi, gdzie Małgorzata Foremniak – królowa telewizyjnych nimf, ckliwa Zosia z „Na dobre i na złe”, romansująca na parkiecie uczestniczka „Tańca z gwiazdami” i histeryczna jurorka „Mam talent” – zagrała w drugim planie poszarzałą, zmaltretowaną kobietę, noszącą dziecko nałogowego alkoholika. I to jak zagrała! Od tego serialu na dobre zaczął się fenomen Marcina Dorocińskiego i drugie aktorskie życie Krzysztofa Stroińskiego. Także wyprodukowany przez TVP policyjny „Glina” przyniósł świetny duet Jerzego Radziwiłowicza z Maciejem Stuhrem. Oba te seriale pokazywały grozę rzeczywistości – po mistrzowsku, nie dając widzom żadnej ulgi.

 Emitowane w TVP2 późnym wieczorem dwa sezony „Głębokiej wody”, opowieści o pracownikach opieki społecznej, przypominały wybuch niespodziewanej szczerości. Do telewizyjnego salonu opanowanego przez szampański nastrój wprosiła się przygnębiająca szarość i bieda. Rozbite rodziny, nałogi, bezdomność, beznadzieja. I kilkunastu ludzi, którzy robią, co się da, żeby pomóc. Oglądanie nie sprawia przyjemności, może dlatego serial przegrywał z konkurencją i nie wiadomo, czy powstanie trzeci sezon. Prawa do serialu chcą kupić zagraniczne stacje, twórców nagrodzono Prix Italia, ale widz polski wydał negatywny wyrok. Być może dlatego, że zadawanych od lat lekcji dobrego samopoczucia i społecznej ignorancji nie da się nadrobić jedną przygnębiającą opowieścią z nizin społecznych. A wielokrotnie kwestionowana i dewaluowana misyjność TVP nie obejdzie się bez podobnie wykpiwanej pracy u podstaw. Frekwencyjna porażka „Głębokiej wody” uzmysławia, że sprawy zaszły daleko – rzeczywistość prawie nikogo nie interesuje. Podobnie jak wysoka kultura, bo poświęcony jej kanał TVP Kultura boryka się ze znikomą oglądalnością.

NOWELA POLSKA

Serialowe żyćko wylało się jednak z telewizorów na wszystkie obszary codzienności. Nasze życie publiczne również toczy się na małych ekranach, więc podporządkowało się regułom telenoweli. Najwyraźniej tylko związkowcy i narodowcy wierzą jeszcze, że warto demonstrować swą obecność w realu (po to tylko zresztą, by ściągnąć kamery). Polska polityka od około dekady mówi do nas językiem kiepskiego serialu, a widzowie podzielili swe sympatie między skłócone rody, złego Leoncia i gnębioną Isaurę. Fabuła zniknęła, zostały dialogi pisane niezupełnie poprawną polszczyzną na kolanach Hofmanów i Grasiów.

Ideą telenoweli jest nieusuwalna doraźność, brak długofalowej opowieści – wchłanianie okoliczności do fabuły. To właśnie zapewnia jej trwałość. Liczy się, co kto powiedział w ostatnim odcinku i jaka jutro padnie odpowiedź. Bełkot chwyta uwagę telewidzów, pilnie śledzących programy pseudoinformacyjne. Oprócz urodziwej panny (w tej roli od sześciu sezonów Platforma Obywatelska) i czyhającego na nią złoczyńcy (niezastąpiony Jarosław Kaczyński), jest też zawsze dowcipny stryjek (Leszek Miller), kłopotliwy zięć (Janusz Palikot) i podejrzany szwagier (Grzegorz Schetyna na zmianę z Jarosławem Gowinem), a także zła macocha (rola obsadzana sezonowo, ostatnio gra ją Hanna Gronkiewicz-Waltz). Grono bohaterów jest w miarę stałe, czasem kogoś usunie los albo otwarty konflikt. Ważne, że płyniemy dalej. Dokąd – pytają głównie ci, którzy już dawno pozbyli się telewizora.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2013