Taka magia

MARCIN MASECKI, muzyk i kompozytor: Kiedyś ludzie tłukli się podczas wykonania „Święta wiosny”. Chciałbym uczestniczyć w wydarzeniu kulturalnym, które by tak podzieliło publiczność. Jak Jean Cocteau, który mówił: „Jaka to przyjemność, oklaskiwać Strawińskiego na policzku sąsiada!”.

28.01.2019

Czyta się kilka minut

Marcin Masecki z Janem Młynarskim podczas koncertu Młynarski-Masecki  Jazz Camerata Varsoviensis  „Fogg – pieśniarz Warszawy”,  10 grudnia 2018 r. / MARCIN OBARA / PAP
Marcin Masecki z Janem Młynarskim podczas koncertu Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis „Fogg – pieśniarz Warszawy”, 10 grudnia 2018 r. / MARCIN OBARA / PAP

KAROLINA KOLINEK-SIECHOWICZ: „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego dostała trzy nominacje do Oscara. Miałeś w tworzeniu tego filmu znaczący – muzyczny – udział. Myślisz, że to film bardziej o miłości czy o muzyce?

MARCIN MASECKI: O stracie i pustce.

Opowiedzianej muzyką.

I obrazem.

Ale muzyka mówi w tym filmie bardzo dużo, niesie zawoalowane komunikaty. Pomysł z wykorzystaniem „I Loves You, Porgy” George’a Gershwina w scenie pierwszej próby z udziałem Zuli i Wiktora był Twój, czy reżysera?

Paweł nakreślił nam sens tej sceny. Bohaterowie spotykają się, jest próba. Powoli, w jej trakcie, przestaje być technicznie i zaczyna być romantycznie. Takie było zamówienie. A potem był bardzo ładny proces wyłaniania się tej sceny. To się działo między Pawłem, mną, Asią Kulig a Tomkiem Kotem. Ciężko ustalać, co kto wymyślił i kto jest za co odpowiedzialny. To są najfajniejsze momenty tworzenia. Znienawidzone przez prawników, ale dla nas, twórców, są super. Śpiewane w tej scenie dla rozgrzewki „aaa” po trójdźwięku naturalnie połączyło mi się z pierwszym pasażem „I Loves You, Porgy”, gdy akurat skanowałem w głowie piosenki z tamtych lat.

Czujesz się współtwórcą?

Do pewnego stopnia, ale nie aż tak, jak by tego chciały media. Zrobiłem aranżacje i byłem na planie filmowym przez dwa tygodnie, zaprzyjaźniłem się z ekipą. Na pewno nie jestem autorem ścieżki dźwiękowej, choć wszyscy bardzo by tego chcieli. Prócz „Porgy” zrobiłem aranż do dwóch piosenek, podłożyłem ręce pod kawałek Chopina, nagrałem muzykę do fragmentów, które dzieją się w Paryżu. To akurat jest dość ważna scena: Wiktor gra koncert w klubie jazzowym i w pewnym momencie zaczyna odchodzić od tematu. W jego improwizacji pojawiają się różne motywy z przeszłości, mieszają się ze sobą. Zrealizowałem pomysł Pawła, byłem dobrym narzędziem.

Było mi bardzo miło podczas pracy. Bo Paweł to super gość, aktorzy też. Wynikły z tego zresztą kolejne projekty – zaprzyjaźniliśmy się z Agatą Kuleszą i Asią Kulig, razem z Asią występowaliśmy w Los Angeles. Wspaniałe konsekwencje!

Gdybym był trochę sprytniejszy – karierowo i marketingowo – pewnie lepiej bym to wykorzystał. Dopiero niedawno się dowiedziałem, że jest taka kategoria w Oscarach jak „Piosenka z filmu”. Myślę, że mogliśmy bardziej zawalczyć o „Dwa serduszka!” – przecież to hit!

Ta piosenka już żyje własnym życiem, niezależnie od nagród. Kojarzymy Cię z atmosferą kameralnego koncertu, przy rozstrojonym pianinie, choćby w warszawskim Barze Studio. Wydajesz się wtedy bliższy słuchaczowi...

Koncert, jam session, nagranie – sytuacje, w których muzyka się wydarza, kiedy kreuje wspólnotę – są dla mnie najważniejsze i najciekawsze. Wtedy tworzenie muzyki staje się rytuałem. Tak jest w Barze Studio, kiedy gramy po godzinach. Zmieniamy się przy instrumencie, ten zagra, tamten zagra, ta zaśpiewa, ten zatańczy. Wtedy granica między wykonawstwem a byciem w dźwięku, nazywaniem swojej tożsamości, kompletnie się rozmywa. To moje ulubione chwile.

Bez sztywnego podziału na oklaskujących i oklaskiwanych.

W kulturach prymitywnych muzyka wciąż tak działa. Jest częścią życia, codziennych wydarzeń. Nie jest obiektem i nie jest oddzielona od ludzi, słuchaczy.

Dla Ciebie jest częścią życia? Wyrażasz poprzez muzykę coś, czego nie mógłbyś wyrazić w słowach?

Bo ja wiem? Bardzo dobrze gram na instrumencie – mam to szczęście. I... Nie wiem, co powiedzieć... Muzyka to jednak jakaś taka magia jest.

Myślisz czasem muzyką? Kiedy grasz, to masz poczucie, że w Twojej głowie już nie ma słów i myśli, tylko cały czas płynie muzyka?

W pierwszy dzień świąt mieliśmy w Los Angeles dzień wolny. Poszliśmy całym zespołem do Venice Beach, na plażę, i ­spotkaliśmy się tam z Asią Kulig i kilkoma osobami z jej świty. Potem pojechaliśmy do znajomych w Hollywood. Było bardzo miło – bigos, pierogi, ryby... W pewnym momencie – odpowiadam na twoje pytanie – zaczęli mnie pytać, czy wszystko ze mną w porządku. Oczywiście wszystko było w porządku, ale już tak mam, że wolałbym grać na pianinie, niż o czymś mówić.

Zanim uciekniesz do pianina, opowiedz o swojej Kalifornii. Wiąże się z nią kawałek Twojego dzieciństwa. Czujesz się tu jak w domu?

Raczej jak w domku letniskowym. Mieszkałem dwa lata w San Francisco, kiedy miałem siedem-osiem lat. Mój ojczym jest Amerykaninem, więc dużo mnie z tutejszą kulturą łączy. Kiedyś przyjechaliśmy na wycieczkę do Disneylandu i zafascynowałem się ragtime’ami, granymi przez pianistę w barze jak z westernu. Więc może odbywam teraz małą pielgrzymkę do początków swojej muzycznej wrażliwości.

To też w jakimś sensie pielgrzymka do źródeł repertuaru Jazz Bandu Młynarski-Masecki. Występowaliście tu w Cicada Club, który od czasów Złotej Ery Swingu niewiele się zmienił.

Tak, choć jazz stał się już dawno muzyką ponadnarodową. Nasza, polska wersja jazzu też jest specyficznie zabarwiona, co może być ciekawe. Wydaje mi się, że gdyby ze Stanów do Warszawy przyjechała grupa tańcząca po swojemu mazurki, tobym ich chętnie zobaczył.

Taneczny charakter Waszych piosenek został jednak wystawiony na próbę – dość trudno byłoby zatańczyć na przykład do słynnego już „Nikodema” z efektem zacinającej się płyty.

Dałoby się, tylko trzeba mieć bardzo otwartą głowę.

Wbrew pozorom nie jest to muzyka popularna – więc nie od razu wszystko się zgadza. Trochę podobnie było z moimi polonezami. Na początku wydawało mi się, że wszędzie będą działać. Na festiwalach ludowych, na festiwalach jazzowych, na klasycznych. Ale „wszędzie” znaczy „nigdzie”. Na festiwale folkowe były zbyt klasyczne, na klasyczne za mało awangardowe, na jazzowe za mało jazzowe.

Nasze piosenki też nie działają jak oryginalna muzyka użytkowa, na której się wzorują.

Potrzeba odświeżania repertuaru z przeszłości – nawiązujecie do polskiej muzyki dwudziestolecia międzywojennego – to objaw retromanii? Skąd w nas taka nostalgia za minionym?

To efekt cyklicznego kryzysu cywilizacyjnego. Jesteśmy u schyłku czegoś i desperacko czepiamy się przeszłości.

Czy projekty, w których sięgasz po muzykę sprzed wieków, też są czymś w rodzaju retromanii?

Przeszedłem specyficzną drogę artystyczną – byłem kształcony i rozwijany w dwóch równoległych kierunkach jednocześnie. Był to jazz i muzyka klasyczna. Dlatego naturalne jest dla mnie używanie narzędzi jednego gatunku w tym sąsiednim. Dziwi mnie raczej to, że wszyscy grają ciągle tak samo.

Dla kogo jest ta Twoja muzyka?

Nie wiem. Oczywiście w pierwszej kolejności „dla mnie”, bo taka już jest ta nasza europejska narracja. Można by się długo zastanawiać, właściwie czemu? Bo można też powiedzieć, że każda sztuka, każdy utwór jest tak naprawdę dla nikogo. Nie wiem, czy można – nie znając dogłębnie utworu i nie śledząc partytury – odebrać go inaczej niż jako chmurę ładnej muzyczki.

Ze zderzenia kultur powstała Twoja nowa płyta z Barbarą Kingą Majewską, „Taratil ’id al-milad”. Polskie kolędy po arabsku. Bardzo poruszające.

To był pomysł Barbary. Kiedy mi o tym opowiedziała przez telefon, poczułem, jakby płyta już została nagrana. Rzecz się zawiera w koncepcji: gramy wolno kolędy polskie po arabsku, w tonacjach molowych. 99 procent roboty zostało wykonane już w tym momencie. Cały pozawerbalny, najważniejszy przekaz muzyczny dokonuje się już na tym etapie.

I nie przeszkadza Ci, że pozawerbalny przekaz dopuszcza taką mnogość interpretacji?

One należą do ludzi.

Ty też nie pytałbyś Bacha, co myśli o Twojej interpretacji?

Nie, nie czuję się zobowiązany opiniami postaci z przeszłości. Ale przez jakiś czas byłem bardzo poruszony ruchem wykonawstwa historycznego. To było dla mnie super ciekawe – takie podróżowanie w czasie, trochę widziane jakby z perspektywy dziecka: że można naprawdę spróbować przenieść się w czasie. Odkrywanie tej rzeczywistości było dla mnie bardzo wzruszające i fascynujące, takie projekcje, wyobrażanie sobie, czym mogłaby być przeszłość. Ale to przecież nie ma związku z wiernością komuś albo jakiejś idei.

Różnorodność muzyki jest ogromną wartością naszej dziwnej epoki. Możemy używać muzyki do celów czysto rozrywkowych, do celów religijnych, do celów wzniosłych, do celów żartobliwych.

Nikt się już tym nie oburza.

Już nie. Kiedyś ludzie tłukli się podczas wykonania „Święta wiosny” Igora Strawińskiego, i jest w tym coś pociągającego. Chciałbym uczestniczyć w wydarzeniu kulturalnym, które by tak podzieliło publiczność.

I dostać pomidorem?

Albo komuś dać pomidorem. Jean ­Cocteau mówił: „Jaka to przyjemność oklaskiwać Strawińskiego na policzku sąsiada!”.

W Los Angeles Jazz Band Młynarski-Masecki grał piosenki z płyty „Noc w wielkim mieście”. Sięgacie do przedwojennych polskich piosenek, które w większości były pisane do filmów. Przywracacie muzykę, która była nie tylko zapomniana, ale też zepchnięta na margines, między innymi z powodu żydowskiego pochodzenia wielu jej twórców.

Ona leciała u mnie w domu, była soundtrackiem mojego dzieciństwa. Stanowi więc świetny budulec dla mitu, fundamentu tożsamości. Polska jest w newralgicznym momencie, a ja nie jestem nacjonalistą.

Ta muzyka powinna być naszą klasyką. Ale nie chodzi o to, żeby ją gloryfikować. Po prostu byłoby świetnie, gdybyśmy potrafili wspólnie śpiewać te piosenki. ©

MARCIN MASECKI (ur. 1982) jest pianistą. Ukończył Berklee College of Music w Bostonie. Jako solista w repertuarze klasycznym reprezentuje „estetykę usterki”. Nagrał wiele płyt – jako solista i jako członek zespołów. Ostatnio ukazał się album „Noc w wielkim mieście” Jazz Bandu Młynarski-Masecki – nagrany na podobieństwo polskich orkiestr jazzowych okresu międzywojennego, lecz w nowoczesnych aranżacjach, i płyta z Barbarą Kingą Majewską, „Taratil ’id al-milad”, zawierająca polskie kolędy śpiewane po arabsku. Jest autorem muzyki do filmu „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2019