Tajemnicza rana

Godność, odwrotnie niż próbujemy to zrobić, osiąga się w pojedynkę, nigdy jako ciało zbiorowe. Dopiero suma godności osobistej przyniesie godność zbiorową. Jeśli chodzi o godność zbiorową, jak dotąd żadna droga na skróty się nie sprawdziła.

22.04.2013

Czyta się kilka minut

Choruję na to samo, co rodacy, których nazywam faszystami. Nic dziwnego. Mieszkamy w jednym domu i w pewnym sensie jesteśmy rodziną. Ten sam język, wspólna historia. Która jest problemem bez rozwiązania. Angażuje uwagę rządu, parlamentu, mediów i społeczeństwa, zwanego też Narodem. Jest ważniejsza od spraw, na które znalazłby się może jakiś sposób. To, co beznadziejne, zawsze najbardziej uwiera.

Oto Stalin z Rooseveltem i Churchillem w Jałcie. Siedzą na kanapie, palą, puszczają kółka dymu i śmieją się z nas. Do pewnego momentu byliśmy sojusznikiem naszych sojuszników, a potem, znienacka, staliśmy się przedmiotem transakcji między nimi, żywym inwentarzem przypisanym do miejsca na mapie. Bez powodu nie zostalibyśmy potraktowani w ten sposób, myśleliśmy. Może jesteśmy ulepieni z gorszej gliny? Potwierdzał to styl, w jakim przez kolejne dziesięciolecia porozumiewały się z nami władze naszego państwa: protekcjonalny, a kiedy nerwy puszczały – pełen bezgranicznej pogardy. Pogarda nas zatruwała, jak rtęć albo ołów odkładała się w kościach.

***
Nie były to pierwsze upokorzenia w naszej historii. Niepokój o to, czy zasługujemy na szacunek, od dawna kazał podnosić poprzeczkę, popychał do czynów zwanych wielkimi. Byliśmy zbyt udręczeni klęskami, żeby zachować wiarę w siebie, zbyt obolali, żeby przyznać, że ktoś ją nam odebrał, wstydziliśmy się własnej bezsilności, wstydziliśmy się, że się wstydzimy. Nasza wewnętrzna sytuacja komplikowała się, wygodnej pozycji już dla nas nie było.

Niepowodzenia pokoleń nauczyły nas, że inni są sprytniejsi, że kula u nogi, głową muru się nie przebije, nadzieja matką głupich. Pilnowaliśmy jeden drugiego, żeby nie mówić nikomu, co się dzieje w domu. A w domu nieraz brakowało na zeszyty, jedliśmy z wyszczerbionych talerzy, ojciec wyzywał nas od ostatnich. A czyż nie byliśmy ostatni? Kogo innego nasz ojciec ośmieliłby się sponiewierać, sam sponiewierany? Obcy, ostrzegano, będą się z nas, tak spragnionych pochwał, naigrywać. Przed obcymi, wołano, trzymać fason, ani słowa o ciężkiej ręce ojca, kto by się o niej zająknął, tego się z miejsca wypisze z rodziny jako zdrajcę. W dziurawych butach uśmiechaliśmy się zawadiacko do obcych, niech nie pchają nosa w naszą biedę. Lecz kiedy zostawiali nas w spokoju, odsłanialiśmy stare rany i blizny, stojąc jak na scenie, w nadziei, że choć rzucą okiem na nasz ból. W domu – na odwrót, byliśmy marudni i opryskliwi, bo przecież nauczeni, że nikt z nas nie zasługuje na uprzejmości. Łączyło nas poczucie, że nic się nie da. Czy nasze starania mogą być coś warte? I czekaliśmy na uznanie za pewne wrodzone właściwości, powiedzmy, za szczególną szlachetność, jakiej nie znają inne narody.

***
I tak oto zostaliśmy rodziną patologiczną. Rodzina patologiczna też ma swoją dumę. Umieliśmy cierpieć na krzyżu, wzgardzeni, okryci chwałą. Lata praktyki. Im więcej poniżeń, tym bardziej widowiskowego nam trzeba wywyższenia, żeby w końcu się wyrównało. Zamiast tylko jeść i spać, jak inne narody, zapragnęliśmy stać się narzędziem ich zbawienia.

Tomasz Terlikowski powiedział ostatnio: „Jesteśmy krajem, który może się przyczynić do reewangelizacji Europy. I to jest właśnie nasza misja. Smoleńsk jest pewnym znakiem. Przypomina Polakom, że nie mają tak łatwo (...). Wzorzec wygodnego, fajnego życia nie do końca jest dla nas. Mamy zrobić coś więcej”. Jarosław Marek Rymkiewicz napisał: „Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie / I ta druga, którą wiozą na lawecie. / Ta w krew naszą jak w sztandar królewski ubrana / naszych najświętszych przodków tajemnicza rana”. A to transparent na wiecu Młodzieży Wszechpolskiej: „Oddać życie dla ojczyzny to jest honor dla mężczyzny” – krótko i węzłowato.

Polacy, którzy wierzą, że prawdziwe miejsce Polski jest na lawecie, muszą pozostałych Polaków najpierw wziąć pod but, to znaczy sterroryzować. „Proszę popatrzeć na strzelnicę jako na ośrodek życia duchowego i kulturalnego, miejsce spotkań wielopokoleniowych” – mówi Grzegorz Braun, reżyser.

***
Półtora roku temu, w Święto Niepodległości, policja wygarnęła z ówczesnego lokalu „Krytyki Politycznej” kilkudziesięciu Niemców, antyfaszystów zwanych przez prasę anarchistami. U siebie biją oni swoich faszystów także za to, że ci nas nie lubią. Bojówkarze z Antify mogliby więc budzić w nas sympatię, ale znaczna część Polaków w prawicowym odruchu serca wzięła stronę narodowców szarpanych przez Antifę, stawiając ich prawo do nienawiści ponad miłością własną – skoro naszych faszystów Antifa także chce bijać. Zapuszkowany zawczasu przez polską policję, Niemiec w Święto Niepodległości nie podniósł ręki na Polaka. W tym czasie Polak, świętując, do woli podnosił rękę na Polaka, bo to jego prawo, żeby we własnym kraju, w swoje święto Polak bił Polaka, który mu się nie podoba, i polskiego policjanta, który Polakowi przeszkadza w biciu Polaka, kiedy Polak jest przecież u siebie, co oznacza, że może bić, kogo chce.

Oburzenie na Niemców, którzy przybyli w samo Święto, nie mając tytułu do bicia, zrodziło pomysł, żeby „Krytyce Politycznej” odebrać splugawiony lokal. A Polak bity przez Polaka? Do diabła z nim, z Polakiem, który się Polakowi nie podoba.

***
Nikt nam w szkole nie mówił, że szacunek się należy sam z siebie. Szacunek bez żadnych warunków, bez ofiary? Przeciwnie, w szkole, w wojsku i na porodówce uczono nas, jak odmówić szacunku sobie i innym. Uwierzyliśmy, że kto jak kto, ale Polak na szacunek ma zasłużyć, oddając życie. Nikt nawet nie wiedział, czy to wystarczy. A jeśli nie wystarczy, co jeszcze możemy dołożyć? Mamy coś większego niż życie? Owszem. Mamy pogardę wobec Polaka, który nam się nie podoba. To ona jest naszym wywyższeniem.

Jak każda rodzina patologiczna, mamy wśród siebie czarne owce i nad sobą kategoryczne zakazy. Co bardziej oddani rodzinie wujowie i ciotki, a nawet krewcy młodzi bratankowie, próbują wyegzekwować posłuch, pilnując porządku w szeregach przy pomocy obelg i szturchańców: żadna samowola nie będzie tolerowana, żadna odmienność, bo przecież wszyscy tu urodziliśmy się po to, żeby wspólnie taszczyć bagaż przeszłości, po nic innego. Jesteśmy potrzebni jako siła żywa, a kto to słyszał, żeby siła żywa miała fanaberie. Posłuszeństwo przede wszystkim. Nie podoba się? To won z naszego domu.

***
Dwa razy odzyskiwaliśmy niepodległość, ale co z tego? Za pierwszym razem wkrótce mieliśmy na karku bolszewików. Czy to możliwe, że sami daliśmy im radę, tacy biedni? Oddać życie – nic wielkiego, każdy głupi potrafi. Ale tak po prostu – wygrać? Skądże znowu, my tylko staliśmy nad Wisłą i patrzyli na pamiętny cud. Matka Boska pofatygowała się w naszej sprawie. Za drugim razem – nie, nic nie odzyskaliśmy, nie ma o czym mówić. To w ogóle nie jest niepodległość. Lepiej było poczekać na Matkę Boską.

Są dwa wyjścia z naszej niemiłej sytuacji. Albo chcemy czytać książki, jakie kto lubi, i myśleć sobie, co się komu podoba, albo szukamy idei, która nada zbiorowy sens naszemu życiu. W pierwszym przypadku okażemy szacunek sobie samym, w drugim spróbujemy wymusić go od innych. W pierwszym przypadku będziemy wspólnie rozwiązywać problemy praktyczne (czyli te rozwiązywalne), o sens życia martwiąc się każdy we własnym zakresie. W drugim będziemy szukali zbiorowego sensu życia w tym, co było udziałem pokoleń – w daremnych cierpieniach. Unurzani w nich nie będziemy marzyć o kąpieli, tylko postaramy się oddać życie, tak jak nas uczono.

***
A moglibyśmy wyremontować sobie łazienki, i wcale nie po to, żeby się w nich pozamykać. Godność, proszę Państwa, odwrotnie niż próbujemy to zrobić, osiąga się w pojedynkę, nigdy jako ciało zbiorowe; dopiero suma godności osobistej przyniesie godność zbiorową. Jeśli chodzi o godność zbiorową, jak dotąd żadna droga na skróty się nie sprawdziła.

Za to po kąpieli ludzie od razu czują się lepiej. Upodmiotowieni, osobiście suwerenni, porządnie opłukani ze starych upokorzeń, nie muszą zamieniać ich na energię przemocy, więc przestają być łatwo sterowalną masą. Stają się bezużyteczni dla natchnionych przywódców. Ci zatem wolą, żebyśmy w ogóle nie mieli łazienek, żebyśmy dalej tkwili brudnymi nogami w naszym odwiecznym poniżeniu, z którego oni jedni potrafią nas wyprowadzić – i wyprowadzą nas na barykady, wyprowadzą w ogień, poprowadzą ku nowym, coraz wspanialszym cierpieniom – powiodą nas ku wielkości, jakiej świat nie widział. I wtedy wreszcie stanie się to, na co czekamy od niepamiętnych czasów: świat padnie przed nami na kolana.

Choruję na to samo. Ale biorę lepsze lekarstwa. 


MAGDALENA TULLI (ur. 1955 r.) jest pisarką i tłumaczką, laureatką m.in. Nagrody im. Kościelskich, Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Gryfia. Opublikowała książki „Sny i kamienie”, „W czerwieni”, „Tryby”, „Skaza” oraz „Włoskie szpilki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013