Same dwóje

Magdalena Tulli, pisarka: Namawiam rodziców dzieci, które dostały trąbkę, żeby zechcieli znosić hałas przynajmniej przez trzy dni. Dźwięki to tylko dźwięki, trzy dni każdy wytrzyma, a dziecko przez ten czas się nasyci. Odbieranie trąbki jest okrutne.

27.05.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Jakie jest Pani pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
MAGDALENA TULLI: Takie, w którym jestem zszokowana obcym widokiem miejskim. Szukam w nim czegokolwiek znajomego, z determinacją, jakby od tego zależał mój związek ze światem.
Kiedy to było?
To musiał być moment, kiedy wylądowałam w Mediolanie, wcześniej mieszkałam w Warszawie. Matka była zmuszona zwolnić się z opieki nad niemowlęciem. Jedynym dostępnym wyjściem była wysyłka niemowlęcia do rodziców mojego ojca, swoją drogą przystali na to z ochotą. Bezpośredniego pretekstu dostarczyło stypendium UNESCO w Paryżu, które jej wtedy zaproponowano. Takie zbyt wczesne doświadczenie porzucenia ma swoje konsekwencje. Zmienia sposób funkcjonowania.
Jak zmienia?
Różne rzeczy mi nie wychodziły, ale z tym, że nie wychodzi, też można sobie lepiej albo gorzej radzić. Nie dziwiło mnie, że nie potrafię tego, co inni, np. pisać w zeszytach, wydawało mi się to czymś naturalnym. Kiedy musiałam policzyć, ile jest pięć plus cztery, nie próbowałam tego nawet na palcach, od razu mówiłam, że nie wiem. Nie mogę powiedzieć, że to źle. Brak ambicji czasem mi pomaga. Mam tę łatwość przyznawania się do niewiedzy. Mówię „nie wiem” – i spokój.
Spokój, bo nikt nic od Pani nie chce?
To nawet nie o to chodzi. Ja sama nie chcę od siebie zbyt wiele. Ważne jest dla mnie to, jak się zachowuję, jak traktuję innych, mam nadzieję, że w miarę dobrze. Ważne jest dla mnie, żebym mogła na samą siebie liczyć w prostych sprawach. Ale dlaczego? Bo kiedyś nie mogłam i doświadczałam tego stanu, kiedy wszystko wymyka się z rąk i zawsze jest się spóźnionym, z nieodrobionymi lekcjami. Nie chcę tego więcej, za dobrze to znam. Z czasem rozwinęły się we mnie możliwości radzenia sobie takie, jakich dawniej nie miałam, uważam to za cud. Ale kary się do tego nie przyczyniły.
Były niesprawiedliwe?
Wynikały z reguł gry. Ale mam też wspomnienie o prawdziwie niesprawiedliwej karze, jeszcze z czasów przedszkolnych. Kiedyś znalazłam na podwórku kawałek czerwonej cegły i postanowiłam nią pokolorować szarą obmurówkę piaskownicy. Byłam z siebie zadowolona, kolorowaliśmy przecież różne rzeczy, więc dlaczego tej nie? Kolory dużo bardziej mi się wtedy podobały od niekolorów, takich jak szarość, więc zrobiłam to dla siebie i dla świata, żeby był ładniejszy. Z punktu widzenia przedszkolnej władzy to był akurat rodzaj wandalizmu. Karano w moim przedszkolu okrutnie: pozorowano zesłanie. Kazało się delikwentowi włożyć palto, buty, a potem stój w holu i czekaj, zaraz cię odwieziemy do poprawczaka. Kara była ta sama za wszystkie grubsze przewinienia i zawsze kończyła się tak samo – kiedy rozpacz była już odpowiednio wielka, przychodził akt łaski, można było zdjąć palto, buty i wrócić do sali, po złożeniu stosownych obietnic.
Pani wierzyła, że zostanie naprawdę zesłana?
Sama się dziwię, w wieku pięciu czy sześciu lat już chyba nie jesteśmy tacy głupi. Ale siła dobrej inscenizacji jest nieodparta. I rzecz nieprawdopodobna za każdym razem stawała się realnością dla stojących w butach i palcie pod drzwiami, a nawet dla całej reszty. Na tym samym opiera się teatr.
Ma Pani jeszcze jakieś inne wspomnienie?
W przedszkolu dostałam w prezencie na Dzień Dziecka drewniano-blaszaną małą trąbkę. Wydawała z siebie jeden tylko dźwięk, ale ładny, mnie się w każdym razie podobał. Taka niewinna rzecz otworzyła przede mną nowe przestrzenie świata. Przez pół dnia robiłam mnóstwo hałasu przy pomocy trąbki, a biedni dorośli szukali sposobu, żeby mnie tej pięknej rzeczy niepostrzeżenie pozbawić. Tego samego popołudnia trąbka zniknęła. Szukałam wszędzie. Byłam zmuszona uwierzyć, że rzeczy znikają bez śladu, rozpływają się w powietrzu.
Aż tak?
Właśnie. Potem ciągle coś gubiłam, bo byłam roztrzepana, ale już nigdy nie szukałam. Wiedziałam, że to beznadziejne, rzecz zgubiona przestaje istnieć, więc nie może się znaleźć, lepiej od razu się poddać niż znowu przeżywać fiasko poszukiwań. Namawiałabym rodziców dzieci, które dostały trąbkę, żeby zechcieli znosić hałas przynajmniej przez trzy dni. Dźwięki to tylko dźwięki, trzy dni każdy wytrzyma, a dziecko przez ten czas się nasyci. Odbieranie trąbki jest okrutne. Niewyjaśnione zniknięcia niebezpiecznie rozluźniają więź dziecka ze światem.
A dobre wspomnienie?
Zabawy na podwórku w tymże przedszkolu bardzo mi się podobały. Organizowaliśmy je głównie sami, korzystając z zastanej infrastruktury: drabinek, pergoli, pagórka, piaskownicy, ceglanego muru. Wszystko to przepięknie wypełniało się fabułą. Mile wspominam też swoje ówczesne anginy. Zostawałam w łóżku, matka wychodziła na zajęcia ze studentami. Poranna aspiryna z wolna zaczynała działać i było mi coraz lepiej. Nic się nie wydarzało oprócz zmian oświetlenia. Przepływały chmury, słońce świeciło z ukosa. Patrzyłam na odblask na ścianie, raz silniejszy, raz słabszy. Ulga, że jest coraz lepiej – zbawienny wpływ aspiryny – nagrała mi się na takie odblaski światła. Nadzieja, że będzie lepiej, zawsze wraca, kiedy na nie patrzę.
Nadzieja to kluczowe doświadczenie, także dla dziecka.
Mieszkałam z matką i ojcem, ale nie byliśmy ze sobą zbyt blisko. Miałam też do czynienia z dziewczynami ze spółdzielni studenckiej, które matka zatrudniała do opieki. Nie liczyłam na rodziców i filtrowałam informacje, które ode mnie dostawali. Bez trudu odcinałam ich od wiedzy o faktach, bo nie byli zbyt wścibscy. Matka nie miała w sobie przestrzeni dla moich spraw, za dużo miejsca zajmowały jej własne blokady, o których nic nie wiedziałam. Miała co dźwigać. Żeby rozmawiać ze mną, musiałaby najpierw porozmawiać z sobą samą. Tego nie potrafiła. Nie miała litości dla siebie. Była twarda, umiała trzymać fason.
Emocjonalne odcięcie Pani matki od świata było konsekwencją tego, że w czasie wojny patrzyła na śmierć?
Pewnie tak, w znacznym stopniu. Matka nie miała łatwo – musiała po tym wszystkim żyć jak normalny człowiek. Jej przyjaciele by się oburzyli na to, co teraz mówię, bo matka bardzo dobrze potrafiła odgrywać rolę kogoś, kto żyje normalnie, tylko ma taki styl, że trzyma świat na lekki dystans. Miała poza tym wiele atutów: była wielkoduszna, nie przywiązywała się do rzeczy. Miała okazję zobaczyć, jak płoną, jak znikają, więc wiedziała, że nie można mieć ich na zawsze. Nie chciało jej się też robić kariery. Ale pracować się chciało. Była zdolna. Ludzie ją lubili. Poza tym była piękną kobietą, elegancką. To ona nosiła tytułowe włoskie szpilki.
Ktoś ze znajomych matki odezwał się do Pani po publikacji „Włoskich szpilek”?
Przyjaciele mojej matki nie chcą mnie znać. To dla mnie strata, bo mam wielką potrzebę kontaktu z ludźmi w tym wieku. Nie zrobiłam tego, o co zostałam posądzona. Nie zwariowałam, nie wymyśliłam tego alzheimera, podawałam leki, które zapisywano nam w porządnym ośrodku alzheimerowskim, najlepszym w Polsce.
 Matka nie przyznawała się do alzheimera. Umiała pozorować przytomność przez pół godziny albo przez trzy kwadranse. Była chora, a chciała uchodzić za zdrową, więc w sytuacjach towarzyskich musiała mówić mało i bardzo się pilnować. Ale przecież wcześniej też nie była gadatliwa. Po wizytach od razu padała i zasypiała, wykończona do imentu. Jej siostra nie pogodziła się z diagnozą. Chciała, żeby to była nieprawda, chociaż właśnie ona bywała świadkiem sytuacji zupełnie jednoznacznych. Myśl, że zwariowałam, była dla niej o wiele łatwiejsza do udźwignięcia. Usiłowała zaordynować matce własne metody leczenia: jak najwięcej samodzielności, zero opieki, sądziła, że wystarczy od czasu do czasu posprzątać mieszkanie.
Rozumiem ten tok myślenia, ale to był jednak alzheimer, a nie dziecięce roztrzepanie. On się takim metodom nie poddaje. Więc nie mogłam jej pozwolić na przejęcie rządów. Była dla matki najważniejszą osobą na świecie, ale nie chciała ze mną współpracować, to był dramat, ciągnął się przez parę lat i stale zaostrzał. A potem w końcu zgodziła się spotkać z lekarzem prowadzącym. Z gabinetu wyszła zdruzgotana, ale zaczęła współdziałać.
Kiedy mama zachorowała?
W 2000 r. zauważyłam przypadkiem, że ma kłopoty z rozpoznawaniem ludzi, i namówiłam ją, żeby zbadała się pod kątem alzheimera. Matka poszła się zbadać i powiedziała nam, że alzheimer został wykluczony. W 2004 r. zaczęłam trochę porządkować różne jej ważne sprawy, bo miałam wrażenie, że je lekceważy. Zrobiłam też gruntowne porządki i znalazłam gdzieś przeterminowane, nigdy nieużyte opakowanie lekarstwa, które przepisuje się chorym na alzheimera. Zaczęłam dzwonić do różnych miejsc, żeby ustalić, gdzie wypisano jej receptę. I znalazłam. Od tamtej pory już nie wypuszczałam jej spraw z rąk. Matka nie czuła się z tym dobrze, potrzebowała samodzielności. Obie z siostrą wierzyły tylko w samodzielność, a bezradności chciały uniknąć za wszelką cenę. Ja to rozumiem, wiem, dlaczego to była dla nich sprawa życia i śmierci. Matka oddawała samodzielność z żalem i naprawdę jej współczułam.
Alzheimer spowodował, że mama zaczęła mówić o okupacyjnej przeszłości.
Spowodował, że w ogóle zaczęła mówić o przeszłości. Ale nie wprost, tylko na zasadzie: „A pamiętasz?”. Brała mnie za kogoś, kto może pamiętać. Dostałam od niej w ten sposób dziwne klocki, które mogłam sobie na różne sposoby układać w większe całości.
To mama opowiedziała Pani o ogrzewaniu podłączonym do trakcji tramwajowej?
Nie, ona mi tego nie opowiedziała. Tylko niepokoiła się obecnością opiekunki. „Kto to jest? – pytała. – Ja jej nie znam, znasz ją? Można jej zaufać?”.
Zdaniem matki to był ktoś z sąsiedztwa, kto przychodził do nas się ogrzać. Więc domyśliłam się, że coś tam było z tym ogrzewaniem – coś trochę niebezpiecznego. Reszty dowiedziałam się później od jej siostry. Zimą nie mieli opału, nikt nie miał. Prąd chyba był, ale nie taki, którym można ogrzewać mieszkania. Dziadek znał się na elektryczności. Podłączył trakcję tramwajową do spirali, spiralę ukrył w kuchence węglowej. Gdyby to się wydało – kulka w łeb. Nie wydało się. Zrobił to całkiem bezkarnie. Różni ludzie przychodzili się ogrzać, ale nikt nie doniósł. Więc można zaryzykować życie, żeby żyć jak człowiek. Można nie dać się tak całkiem podeptać. W ten sposób moja rodzina wygrała z Hitlerem. Jednak wygrała! Wspaniałe odkrycie. Co za ulga. Ale żaden Amerykanin tego nie zrozumie, żaden Niemiec. Kradli prąd, powie, no i co w tym fajnego?
Siostra mamy mówiła więcej o przeszłości?
Ze mną dopiero przed samą śmiercią. Wtedy opowiedziała mi kilka historii. Na przykład o Frani, ich służącej z czasów przedwojennych, z Łodzi. Z Franią się bardzo lubiły, to była w dzieciństwie ciotki ważna postać. Kiedy umierała, wspominała Franię. Strasznie żałowała, że straciła z oczu tę Franię po wojnie, po przeprowadzce do Warszawy. Mówiła o tym jak o winie swojego życia. „Zajmowałam się wtedy różnymi bzdurami – powiedziała mi – a o Frani zapomniałam”.
Pytałam ją o nazwisko Frani, chciałam znaleźć jej rodzinę, ale tego ciotka nie mogła sobie przypomnieć. Frania jeszcze przed wojną wyszła za mąż, zmieniła nazwisko. Po śmierci ciotki odziedziczyłam tę winę. Pamiętam o Frani, która była tak ważna i została zapomniana. Z mojej pamięci nic już dla Frani nie wyniknie.
Ale wiem, o czym pani by chciała, żebym opowiedziała. O zamążpójściu Frani. W historii, którą znam, Frania zawezwała trzech swoich absztyfikantów – to się wtedy tak nazywało – pod okno, żeby mój dziadek jej powiedział, którego wybrać. Ale czy to prawda? Najchętniej sprawdziłabym u Frani. Według legendy dziadek miał jej powiedzieć: wyjdź za tego. Ale czy naprawdę wziąłby na siebie taką odpowiedzialność? Frania wyszła za tego chłopaka i nie była zadowolona. Wszystkie pieniądze przepuszczał na książki. „Po co mu to?” – narzekała.
A o mamie ciotka opowiadała?
Przed śmiercią mówiła różne rzeczy, o matce akurat najmniej. One obie zachowywały się trochę jak w śledztwie, trzymały język za zębami, cenzurowały to, co miały powiedzieć jedna o drugiej. Tych parę drobiazgów, o których napomknęła przed śmiercią, wprowadziło zresztą zamęt do moich wcześniejszych wyobrażeń o matce w jej czasach szkolnych.
Aby zacząć rozumieć swoich rodziców, trzeba w nich zobaczyć najpierw dzieci.
Jeden koniec ich życia tkwi w dzieciństwie, a drugi w starości, ale my poznajemy ich jako dorosłych i trochę za bardzo przywiązujemy się do tego obrazu. Oni są nie tylko tym. Potrafię ich sobie wyobrazić jako dzieci bez żadnego trudu, oboje. Ale dopiero teraz, kiedy moje dzieci dorosły.
A własne dzieci Pani zawsze rozumiała?
Tak, kolegowałam się z dziećmi. Czegoś mi chyba brakowało, własnego wewnętrznego rodzica, ale w sumie nie wychodziło najgorzej. Mówiłam swoim dzieciom, że stopnie nie są ważne, przyznawałam się bez oporów, że nie lubiłam szkoły i że w podstawówce miałam same dwóje. Ale mówiłam im też, że muszą coś rozumieć z historii, jeśli chcą wiedzieć, na jakim świecie żyją. U nas w domu trochę się o historii rozmawiało. Gdyby nie te rozmowy, nic by nie wiedzieli, bo szkoła nie uczy rozumieć historii, woli fakty i daty. Oni obaj byli i są matematykami, matematyków jest mało, chucha się na nich i do pewnego stopnia toleruje nieuctwo. Ja uczyłam ich szacunku dla ludzi, uważałam, że to ważniejsze od stopni.
A jak się uczy szacunku? Jeśli szanujemy ludzi, dzieci się tego od nas nauczą. Potem się zdziwiłam, bo stopnie jednak okazały się ważniejsze, niż myślałam. Chociaż dalej nie tak ważne, jak myślała szkoła. Opowiedzieć?
Opowiedzieć.
Młodszy syn zrozumiał po swojemu moje zapewnienia, że stopnie nie są ważne, i miewał raczej kiepskie, jeśli pominąć matematykę. Złożył papiery do liceum w swojej dzielnicy, tam gdzie jego koledzy. Ale starszy już chodził do Staszica, to bardzo dobra szkoła matematyczna, pewnie jedyne liceum w Warszawie, które urządza egzaminy wstępne. Starszy syn namówił młodszego: zapisz się na egzamin, co ci szkodzi, to będzie ciekawe doświadczenie. Młodszy poszedł, zdał, zapomniał i dalej czekał na przyjęcie do swojego dzielnicowego liceum, gdzie był tylko na liście rezerwowej, bo miał zbyt kiepskie stopnie, żeby się od razu dostać. I nie dostał się, wolne miejsca pod koniec wakacji zajęli tacy, co odpadli na przykład na egzaminie do Staszica. Syn był niezadowolony, ale co miał robić? Poszedł do Staszica. Tam go przyjęli, bo miał zdany egzamin.
No i wyszło na to, że jednak stopnie nie są ważne.
Stopnie są nieważne, jeśli się ma szczęście. Jeśli się nie ma, wtedy okazują się ważne. Ale to niedobrze. Nie powinny być przesadnie ważne. To jakaś wada tego systemu. Za mało pary idzie w rozwój prawdziwych umiejętności, a za dużo w pomiar, który nie do końca wiadomo, co mierzy. My z mężem nigdy nie przesadzaliśmy z zaufaniem do szkoły. Starszego syna po prostu zabraliśmy na rok, kiedy uznaliśmy, że jest nie dość dojrzały. Był łagodny i nie skarżypyta, pod względem rozwoju fizycznego wtedy nieco w tyle – nie umiał się obronić, nie miał żadnych szans. Akurat trafił na ostrych facetów, widzieliśmy, jak smutnieje, jak traci rezon. Można go było przenosić do innych szkół, ale naprawdę był niedojrzały. Gdzie indziej mógł trafić na coś podobnego.
Odważna decyzja.
Żeby nie zdziczał, zafundowaliśmy mu kontakt z innymi dziećmi w bezpiecznych ramach zajęć w domu kultury. Dla władz oświatowych staliśmy się przedstawicielami marginesu społecznego, straszyli nas grzywną za niedopełnienie obowiązku szkolnego, byliśmy gotowi płacić. Uparliśmy się, a Wydział Oświaty też się uparł. W końcu zaproszono nas do innej podstawówki – z synem, żeby zobaczył szkołę. Zapewniono nas, że mu się spodoba. Poszliśmy we trójkę. Gdy już obejrzeliśmy szkołę, dyrektorka mówi: „Jasiek, w poniedziałek przychodzisz, tak”? A Jasiek: „Nie”. Jasiek nie był wtedy zbyt rozmowny. Dyrektorka: „No, jak to nie? Przecież przychodzisz”. A Jasiek: „Nie”. I poszedł do czwartej klasy po rocznej przerwie.
Ten rok przerwy rzeczywiście mu pomógł?
Tak, z młodszymi było mu łatwiej ułożyć sobie sprawy, już tak nie odstawał od innych. Jeśli chodzi o pomiary sukcesów szkolnych, to dalej bez rewelacji. Na przykład nienawidził pisania wypracowań. Ja w podstawówce z wypracowań miałam same dwóje, on też, ale jego dwóje były lepsze od moich, bo z czasem pojawiły się też jedynki, więc dwóje dostąpiły awansu. W porównaniu ze mną świetnie sobie radził. Uważałam, że nic strasznego się nie dzieje.
W liceum dostał warunkową promocję z polskiego, miał na wakacje zadane wypracowania. I dopiero wtedy zaczął robić postępy. Ćwiczył pisanie wypracowań, ja to czytałam, rozmawialiśmy o tym, co napisał, jak to jest skonstruowane, czy zrozumiałe. Chyba pomogło. Polonistka była zadowolona. Ale na wywiadówki nie chodziłam. Przestałam, kiedy poszli do gimnazjum. Dość, powiedziałam, więcej nie chcę.
Nie wiem, czy to dobrze, że opowiadam pani takie rzeczy. Można to wszystko robić, ale na własny rachunek, nie powinno się tego reklamować, w dodatku w gazecie, i jeszcze w szanującej się. Ludzie znają swoje dzieci, wiedzą, na co mogą sobie pozwolić. Każda sytuacja jest inna. Co do kłopotów Jaśka z pisaniem – zostały rozwiązane na miarę wymagań szkolnych. Jest lepiej niż było, ale pisać on tak naprawdę wcale nie umie.
Pani też długo nie umiała.
Nie jestem pewna, czy dzisiaj bym umiała, gdyby ktoś mi zadał wypracowania. Kiedy na klasówce z polskiego patrzyłam na tablicę i czytałam tematy – w liceum zawsze mieliśmy trzy do wyboru – czułam, że na żaden nie mam absolutnie nic do powiedzenia. Przecież to nie była wina szkoły. Nie lubię szkoły, ale nie o wszystko mogę ją oskarżyć. Zdań, które mogły się wiązać z tematem, udawało mi się w końcu nazbierać tak na pół stroniczki, oddawałam zeszyt i wychodziłam, wiedziałam, że nic więcej nie wymyślę. Pół stroniczki! To już chyba lepiej odpalać petardy pod ławką.
Nie miałam kłopotów na poziomie składni. Parę razy w roku trafiał się taki temat, że akurat potrafiłam napisać coś porządniejszego. Moja polonistka wcale nie była głupia, przeciwnie, akurat ona z tych wszystkich nauczycieli miała najwięcej rozsądku i przyzwoitości. Ale mnie nie lubiła. I muszę przyznać, że naprawdę były powody.
Dzieciństwo i młodość to nic wesołego.
Może nie trzeba uogólniać. Ale jeśli o mnie chodzi, zgadza się. Teraz radzę sobie lepiej, pod każdym względem. Im jestem starsza, tym bardziej zadowolona z życia. Wreszcie się nie spóźniam, wreszcie umiem tabliczkę mnożenia, a jeśli chodzi o przyjaźń i koleżeństwo – też jest znacznie lepiej. W tych różnych instytucjach troszkę przemocowych, zwłaszcza w szkołach, ale i na obozach młodzieżowych, a nawet przy sprawdzaniu biletów, zawsze ściągałam na siebie złe rzeczy, nie miałam pojęcia, w jaki sposób. Jakbym miała nieprzystosowanie wypisane na czole. I to się skończyło, nawet charakter pisma z czasem troszkę mi się poprawił. Nie mam problemów z policją, z konduktorami w pociągach, ze służbą zdrowia. Chociaż z drugiej strony, sposób traktowania nas przez państwo w ogóle jest znacznie mniej przemocowy niż kiedyś, i może to dlatego. W każdym razie być mną jest teraz dużo łatwiej niż wtedy.
Dzieciństwo jest trudne. Zwłaszcza kiedy wychodzę poza oswajane latami tematy. Wtedy się staję ostrożna, jakby to groziło katastrofą, jeśli powiem o jedno słowo za dużo. Wiem, czego się obawiam: że zrobię z siebie ofiarę. Chciałabym trzymać fason jak moja matka, ale jednocześnie bez bólu mówić całą prawdę, bo to wolność, luz i wygoda. Więc czego bardziej potrzebuję: fasonu czy luzu? Czuję, że luzu. Ale nie umiem zapomnieć o fasonie. Zauważam, że łatwiej mi mówić o moich dzieciach niż o własnym dzieciństwie. A jak będzie z nimi? Może im też będzie łatwiej o dzieciach niż o sobie? Może i inni ludzie tak mają?  

MAGDALENA TULLI (ur. 1955) jest pisarką. Laureatka Nagrody Kościelskich za debiut „Sny i kamienie” (1995). Jest tłumaczką z francuskiego i włoskiego, nagrodzona przez „Literaturę na Świecie” za przekład tomu opowiadań Fleur Jaeggy „Gniew niebios” (1999). Zdobyła Nagrodę Literacką „Gdynia” w 2007 r. za „Skazę” oraz w 2012 r. za „Włoskie szpilki”. W wydawnictwie Akapit ukazała się niedawno „Awantura w lesie”, książka adresowana do dzieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2013