Sztuka politycznego odchodzenia

Dymisja nie-dymisja marszałka Sejmu Józefa Oleksego po ogłoszeniu go przez sąd kłamcą lustracyjnym pokazuje, jak wiele funkcji w demokratycznym państwie może pełnić rezygnacja osoby publicznej z pełnionego urzędu.

09.01.2005

Czyta się kilka minut

Józef Oleksy zaskoczył wszystkich. Owszem, od początku stanowczo zaprzeczał, by kiedykolwiek współpracował ze służbami specjalnymi PRL (a w zasadzie twierdził, że tajna formacja wojskowa, w której służył, nie wykonywała zadań szpiegowskich, lecz zajmowała się jedynie szkoleniem oficerów wywiadu na wypadek wojny). Tym samym marszałek odrzucał zarzut rzecznika interesu publicznego, jakoby złożył fałszywe oświadczenie lustracyjne. Kiedy jednak sąd okazał się być przeciwnego zdania, wydawało się, że kariera lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej jest zagrożona co najmniej tak, jak po oskarżeniu go jako “Olina" o kontakty z KGB.

Naturalnie wśród najtwardszych SLD-owskich zwolenników Oleksego ataki na szefa nie robiły wrażenia, ba, jedynie umacniały jego popularność. Jednak już jego przeciwnicy w partii sprawy nie bagatelizowali - zwłaszcza że Sojusz ma i tak opinię zupełnie zszarganą. Także niemal wszyscy komentatorzy zgadzali się, że Oleksy bezwarunkowo musi zrzec się funkcji. Chodziło nie tylko o oczywistą, zdawałoby się, zasadę nieskazitelności osób sprawujących najwyższe stanowiska w państwie, ale też o powagę parlamentu. Ponadto - jak przypominali konstytucjonaliści - marszałek Sejmu jest nie tylko organem wewnętrznym izby, czyli osobą, która organizuje jej pracę, reprezentuje ją na zewnątrz i prowadzi obrady, ale też m.in. zastępuje Prezydenta, gdyby ten przejściowo nie mógł wykonywać obowiązków.

Najpoważniejsze i bynajmniej nie plotkarskie rodzime serwisy informacyjne podawały jako pewnik przecieki, że Oleksy wygłosi co najwyżej w telewizji oświadczenie podtrzymujące tezę o swej niewinności, ale w końcu zrezygnuje. Tym samym wypełniłaby się kluczowa w demokracji funkcja, jaką pełni instytucja dymisji: funkcja znajdującego się w rękach opinii publicznej środka kontroli nad poczynaniami polityków oraz istotnego elementu ich odpowiedzialności.

Oleksy tymczasem zastosował perfekcyjną taktykę: pojawił się w telewizji (a że z mocy prawa przysługiwał mu najlepszy czas antenowy, miał kilkumilionową widownię) i oznajmił, że werdykt sądu jest polityczną prowokacją, a on sam naturalnie natychmiast by ustąpił, jako że nie jest przywiązany do żadnych stołków, ale Sejm nie może przecież funkcjonować bez marszałka, więc w imię dobra kraju pozostanie na stanowisku do czasu wyboru następcy - zastrzegł przy tym, że ten musi pochodzić z SLD.

Tym samym próbował wykorzystać inną rolę dymisji: użyć rezygnacji jako narzędzia dalszej gry politycznej. W oczach niektórych odbiorców swego exposé wykreował się na kolejną ofiarę lustracji (może zresztą miał po części rację: jest różnica między przeszkoleniem w jednostce wojskowej, nawet i zajmującej się wywiadem w interesie PRL, a systematyczną współpracą z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa). Podtrzymał też wizerunek patrioty i państwowca, który poświęca osobisty interes dla dobra publicznego. Zarazem zaś postarał się zapewnić swemu ugrupowaniu utrzymanie wpływowego fotela. W końcu - już wbrew własnym intencjom - przyczynił się być może do zrealizowania planu ratunkowego dla postkomunistycznej lewicy. Podczas zwołanego w trybie nagłym spotkania liderów SLD z prezydentem ustalono m.in., mimo (podobno) oporów ze strony Oleksego, że faktycznie odda on marszałkowską buławę, ale konkretnemu politykowi w osobie Włodzimierza Cimoszewicza, a do akcji budowania jednolitego bloku wyborczego włączy się cieszący się wciąż sporą popularnością Aleksander Kwaśniewski.

Polskie dymisje i nie-dymisje

Jak wiele aspektów mogą mieć dymisje, pokazuje także ich historia w III RP.

Ot, choćby pierwsza spektakularna rezygnacja: ustąpienie z funkcji szefa pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego po klęsce w wyborach prezydenckich 1990 r. Mazowiecki z charakterystycznymi dla siebie uporem i dumą wyciągnął wtedy wniosek z wyników głosowania: uznał, że porażka w walce o prezydenturę jest równoznaczna ze społecznym wotum nieufności dla jego gabinetu. Jak relacjonują świadkowie, kiedy na posiedzeniu rady ministrów ogłosił decyzję o rezygnacji - która oznaczała też upadek rządu - zastrzegł, że nad tym punktem nie przewiduje dyskusji. Paradoksalnie, niektórzy zarzucali mu potem, że w imię odpowiedzialności za państwo i rozpoczęte reformy powinien skorzystać z propozycji niedawnego konkurenta, a nowego prezydenta Lecha Wałęsy i dalej kierować rządem.

Zdarzały się też - i to dużo częściej - sytuacje diametralnie różne: upartego trwania na stanowisku wbrew woli opinii publicznej. Owszem, w polityce można i to usprawiedliwić - ale jedynie wtedy, gdy chodzi o konsekwentne realizowanie niepopularnego programu, na przykład trudnych i dotkliwych społecznie reform gospodarczych. Kłopot w tym, że powód kurczowego trzymania się stanowiska bywał zwykle przyziemny. Najjaskrawszym przykładem jest przypadek ministra sprawiedliwości Marka Sadowskiego: mimo że media ujawniły, iż jako sprawca wypadku samochodowego przez lata unikał odpowiedzialności zasłaniając się immunitetem sędziowskim, długo nie chciał opuścić rządowego fotela, i to w resorcie mającym strzec praworządności w państwie! W zaparte - jak mawia się w środowiskach kryminalistów - szedł też do końca były prezes TVP Robert Kwiatkowski: choć jego osobą zajęła się sejmowa komisja śledcza i to z czasem raczej już nie jako świadkiem, lecz w istocie podejrzanym, ostentacyjnie pozostawał na stanowisku. By utrzymać stołek, Kwiatkowski posługiwał się na dodatek układami i koneksjami w ciałach nadzorujących publiczną telewizję. Podobne historie, dotyczące zarówno polityków z tzw. prawicy, jak i z tzw. lewicy, można mnożyć. Odmawianie dymisji bez względu na wszystko stało się w III RP niemal regułą.

Ustąpienie ze stanowiska powinno być konsekwencją błędów popełnionych w działalności publicznej. Bywa jednak często rodzajem “ucieczki do przodu" - jak w przypadku członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji prof. Tomasza Gobana-Klasa, który zrezygnował z dopiero co objętej posady, kiedy tylko pojawiły się sygnały, że może być przeciwko niemu wszczęte postępowanie o kłamstwo lustracyjne. Zdarza się wreszcie, że ogłaszając dymisję polityk przyznaje de facto, że stracił kontrolę nad powierzonym mu urzędem. Tak było z gen. Czesławem Kiszczakiem, który jako minister spraw wewnętrznych w rządzie Mazowieckiego dopiero z prasy dowiedział się, że teoretycznie wciąż mu podległe Biuro Śledcze Urzędu Ochrony Państwa rozpoczęło postępowanie w sprawie palenia teczek PRL-owskiego MSW. W języku tego resortu niepowiadomienie szefa o tak ważnej operacji (mogącej na dodatek dotyczyć jego samego) było sygnałem na tyle wyraźnym, że Kiszczak zdecydował się odejść. I tu bywa odwrotnie: jawna niesubordynacja generalicji wobec ministra obrony podczas słynnego obiadu w Drawsku we wrześniu 1994 r. nie pociągnęła za sobą żadnych skutków - ani ukarania buntowników, ani odejścia ministra.

Dymisja bywała też wykorzystywana jako narzędzie politycznego nacisku - i to zarówno w zacnych, jak mało szlachetnych celach. Marek Belka niezbyt długo był członkiem ekipy Leszka Millera: miał odpowiadać za reformy gospodarcze, ale rychło ustąpił ze stanowiska, bo, jak to obrazowo wytłumaczył dziennikarzom, nie miał zamiaru dłużej “kopać się z koniem". Z kolei pełnomocnik rządu ds. równego statusu mężczyzn i kobiet Magdalena Środa ogłosiła ostatnio zamiar dymisji w proteście przeciwko planowanemu obniżeniu rangi pełnionego urzędu poprzez zmianę jego usytuowania w rządzie (groźba poskutkowała: premier wstrzymał restrukturyzację). Niemożność realizowania głoszonego programu była też powodem opuszczenia latem 2000 r. przez ministrów Unii Wolności rządu tworzonego wspólnie z Akcją Wyborczą Solidarność.

Z kolei wyjście Polskiego Stronnictwa Ludowego z koalicji z SLD miało raczej charakter przedwyborczej ucieczki w obliczu katastrofalnych notowań partnera. Skądinąd właśnie PSL może uchodzić za mistrza dymisyjnych szantaży - pod hasłem obrony interesów wsi stosowało je we wszystkich bodaj koalicjach, w których uczestniczyło.

Elementem gry mogą być też żądania dymisji - wysuwane czy to przez opozycję, czy przez powiązane z nią media. Symbolem niech będzie tu hasło “Balcerowicz musi odejść", wznoszone przecież na polskiej scenie politycznej - i to zarówno z lewa, jak z prawa - na długo nim pojawił się na niej Andrzej Lepper.

Chaos z dymisjami w III RP potęguje jednak najbardziej brak jakichkolwiek reguł. W rezultacie, by znowu odwołać się tylko do przypadków z ostatnich dni, z posadą musiał pożegnać się wiceminister zdrowia, który - by tak rzec - nie wykazał dostatecznej precyzji w komentowaniu dyrektyw Unii Europejskiej odnośnie opieki medycznej, a funkcję swą utrzymała pełnomocnik ds. statusu kobiet, choć równie mało precyzyjnie wypowiedziała się na temat przyczyn stosowania przemocy w wielu polskich rodzinach.

Jak to się dzieje w Ameryce

Dużo wyraźniejsze zasady w tej mierze obowiązują choćby w Stanach Zjednoczonych. Dowodem przykłady z ostatnich tygodni.

Oto na początku grudnia okazało się, że na stanowisku pozostanie najbardziej krytykowany człowiek obecnej administracji - Donald Rumsfeld. Po listopadowych wyborach spekulowano, że wobec wagi zarzutów wysuwanych wobec szefa Pentagonu prezydent George W. Bush odwoła go z urzędu (chodziło o akceptację brutalnych metod przesłuchań więźniów Al-Kaidy w bazie Guantanamo i rolę w stosowaniu tortur w więzieniu Abu Ghraib w Iraku oraz o brak planu rozwiązania sytuacji w Iraku po zakończeniu operacji wojennych, a zwłaszcza niezapewnienie dostatecznej liczby żołnierzy do pilnowania bezpieczeństwa). Złamania prawa w postaci nakłaniania do tortur sekretarzowi obrony nie udało się jednak udowodnić (wprawdzie podpisał niedopuszczalne instrukcje, rychło jednak się z nich wycofał - uznano więc, że nieprawidłowości były wynikiem sadyzmu i nadgorliwości strażników), zaś odpowiedzialność za jego działania polityczne w Iraku wziął na siebie sam prezydent - w rezultacie Rumsfeld mógł zostać na urzędzie.

Niemal w tym samym czasie nominację na szefa jednego z najpotężniejszych dziś urzędów USA - Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego - oddać musiał legendarny eks-szef nowojorskiej policji Bernard Kerik. Okazało się bowiem, że gdy przygotowywał wymagane przez Biały Dom przy takich awansach dokumenty finansowe, odkrył, że nie płacił obowiązkowych składek ubezpieczeniowych za kobietę, która w jego domu pracowała jako niania i sprzątaczka. Kiedy zaś sprawdził, czy przebywała ona w USA legalnie i okazało się, że nie - zdecydował się ujawnić sprawę i, by nie stawiać prezydenta w trudnej sytuacji, zrezygnować z nominacji, zwłaszcza że jego niedoszły resort zajmuje się m.in. ochroną Ameryki przed terroryzmem oraz bezpieczeństwem granic, a więc i nielegalną imigracją. Wprawdzie miliony Amerykanów zatrudniają nielegalnych pracowników pochodzenia latynoskiego, ale oznacza to przecież łamanie ustawodawstwa pracy, imigracyjnego i podatkowego, i jest uznawane za kompromitujące przynajmniej dla osób chcących robić kariery publiczne.

Kiedy przed czterema laty miałem okazję na zaproszenie Departamentu Stanu obserwować w USA kompletowanie przez George’a W. Busha jego pierwszej ekipy, ze zdumieniem czytałem w nie tylko opozycyjnych, ale i sprzyjających prezydentowi dziennikach żądania usunięcia z grona kandydatów Lindy Chavez. Media prześwietlające przeszłość potencjalnych członków administracji rychło odkryły, że i ona zatrudniała służącą - nielegalną emigrantkę. Na dodatek prezydent typował panią Chavez na stanowisko sekretarza pracy - urząd mający w swej gestii kwestie legalności zatrudniania emigrantów. I choć pani Chavez tłumaczyła, że udzieliła jedynie latynoskiej przyjaciółce domu dachu nad głową, a ta w ramach wdzięczności wykonywała drobne prace domowe - nie pomogło.

W Ameryce osoba publiczna - jak do znudzenia przywoływana żona Cezara - musi być więc nie tylko bez skazy. Ciąży na niej nadto domniemanie winy, nie zaś - jak ciągle próbują to wmówić obywatelom politycy w Polsce - niewinności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2005