Szeryf zdjął gwiazdę

Czy przybywający do Warszawy prezydent USA znów będzie nas zmuszał do dokonywania wyboru: Unia albo Stany, testując naszą zdolność do prowadzenia polityki realistycznej, a nie uprawianej w logice ideologicznych pasji czy fobii?

24.05.2011

Czyta się kilka minut

Coroczna parada Pułaskiego na 5. Alei, Nowy Jork, 3 października 2010 r. / fot. Andrzej Bogacz / Forum /
Coroczna parada Pułaskiego na 5. Alei, Nowy Jork, 3 października 2010 r. / fot. Andrzej Bogacz / Forum /

Jak na politykę uzależnioną nie tylko od racjonalnych diagnoz i wyborów, ale także od przesądów, emocji i mitów, polska polityka wobec USA w ostatnich 20 latach nie była najgorsza. Groziło jej przecież obsunięcie się w ideologię. Z jednej strony w bezkrytyczny kult Ameryki, a z drugiej pełen pasji antyamerykanizm - jako dominujące szkoły myślenia naszej prawicy i lewicy.

Wyblakły plakat z Reaganem

Początkowo ewidentnym zagrożeniem była pierwsza postawa, czyli kult Ameryki. Całe moje antykomunistyczne pokolenie wyrosło przecież w kulcie Ronalda Reagana, w ogromnym zresztą stopniu zasłużonym kulcie "jankeskiego szeryfa, który obalił imperium zła". Nawet pierwszy "pacyfistyczny" ruch Wolność i Pokój został w Krakowie założony po tym, jak niemieccy Zieloni urządzili po drugiej stronie Muru gigantyczne protesty przeciwko planom instalacji w Europie amerykańskich rakiet kolejnej generacji (w odpowiedzi na przeprowadzoną wcześniej instalację nowej generacji rakiet radzieckich) - WiP miał być ruchem "pacyfistycznym", który nie będzie protestował przeciwko Ameryce, ale przeciw ZSRR. Jego patronem był Władimir Bukowski, który każdy odruch antyamerykanizmu na świecie uważał po prostu za "sowiecki montaż". Zresztą wystarczył jeden plakat z Reaganem w stroju szeryfa, rozwieszany w stanie wojennym przez Jaruzelskiego, żeby całe nasze pokolenie zakochało się w Ameryce bez pamięci, a jej interesy uznało po prostu za swoje.

Konieczność uprawiania realnej polityki w wielobiegunowym świecie zastała nas kompletnie nieprzygotowanymi. Szlachetny amerykański szeryf przetrwał, ale nie było już imperium zła. Wielu z nas do dzisiaj stara się w swojej świadomości czymś wypełnić miejsce po imperium zła. Najprościej użyć do tego celu nie tylko wrogów, ale nawet potencjalnych konkurentów Ameryki, łącznie z Unią Europejską, którą przywołany już Bukowski nazwał po prostu "nowym ZSRR".

W latach 90. najbardziej zideologizowana polska lewica wybierała Unię Europejską przeciw Ameryce, a prawica Amerykę przeciwko UE. Gdyby oba te wybory opierały się na chłodnej analizie tego, jakie interesy można będzie zrealizować w sojuszu z USA, a jakie z UE, wówczas w takim sporze nie byłoby nic złego. Ale w gorącej atmosferze wojen kulturowych lat 90. lewica szukała w UE przede wszystkim odsieczy i wsparcia w swoim heroicznym (i trochę beznadziejnym) boju o przejęcie władzy, a może i rządu dusz nad konserwatywnym polskim społeczeństwem, ponad normę europejską religijnym, ponad normę wolnorynkowym. Z kolei prawica szukała w Ameryce odsieczy przeciwko ponad polską normę "lewicowej", etatystycznej i zsekularyzowanej Unii Europejskiej.

Marshall z Brukseli

Zatem startowaliśmy w niepodległość z lewicowym antyamerykanizmem i prawicowym kultem "globalnego szeryfa", tym drugim - z powodów historycznych - o wiele silniejszym. Jednak to nie te dwie postawy zdominowały ostatecznie praktyczną polską politykę wobec USA. A to z jednego i podstawowego powodu.

Priorytetem polskiej polityki zagranicznej po 1989 r. było jak najgłębsze wejście zarówno w militarne, jak i w cywilne (polityczno-ekonomiczne) struktury Zachodu. O ile w tym pierwszym wymiarze zbliżenia Polski z Zachodem kluczowe były nasze stosunki z USA, to akurat w drugim Waszyngton nie miał nam wiele do zaproponowania - żadnego spóźnionego o pół wieku Planu Marshalla.

Tu kluczową rolę odgrywała integracja z Unią Europejską. To z Brukseli Polska doczekała się swojego Planu Marshalla, a także wielkiego impulsu modernizacyjnego niesprowadzającego się wyłącznie do pieniędzy. To integracja z UE wyciąga nas z postkomunistycznego zdziczenia. Ale jednocześnie Unia nie może zagwarantować Polsce bezpieczeństwa, gdyż nie zbudowała, nawet nie zaczęła jeszcze budować militarnej potęgi, choćby w niewielkim stopniu odpowiadającej jej globalnej pozycji ekonomicznej i cywilizacyjnej. Zatem polska prozachodnia agenda zawsze musiała być polityką dwóch opcji, atlantyckiej (gdzie z oczekiwaniami Waszyngtonu trzeba się liczyć) i europejskiej.

Wojna dwóch Zachodów

Los chciał jednak, że niekwestionowaną przez nikogo poważnego w Polsce agendę prozachodnią przyszło nam finalizować w najmniej sprzyjającym momencie: akurat gdy staliśmy się

członkiem NATO i byliśmy przyjmowani do Unii, doszło do "wojny dwóch Zachodów", do dramatycznego ujawnienia się różnic interesów pomiędzy USA i UE po interwencji Busha w Iraku. Mało kto już pamięta, że w odpowiedzi na jednostronną akcję Waszyntonu zarówno miliony manifestantów na ulicach Berlina, Paryża, Londynu, jak też Chirac i Schröder, a wreszcie europejscy intelektualiści tej rangi co Habermas, Derrida, Vattimo... wszyscy oni uznali, że nowa europejska tożsamość zostanie zbudowana nawet nie na konkurencji z Ameryką, odrębności wobec Ameryki, ale po prostu na antyamerykanizmie.

Rządząca wówczas Polską "postkomunistyczna" lewica, zmuszona do dokonania wyboru, opowiedziała się paradoksalnie raczej po stronie USA. Krytycy Kwaśniewskiego i Millera twierdzą, że wybrali oni wówczas Amerykę przeciwko Europie w sposób zbyt jednoznaczny, co zaszkodziło naszej pozycji w UE. W rzeczywistości nie było aż tak źle. Miller podpisywał deklarację uczestnictwa w proamerykańskiej koalicji podsuniętą mu nie przez Cheneya i Rumsfelda, ale przez Blaira i Aznara. Kwaśniewski bywał może czasami wobec Amerykanów zbyt miękki, zbyt wiele się z ich strony spodziewał na zasadzie wzajemności, ale jednak SLD-owska ekipa nie pozwoliła sobie na rozluźnienie stosunków z partnerami europejskimi, na spowolnienie tempa integracji Polski z UE. Leszek Miller za absolutny priorytet działań swojego rządu uznał przyjęcie Polski do UE w najszybszym z możliwych terminów. Nawet jego wrogowie potwierdzą, że Danuta Hübner stała się na okres ponad roku superministrem rządu SLD-PSL, premier pozwolił jej na kolejnych posiedzeniach Rady Ministrów rozliczać szefów resortów głównie z tego, czy wykonali już swoją pracę dostosowywania polskiego prawa, procedur i instytucji do prawa, procedur i instytucji unijnych. Stawiana w sytuacji, "albo, albo" władza SLD postanowiła być i proeuropejska, i nie stać się antyamerykańska.

Uprzywilejowane stosunki

Na rzecz słuszności tamtego wyboru przemawia po latach także i to, że w dekadę po "wojnie dwóch Zachodów" o antyamerykanizmie jako fundamencie "europejskiej tożsamości" nikt już w Paryżu, Berlinie czy Londynie nawet nie pamięta. W Paryżu rządzi Sarkozy, który pogodził Francję z NATO, w Berlinie Angela Merkel, która uprzywilejowane stosunki z Ameryką uważa za klucz do pozycji Niemiec w Europie, a rządzący w Londynie, obojętne - socjaliści czy konserwatyści - nigdy nawet na milimetr nie odstąpili od koncepcji "uprzywilejowanych stosunków" Wielkiej Brytanii z USA.

Warto bowiem pamiętać, że o ile coraz głębsza i efektywniejsza integracja z UE jest priorytetem polskiej polityki zagranicznej, to dobre stosunki z Ameryką nie tylko nie muszą być przeszkodą, ale przeciwnie: bywają kartą przetargową w politycznych grach prowadzonych nawet nie z Brukselą, ale z silnymi państwami narodowymi i lobbies, które Brukselą czasem tylko się zasłaniają.

Nie tylko zresztą my, i wcale nie my najskuteczniej, gramy w Europie kartą własnych "uprzywilejowanych" stosunków z USA. Kiedy Rumsfeld w odpowiedzi na budowanie przez Schrödera i Chiraca antyamerykańskiej koalicji w Europie zaproponował - oczywiście blefując - przeniesienie amerykańskich garnizonów i instalacji wojskowych z Niemiec do krajów Europy Środkowej, Schröder wpadł w panikę. Bo uprzywilejowane stosunki Niemiec z Waszyngtonem były atutem Berlina w jego grach europejskich. I kiedy później Angela Merkel wykazała się zdolnością zaproszenia Busha do swojego letniego domku nad Bałtykiem, gdy prezydent USA leciał na spotkanie z Putinem do Rosji, została za to pochwalona przez większość mediów i większość wpływowych środowisk niemieckich, niezależnie od ich ideowego upozycjonowania.

Ukryte przed ludem

Tak jak lewica w kluczowym momencie zrezygnowała z pokusy ideologicznego antyamerykanizmu, podobnie najbardziej pragmatyczna część polskiej prawicy szybko wyrosła z ideologicznego kultu USA i nigdy nie zdecydowała się na zbyt ostrą grę kartą amerykańską przeciwko Brukseli. Jacek Saryusz-

-Wolski, Janusz Lewandowski, Donald Tusk, Radosław Sikorski, Jerzy Buzek... wszyscy oni rozumieli priorytetowy charakter postawienia przez Polskę na wzmocnienie instytucji europejskich. Oczywiście nie był to jedyny wybór polskiej prawicy, bo kult Ameryki pozostał bardzo silną prawicową opcją. Ale nawet Jarosław Kaczyński jako premier zaakceptował Traktat Lizboński i był nawet dosyć miękki w jego negocjowaniu. Obstrukcja w procesie jego ratyfikacji, połączona z głoszeniem tezy o uprzywilejowanym charakterze stosunków polsko-amerykańskich - to priorytety jego polityki zagranicznej, ale dopiero z okresu, gdy już odebrano mu władzę. Głównie zresztą służące do tego, by mobilizować prawicowy elektorat przeciwko Tuskowi "kapitulującemu przed Brukselą, Berlinem i Moskwą". Zatem cała prawica uczyła się zasady komplementarności stosunków z Brukselą i Waszyngtonem, nawet jeśli od czasu do czasu niektórzy prawicowi liderzy ukrywali tę prawdę przed swoim "prawicowym ludem", wciąż w pewnej części uważającym UE za "nowy Związek Radziecki".

PiS: czas dinozaurów

Czy przybywający do Warszawy Obama znów będzie nas zmuszał do dokonywania wyboru: Unia albo USA, testując w ten sposób naszą zdolność do prowadzenia polityki realistycznej, a nie uprawianej w logice ideologicznych pasji czy fobii? Wydaje się, że Obama jest dla Polski wygodniejszy niż Bush, ponieważ nie wymusza na nas działań, które konfliktowałyby nas z naszymi europejskimi partnerami. Ceną tego désintéressement jest oczywiście mniejsze zainteresowanie USA dla gier w Europie w ogóle, ale taką cenę Polska może dzisiaj zapłacić, przynajmniej dopóki w regionie nie pojawią się silne napięcia - z poziomu wojny w Gruzji. Dziś tylko durnie podkręcają w komentarzach przed wizytą Obamy zasadę "albo, albo" w stosunkach Polski z Ameryką i Unią Europejską. Podczas gdy naczelną zasadą polskiej polityki musi być - a co najważniejsze, za prezydentury Obamy być może - zasada "i, i". Wszędzie, gdzie się da, dopóki się da, traktować komplementarnie nasze stosunki atlantyckie i europejskie.

Ekipa Tuska wydaje się to rozumieć lepiej niż ekipa PiS. Także ekipa SLD rozumiała to lepiej niż ekipa PiS, tyle że przyszło jej działać w nieporównanie trudniejszych warunkach, kiedy jeszcze próbowano wymusić na Polsce opowiedzenie się albo przeciwko Ameryce, albo przeciwko Brukseli. Dziś dinozaurami tamtych czasów pozostało paru prawicowych publicystów: Bronisław Wildstein, Zdzisław Krasnodębski, ich młodsi fani z "Rzeczpospolitej" czy "Gazety Polskiej" - wyobrażający sobie, że jeśli tylko Ameryka (oczywiście pod jakąś sensowniejszą władzą) wejdzie w konflikt z Rosją, to Polska stanie się dla USA "lotniskowcem", "drugim Izraelem", dofinansowanym przez Waszyngton i wyposażonym w najnowsze militarne technologie bunkrem, z którego "demokratyczny Zachód" będzie penetrował "autorytarną Rosję". Ta wizja jest o tyle pozbawiona podstaw, że nie tylko Obama, ale także Bush uważali stosunki z Rosją za tak dla siebie priorytetowe, iż na ich ołtarzu zdarzało im się poświęcać interesy swoich pomniejszych sojuszników w regionie.

Dinozaurem prawicowego kultu Ameryki pozostaje też oczywiście Witold Waszczykowski, który reprezentując niegdyś jako wiceminister spraw zagranicznych rząd Donalda Tuska w rokowaniach z Waszyngtonem w sprawie tarczy antyrakietowej, zmienił niejako strony, uważając, że spolegliwość wobec Ameryki jest tożsama z polską racją stanu. Bez porozumienia z Sikorskim i Tuskiem ogłosił, że Amerykanie zgodzili się na polskie warunki instalacji tarczy, co nie było prawdą, a co gorsza, osłabiało pozycję negocjacyjną naszego kraju. Później otwarcie wypowiedział lojalność wobec rządu, którego był urzędnikiem, a wreszcie został za to nagrodzony stanowiskiem ministra w kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Do dzisiaj Waszczykowski jest jednym z głównych twórców polityki zagranicznej PiS, co jednak jest wyłącznie patologią "drugiej wojny na górze" pomiędzy PiS i PO, a nie - mam taką nadzieję - normą w kształtowaniu polskiej polityki zagranicznej, nawet przez Jarosława Kaczyńskiego.

PO: jastrzębie

Pozostaje jeszcze ostatni problem: nieco błazeńskie wypowiedzi dwóch rozsądnych skądinąd polityków Platformy przed wizytą Obamy. Mam na myśli Jarosława Gowina z jego "Unia nam może nagwizdać, kiedy Amerykanie zaczną tu inwestować w gaz łupkowy", oraz jeszcze bardziej niepokojącego Sikorskiego ze swoim zachwytem dla Ameryki jako "szeryfa" i "żandarma świata".

Szef polskiego MSZ do prezentowania swojej sympatii dla Ameryki używa pojęć, których Bush junior by nie użył, nawet jeśli tak sobie pomyślał. A Obama czy Hillary Clinton w ogóle by w ten sposób nie pomyśleli, nawet po wyprawie po głowę Osamy, bo są to sformułowania pochodzące ze słownika antyamerykańskiego globalnego dyskursu ("precz ze światowym żandarmem", "precz z amerykańskim szeryfem"), które tylko na polskiej prawicy mogą uchodzić za pochwałę USA. Gowin z kolei, mówiąc zdroworozsądkowe banały o gazie łupkowym, wraca do polityki "albo, albo" (albo głupia i bezsilna Bruksela, albo mądry i wszechmocny Waszyngton), mimo że ta polityka się Polsce ani nie opłaca, ani nikt nas do niej dzisiaj nie zmusza.

Sikorski i Gowin nie są przy tym Witoldem Waszczykowskim czy Anną Fotygą. Sikorski prowadzi nawet dla Tuska i pod jego kontrolą zupełnie rozsądną politykę harmonizowania opcji atlantyckiej i europejskiej. Zatem nie z głupoty obaj tak się przed wizytą Obamy zachowują, ale - jak rozumiem - z PR-owej przebiegłości. Być może akceptowanej nawet przez Donalda Tuska, który uznał, że szczególnie po przejęciu Arłukowicza ktoś z Platformy musi się teraz komunikować z polską prawicą, najlepiej w jej brutalnym, prostackim i mało dialektycznym języku. Żeby prawica nie doszła czasem do wniosku, że PO ją ostatecznie "zdradziło", przesunęło się "w lewo", i żeby nie zagłosowała w całości na PiS. Ja te PR-owe priorytety rozumiem, ale nawet wówczas pozostaje pytanie: kogo warto do takiej PR-owej zagrywki użyć, a kogo nie warto? Może warto użyć Gowina, on niczego nie ryzykuje, jest politykiem wykorzystywanym przez Tuska wyłącznie dla potrzeb lokalnego rynku. Ale Sikorski, szef MSZ, używający przed wizytą Obamy - uważnie obserwowaną przez naszych amerykańskich i europejskich sojuszników - PiS-owskiego języka, żeby paru wyborców PiS-owi wyrwać, ryzykuje bez porównania więcej, a wraz z nim więcej ryzykuje Polska. Sikorskiego słuchają, oceniają jego sympatie, język i sposób argumentacji nie tylko polscy prawicowi wyborcy, ale także dziennikarze prasy zagranicznej, analitycy, nawet głowy państw. Może więc komunikowanie się z prawicowym elektoratem, co to wierzy, że Amerykanie są z Marsa, a Europejczycy z Wenus (albo mówiąc bardziej lokalnym językiem: "Wuj Sam ma twardą piąchę, a Unia może sobie nagwizdać"), należy pozostawić politykom lokalnym...

Unia jest dziś dla Polski źródłem Planu Marshalla, bez integracji z UE nie byłoby najsilniejszego w całej polskiej historii impulsu prorozwojowego. Z kolei bez Ameryki - jak na razie - nie ma europejskiego bezpieczeństwa. Z Obamą oba te polskie priorytety harmonizować jest łatwiej. Łatwiej rozgrywać, niż za czasów Rumsfelda i Busha, opcję amerykańską i atlantycką nie w opozycji do opcji europejskiej, ale jako jej wzmocnienie i uzupełnienie. Spróbujmy tego nie schrzanić.

Cezary Michalski jest pisarzem, publicystą, współpracownikiem "Krytyki Politycznej" i "Newsweeka", członkiem redakcji dwumiesięcznika "Europa".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2011