Szare komórki nie odrastają

Inga Iwasiów, pisarka: Sztuka pijacka jest tak nudna, że niewarta ryzyka. Nałóg to doprawdy straszne doświadczenie i nikt nie może być pewien, że zagrożenie go nie dotyczy. Rozmawiała Olga Byrska

30.08.2011

Czyta się kilka minut

Olga Byrska: Tomasz Piątek w swoim felietonie "Amy Winehouse - ćpuńska śmierć bez legendy" pisze na stronie "Krytyki Politycznej": "Uzależnienie to głęboka i najprawdopodobniej wrodzona nieodporność na środki zmieniające nastrój. A dokładniej, niezdolność do akceptacji ustania przyjemności - ustanie przyjemności nie oznacza powrotu do stanu neutralnego, tylko nieznośny stres. (...) Tego wszystkiego nieuzależnieni przeważnie nie wiedzą. Nic dziwnego, że laik nieraz mówi mi z uśmiechem: och, ja też jestem uzależniony od alkoholu, tytoniu i jakoś sobie radzę. Muszę się wtedy powstrzymywać, żeby nie dać takiemu człowiekowi w mordę. Jeśli sobie radzisz, to nie jesteś uzależniony - odpowiadam. Powinienem powiedzieć: z raka sobie nie żartujesz, więc nie żartuj z mojej choroby". 

W licznych komentarzach do tego artykułu pojawiły się jednak i takie: "uzależnienie to choroba jak każda inna; cukrzyk nie rozdziera szat z powodu diety i nie bije po mordzie, gdy ktoś zażartuje z jego choroby czy, nie daj Boże, nie wszystko o niej wie. Nie podoba mi się uszlachetniający uzależnionych ton, który wyczuwam w tym tekście... »laicy nie wiedzą, jakie straszliwe męki cierpimy«; poczucie wyjątkowości jest istotnym elementem podtrzymującym zaburzenie, jakim jest uzależnienie". 

Gdzie kończy się uzależnienie, a zaczyna masochizm, spowodowany rekompensowaniem sobie jakichś "braków"? Czym jest uzależnienie u artysty - następstwem narcyzmu?

Inga Iwasiów: Znam cukrzyków rozdzierających szaty z powodu diety, pielęgnujących wizerunek osoby z wyrokiem, z dożywotnim ograniczeniem, pouczających profanów o wadze indeksu glikemicznego. W czasach, gdy nie mieliśmy telefonów komórkowych pokazujących między innymi godzinę i włączających elektroniczną agendę, mój przyjaciel nosił przy sobie kieszonkowy budzik, żeby zażywać co cztery godziny witaminy. Punktualność była konieczna, a udział w rytuale osób bliskich i postronnych - niezbywalny. Tymczasem u wielu ludzi występuje coś, co nazwać można paradoksalną gratyfikacją hipochondryczno--narcystyczną. Od dzieciństwa czekają na tę swoją szansę, na "prawdziwą" chorobę.

Jestem chory, czyli jestem odmieńcem?

Zaraz, zaraz... Trudno wejść w rolę osoby przewlekle chorej czy osoby uzależnionej, więc nie powinniśmy korygować na siłę ludzkich postaw wobec tych sytuacji, tworzyć rankingu - co wolno reumatykowi, zabronione jest melancholikowi. Albo twierdzić, że alkoholik nie doskoczy do poziomu cierpienia kogoś z zanikami pamięci.

Jestem przeciwna narzucaniu i odbieraniu ludziom prawa do wypowiadania cierpienia. Wszystkim ludziom - nie rezerwuję tego prawa dla artystów. Współtworzymy społeczną aurę wokół wszelkich - organicznych i psychicznych - dysfunkcji, jesteśmy więc współodpowiedzialni za to, jak lekarską diagnozę przyjmują chorzy na raka i jak jej nie chcą przyjmować alkoholicy.

Zachwycamy się esejami Susan Sontag o chorobie jako metaforze, w praktyce społecznej natomiast pełni jesteśmy uprzedzeń, nadajemy dolegliwościom wektory moralne. Co ciekawe, surowo oceniamy nie alkoholika maltretującego rodzinę, lecz niepijącego alkoholika, który chce nam opowiedzieć o swoich codziennych zmaganiach z nałogiem.

Gdzie szukać źródeł naszego stosunku do choroby, nałogu, uzależnienia?

Myśląc o naszej rozmowie przypomniałam sobie pewną scenę z dzieciństwa. Pomogła mi w tym czytana ostatnio powieść Manueli Gretkowskiej "Trans". Gretkowska opisuje dentystyczną epopeję bohaterki, szuka źródła skłonności do używania środków psychouzależniających w znieczuleniu eterem stosowanym w czasach naszego dzieciństwa. Co prawda nie pamiętam, żeby mi cokolwiek znieczulono w dzieciństwie - rolę znieczulenia pełniła silna pomoc dentystyczna, wspomagająca zawstydzające dzieci pokrzykiwania pani dentystki - ale anegdota zmienia się tu w świetną metaforę.

Zgrzebne dzieciństwo z przymieszką powszechnej przemocy i zalążek masochistycznego pobudzenia przypomina mi moje własne wizyty w szkolnym gabinecie lekarskim. Ciągle mnie coś bolało. Byłam prymuską, ale wciąż zwalniałam się "do lekarza". W siódmej klasie dziewczynki zaczęły być "niedysponowane" i także z tego powodu chodziły do higienistki. Prosty komunikat, znany z powieści (przypomnijmy sobie "Nad Niemnem" Orzeszkowej czy "Cudzoziemkę" Kuncewiczowej): instancja lekarska zwalnia z zajęć.

Słabość w naszej kulturze nie ma jednoznacznie negatywnej konotacji. Bohaterka Gretkowskiej po powrocie do Polski chodzi do pracy w tych dniach, gdy obok urzęduje "zakładowa" lekarka. Możliwość przekazania komuś kontroli nam naszym ciałem, uzyskanie recepty na dolegliwości, nie zawsze organiczne, powiela ten schemat z dzieciństwa, gdy gabinet lekarski oznaczał zwolnienie z obowiązków, otaczając dziecko zarazem aurą wyjątkowości. "Nałóg jako choroba" - to hasło dobrze wpisujące się w społeczne dyskursy, które rozpoznaję w swoim doświadczeniu pokoleniowym.

Artysta powiedziałby: "nałóg jako natchnienie"?

W związku ze śmiercią Amy Winehouse było sporo publikacji wskazujących na wyjątkowość sytuacji artystów, w których biografie wpisana jest pokusa autodestrukcji. To pułapka: przekonanie, że artysta ma obowiązek czerpać ze swoich ciemnych stron, igrać z niebezpieczeństwem, bo bez tego nie będzie mógł nas podprowadzić do krawędzi, wyjaśnić tego, czego sami nie rozumiemy. Nie ma na to dowodu, alkoholikami i narkomanami zostają zarówno wrażliwcy, jak i gruboskórni półanalfabeci. Można zrobić sobie z uzależnienia fetysz, centrum zarządzania swoim egotyzmem - tak jak z choroby, albo braku zainteresowania rodziny.

Wiem, że w tym, co mówię, tkwi sprzeczność: twierdzę, że sztuka i picie nie są bliźniaczymi siostrami, a zarazem domagam się tego, by dać ludziom prawo do wyrażania swoich uczuć związanych z nałogiem bez ich cenzurowania. Tak właśnie uważam. Nałóg jest stanem wyjątkowym i strasznym, jednak nie dlatego, że ktoś jest artystą, lecz dlatego, że go dorwało i że pracuje na swoje wyzwolenie. Jeśli jest artystą - powie nam o tym dobitniej, ale nie dopowiadajmy: no tak, trudno, musi pić, ćpać, próbować terapii i odlatywać, bo jest do tego predestynowany.

Czyli uzależnienie jako efekt "poszukiwania innych wymiarów" przez artystę jest mitem? A może uzależnienie to efekt skłonności autodestrukcyjnych? Wspomina Pani o przekonaniu, że artysta "powinien" stąpać po krawędzi - łamać wszelkie bariery, tabu: moralne, mentalne, artystyczne. Czyli można nie być podatnym na zachowania autodestrukcyjne i być artystą?

Można, jestem o tym przekonana, bo znam wielu artystów "radzących sobie" bez autodestrukcji, a z drugiej strony wielu takich, którzy uprawiają autodestrukcję jako sztukę, nie dając sobie szansy na napisanie kolejnej powieści czy przygotowanie wystawy. Oczywiście znam też wielu uzależnionych z powodzeniem wykonujących zawody artystyczne. Po prostu granica nie tędy przebiega.

Zawody artystyczne ułatwiają tkwienie w niszczących człowieka sytuacjach, chociaż to także nie jest pewne, być może mówiąc tak powielam mitologizujące sądy. Niby łatwiej: nie musimy chodzić do pracy na 7.30, kac jest tolerowany... Spróbujmy jednak wyobrazić sobie, ile można napisać/namalować/skomponować, gdy jesteśmy na permanentnym kacu przez 40 lat? Koszmar.

Jesteśmy "galernikami wrażliwości" - powiedzą artyści.

Wrażliwość wrażliwością, ale mózg przestaje dobrze działać, pamięć szwankuje, obsesyjna chęć zaspokojenia narkotykowego (bądź alkoholowego) głodu przewartościowuje cały plan życia. Nie sądzę, żeby taka sytuacja pomagała sztuce. Jest raczej tak, że wytwarzamy narracje o artystach jako balansujących na krawędzi, dając w ten sposób świadectwo starej i zużytej potrzebie. Ten wizerunek artysty-samobójcy jest w gruncie rzeczy dość anachroniczny, taka resztka po XIX i XX wieku. Sami artyści z kolei mają być zarazem sprawnymi menadżerami, showmanami i podtapiającymi weltschmertz w wódce cierpiętnikami. Same sprzeczności.

Cały czas mówię w rodzaju męskim, bo oczywiście to kulturowy schemat przystosowany do męskich postaci w sztuce, ale i ta narracja ma swój gender. Delikatna, szalona, uzależniona od narkotyków i seksu kobieta to także rodzaj "ideału" artystki. Opinia publiczna szuka śladów tego rodzaju skłonności nawet u postaci podręcznikowych, pomnikowych.

Nudne pisanie 5 godzin dziennie pasuje do gospodyń domowych, nie do artystek. Szczególnie cenimy te, które cierpiały na depresję, były źle leczone i wskutek tego uzależniały się od leków. W piciu i imprezowaniu można deszyfrować kulturową zmianę: kobieta sama decyduje o własnym tańcu na krawędzi, choć nadal nosi w sobie jakiś niemal nadprzyrodzony mrok. Wiem, wszystko to stereotypy, ale jednak działają. Ostatnio "odkrywamy", że Maria Dąbrowska nadużywała alkoholu, i też nam to pasuje do układanki: zakompleksiona, rywalizująca z mężczyznami, biseksualistka.

Czym wobec tego różni się artysta od artystki?

Gender alkoholizmu to temat dziś już opisywany chętnie w kolorowych magazynach, nienowy. Znamy uwarunkowania, różnice, kwestie społeczne, problemy terapeutyczne. Z psychologicznego punktu widzenia opisała je w Polsce Ewa Woydyłło.

Prowadziłam kilka prac magisterskich na temat postaci kobiet uzależnionych w literaturze polskiej. Mężczyźni picie kobiet opisują chętnie jako atrybut upadku i oceniają je moralnie. Kobiety często czynią z picia narzędzie emancypacji. Wbrew przekonaniu o równości, wśród artystów działają stereotypowe etykiety. Biedne pijaczki zasługują na litość i pewnie źle się prowadzą. Mężczyźni piją, bo są szlachetni. Warto by, swoją drogą, sprawę tych stereotypów po prostu zbadać.

Literatura przenosi i utrwala nastawienia, to oczywiste, może więc nam sporo powiedzieć o płci picia w dzisiejszej Polsce. Ciekawe, że autorzy opisujący alkoholizm zwykle podkreślają znaczenie permisywizmu i zagrożeń seksualnych u pijących kobiet, u mężczyzn rzadziej. To kwestia działania kategorii gender w teoriach psychologicznych i terapeutycznych.

W środowisku artystycznym, cóż... Nie mogę mówić za środowisko, ale uważam, że artyści nie różnią się zasadniczo od społeczności, w której żyją, i nie są tak pozbawieni uprzedzeń, niekonwencjonalni, by zapomnieć, że picie kobietę "degraduje".

Czy w samym środowisku artystycznym istnieje tabu narkomanii, alkoholizmu, lekomanii? Chyba często sami artyści potwierdzają ten stereotyp na zasadzie "samospełniającej się przepowiedni", korzystając z nienormowanego czasu pracy i wielu "okazji".

Nie powiedziałabym, że istnieje tabu, raczej fetysz. Nic nie jest nam obce i nie wypada, by takim było. Sama prowadziłam wiele spotkań autorskich z osobami, mówiąc delikatnie, nietrzeźwymi. Uważam, że to i męczące, i nieuczciwe wobec publiczności, ale nierzadkie. Tu widać różnicę pomiędzy pracą w stoczni lub w banku: w stoczni (gdy jeszcze w Szczecinie działała) na bramie sprawdzano alkomatem trzeźwość. W korporacji można do lunchu wypić wino, ale zataczać się nie wypada. Artystom wypada, więc co ma być tą barierą, która nas powstrzyma? Nawet jeśli genetyczne predyspozycje decydują, rozluźnienie normy społecznej, swoistego BHP, pomaga hulać w nas genowi słabości.

Wiem, jak to wszystko brzmi: jak wołanie o kontrolę, kompletnie nieprzystające do demokratycznego, otwartego społeczeństwa, do etyki wyboru itp. Ryzykuję odsłonięcie w roli moralistki, co nie bardzo zgadza się z moją biografią i samooceną. Boję się moralistek i moralistów.

Chciałabym jednak powiedzieć: nie czarujmy się, nie powielajmy mitów. Nie ma niczego fajnego, głębokiego i seksownego w piciu, używaniu prochów, leków i wszelkich uzależniaczy; trip nie pomaga zobaczyć zasady wszechświata. Ba, sztuka pijacka jest tak nudna, że niewarta ryzyka. Nie czytam już tych kolejnych powieści o siedzeniu i polewaniu. Nie obchodzą mnie. Nałóg to doprawdy straszne doświadczenie, nikt nie może być pewien, że zagrożenie go nie dotyczy. Na studiach mówiliśmy sobie: "zabijam tysiąc szarych komórek, dziesięć tysięcy? sto tysięcy? - no i dobrze, mam zapas". Wydawał się nieograniczony.

Dwóch moich kuzynów zmarło przed czterdziestką z powodu alkoholizmu. Przyjaciel, do dziś nieodżałowany, uległ czemuś, co za wpisem koleżanki na moim blogu nazwać można "spektakularnym wypadkiem", i nie obudził się ze śpiączki. Ktoś inny z najbliższego otoczenia wypadł z pociągu i dalej pije. Złamanych karier nie zliczę. Czasem szare komórki umierają szybciej, czasem ciało. A przecież nie pochodzę z byłego PGR, nie żyję w jakimś wyjątkowym miejscu.

Zatem artyści jeszcze bardziej niż "reszta świata" okłamują się, że nie są uzależnieni? Uważają po prostu, że robią to, co do nich należy?

Artyści uważają, że brak kontroli jest kontrolą. Chyba tak to można ująć. Rzadko grozi nam utrata pracy z powodu uzależnienia, więc przynajmniej w sensie socjalnym nie czujemy zagrożenia i pozornie płyniemy we właściwym kierunku. W życiu prywatnym często bywa tak, że artysta ma w związku taryfę ulgową, przyciąga osoby gotowe do wdychania oparów strawionej wódki w zamian za życie z kimś interesującym. Często, ale równie często nie mamy stabilnych związków. Pół na pół.

Znów - nikt tego nie zbadał genderowo, jak wygląda korelacja związków/płci i uzależnienia u artystek i artystów, możemy w pamięci wywoływać tylko obrazy znanych nam osób, a więc właściwie gawędzić. Powstają za to popkulturowe narracje o wielkich piosenkarkach, poetkach, aktorkach, nie mogących znaleźć miłości, zdradzanych i umierających z przedawkowania. Te narracje tworzą wzorce, ale pamiętajmy, że opowiadają o nielicznych, pozostali mają szarawe życie prywatne. No i nawet pić trzeba ekstremalnie, żeby zasłużyć na opowieść.

A co dzieje się po studiach i w ogóle - w przyszłym życiu, gdy okazuje się, że zapas szarych komórek jednak jest ograniczony?

Piszę właśnie powieść, w której bohaterka ma kłopoty z pamięcią. Temat interesuje mnie, ponieważ mam takie kłopoty, ale przecież gdyby afazja i amnezja postępowała, nie mogłabym pisać. Odróżniajmy mity od rzeczywistości, nie mitologizujmy cierpienia. Zwłaszcza cudzego.

Tomasz Piątek ma rację: najgorsze po odstawieniu jest to, że nie mamy magicznego przełącznika, nie przechodzimy na tryb euforii. Teoretycznie można: joga, medytacja, sporty ekstremalne, seks, praca, nie wiem, co tam jeszcze. Terapia, najlepiej grupowa. To wszystko erzace. Nie warto odlatywać, żeby zostać w strefie szarości na resztę życia. Odlot, a potem niegasnąca tęsknota za odlotem i dożywotnia trzeźwość. Fajnie jest być odpowiedzialną, silną osobą - ale i, że lata choroby czy nałogu są czymś wzbogacającym, czuję brak zrozumienia, niemożność przyjęcia do wiadomości faktu, iż życie nie odrasta jak skóra, szare komórki nie mnożą się i nie można ich, jak dotąd, przeszczepiać.

I taki jest morał?

Nigdy nie zrobiłam z faktu abstynencji swojego zawodu. Rozmawiam z panią, bo bardzo mi zależy na dotarciu do młodych ludzi. Widuję swoich studentów skacowanych, nieprzytomnych, na haju. Nie chcę być im matką, wychowawczynią, ale z drugiej strony wiem, że w dzisiejszej kulturze osobisty przykład jest pożądany. No więc tak: odurzając się więcej tracimy, niż zyskujemy. Nie dlatego, że trudno wyjść z nałogu, lecz dlatego, że musimy zrezygnować z cudownego przełącznika euforii i nic go nie zastąpi. Od jedenastu lat nie wypiłam ani łyka alkoholu.

Pasują do tego słowa wiersza "Miłość" Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej:

Nie widziałam Cię już od miesiąca

I nic. Jestem może bledsza, trochę śpiąca,

trochę bardziej milcząca.

Lecz widać można żyć bez powietrza.

Można, tylko jest szarawo. Wybrałam to "szarawo" świadomie, żeby móc pisać i uczyć. Szare komórki nie odrastają.

Inga Iwasiów jest profesorką literaturoznawstwa, dyrektorką Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa oraz Zakładu Literatury XX Wieku na Uniwersytecie Szczecińskim. Redaktorka naczelna Szczecińskiego Dwumiesięcznika Kulturalnego "Pogranicza", krytyczka literacka i pisarka. Autorka m.in. książek "Opowieść i milczenie. O prozie Leopolda Tyrmanda" (Szczecin 2000), "Rewindykacje. Kobieta czytająca dzisiaj" (Kraków 2002), "Gender dla średnio zaawansowanych" (Warszawa 2004, 2008), powieści "Smaki i dotyki" (Warszawa 2006), "Bambino" (2008, książka znalazła się w finałach nagród: Nike, Angelus, Gdynia, Cogito) oraz "Ku słońcu" (Warszawa 2010). Felietonistka "Magazynu Literackiego" - dodatku do "Tygodnika Powszechnego". Prowadzi bloga ingaiwasiow.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011