Szansa na zmianę

Pora, by wreszcie zmienić system wyborczy, który powoduje napięcia wewnątrz partii i zniechęca elektorat.

15.12.2009

Czyta się kilka minut

Minęło właśnie dziesięć lat od chwili, kiedy autor tego tekstu po raz pierwszy opublikował artykuł postulujący zmianę systemu wyborczego w Polsce na spersonalizowaną ordynację proporcjonalną, wzorowaną na doświadczeniach niemieckich. Przez te dziesięć lat czytelnicy "Tygodnika Powszechnego" raz za razem trafiali na ten postulat, który powracał niczym wezwanie do zburzenia Kartaginy. Dzisiaj na murach widać pierwszą rysę: postulat został oficjalnie zgłoszony przez premiera.

Pokusy i pułapki matematyki

Jednym z najbardziej wymiernych efektów ordynacji wyborczej jest przeliczanie głosów na mandaty. Tu możliwy jest cały szereg efektów matematycznych, które zmieniają siły poszczególnych partii, czego najlepszym przykładem jest różnica pomiędzy składem naszego Sejmu i Senatu. Choć 90 proc. wyborców głosuje w wyborach do Senatu na kandydatów tej samej partii, na których głosuje w wyborach do Sejmu, to jednak skład tego pierwszego zdecydowanie odbiega od składu izby niższej. Przy ostatnim rozdaniu w składzie Senatu nie znalazło się miejsce dla kandydatów mniejszych komitetów - choć zdobyły one co piąty głos w wyborach do Sejmu.

Matematyczne efekty rodzą pokusę dla polityków, by reguły gry ustawić pod siebie. Zmienić je tak, by zdobyć dodatkowe mandaty bez wysiłku, bez konieczności pozyskiwania i przekonywania nowych wyborców. Jednak historia dotychczasowych prób takich manipulacji jest wielką przestrogą. Pierwszą próbę podjęły AWS i UW przed wyborami w 2001 r., drugą SLD w 2002 r., a trzecią koalicja PiS wraz z "przystawkami" w wyborach samorządowych. Po tych zabiegach nastąpiły klęski tych, którzy stali za zmianą, a uzyskane efekty istotnie odbiegały od tych, które obiecywali sobie inicjatorzy. To jednak zdaje się nie zniechęcać inicjatorów kolejnych zmian podejmowanych z takim zamiarem.

Nic zatem dziwnego, że polskie partie do wszelkich propozycji zmiany ordynacji, zgłaszanych przez swoich oponentów, podchodzą z najwyższą nieufnością. I to pomimo, że w dzisiejszym układzie sił pole manewru w przypadku zmiany ordynacji jest niezwykle ograniczone. Rozwiązanie, które zwiększyłoby nagrodę dla największych partii kosztem partii mniejszych, musiałoby przynieść natychmiastowy rozpad koalicji rządzącej. Rozwiązanie, które by szkodziło dużym partiom, też nie ma szans na większość - żadna z nich nie jest dziś w takim kryzysie jak AWS w 2001 r.

Ciche interesy

Jeszcze większym ograniczeniem jest sytuacja wewnątrz partii. Każdą zmianę ordynacji muszą przegłosować posłowie wybrani wedle dotychczasowego prawa i gdyby ta zmiana miała przynieść zmniejszenie szansy na ponowne zdobycie mandatu przez nich, to nie ma się co łudzić, że za nią zagłosują. Dlatego zapowiedzi Platformy o wprowadzeniu ordynacji większościowej trudno traktować poważnie.

Jedna czwarta klubu parlamentarnego PO zostałaby przy takim systemie pozbawiona szansy na ponowne znalezienie się w Sejmie. Doprowadziłaby taka zmiana do wykluczenia z Sejmu posłów Platformy ze wschodniej części kraju (za wyjątkiem nielicznych zamieszkałych w Lublinie, Białymstoku czy Rzeszowie). Takie rozwiązanie jest również śmiertelnym zagrożeniem dla politycznego żywota trzech czwartych klubu PiS. Cóż by przyszło lubuskim posłom tej partii z faktu, że ich partia zdobędzie trzy razy więcej mandatów na Lubelszczyźnie, jeśli oni sami nie dostaną mandatu? W takich okolicznościach nie ma co liczyć, by liderzy partyjni, choćby i najbardziej zainteresowani zmianą, byli w stanie ją przeforsować we własnych szeregach.

Tego typu ograniczenia dotyczą jednak tylko takich zmian ordynacji, które są motywowane matematycznym zyskiem. Nie jest to jedyny powód do zmiany. Kluczowe znaczenie ma to, że obecny system zaburza nie tyle proporcje pomiędzy partiami, co relacje wewnątrz partii i relacje z wyborcami. Z punktu widzenia kształtu systemu partyjnego trzeba powiedzieć, że dzisiejszy układ partii jest już przetestowany i próba wywracania go za pomocą systemowych kruczków nie znajduje przekonującego uzasadnienia. System nie jest zbyt rozdrobniony i nie ma co go na siłę scalać. Nie widać też żadnego argumentu za tym, by rozdrabniać go jeszcze bardziej.

Źródła zakażeń

Głównym powodem do zmiany jest przede wszystkim to, że obecna ordynacja, wbrew jej założeniom, nie popycha kandydatów do ścisłych kontaktów z wyborcami i tworzy niebezpieczne napięcia, które ciążą nad polską polityką. Po pierwsze, tworzy nieprzezwyciężalne napięcie pomiędzy mniejszym a większym partnerem koalicyjnym. Wyborca ma tylko jeden głos i nie może głosować na koalicję. Choć współpraca PO i PSL ze względu na odległość elektoratu wyróżnia się na tle dotychczasowych doświadczeń, trudno jednak uznać, by był to stan trwały. Łatwo sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby po następnych wyborach PiS zawiązał koalicję z PSL lub PO z SLD.

Drugim problemem jest olbrzymie napięcie pomiędzy dwoma rodzajami głosowania, które można wyczytać z wyników wyborów. Polacy głosują albo na znanego sobie z mediów lidera partii, umieszczonego zwykle na pierwszym miejscu listy, albo na kandydata znanego osobiście czy poprzez własne środowisko, pochodzącego najczęściej z tego samego powiatu czy miasta. Ten dualizm najmniej widoczny jest w wielkich miastach, ale w przytłaczającej części kraju uruchamia niezwykle szkodliwą grę pomiędzy kandydatami z dalszych miejsc na liście a jej liderem.

Otwarte listy na pierwszy rzut oka wyglądają zachęcająco, dając wyborcy szansę wskazania ulubionego kandydata. Jednak ich matematyczne konsekwencje są nieubłagane. Szansa straty mandatu na rzecz kolegi z tej samej listy jest większa od szansy straty mandatu na rzecz innej partii o rząd wielkości. To zjawisko nie jest problemem tylko klasy politycznej, dotyczy nas wszystkich, wyborców.

Mówiąc obrazowo: lider listy, lokomotywa wyborcza, mniej zwraca uwagę na przyciąganie głosów, a dużo bardziej na to, kogo wciągnie za sobą do parlamentu, których z lokalnych kandydatów będzie mógł wspierać, a których będzie pogrążać. Różnica wydaje się subtelna, ma jednak nieubłagane konsekwencje. Jeśli lider listy, wielkomiejski, znany z telewizji kandydat przyjeżdża do jednego z powiatów swojego okręgu wyborczego, to może tam przyjechać po to, żeby powiedzieć: "głosujcie na tego tu, stojącego u mego boku, waszego lokalnego kandydata", a może też przyjechać, rozwiesić swoje plakaty i powiedzieć: "głosujcie na mnie". Co to oznacza dla lokalnego kandydata, domyśleć się łatwo. Jeśli w jednym z sąsiadujących ze sobą powiatów kandydat jest z frakcji czy orszaku lidera, a w drugim nie, to nie ma wątpliwości, że jednego z tych kandydatów lider będzie wspierał, a drugiego pogrążał.

Ten mechanizm nie tylko psuje partie. Na dłuższą metę ma fatalne skutki w postaci zniechęcenia elektoratu. O ile w metropoliach ponad trzy czwarte wyborców zagłosowało na któregoś z kandydatów, którzy dostali się do Sejmu, o tyle w powiatach ziemskich poczucie satysfakcji z powodu sukcesu tego kandydata, na którego głosowałem, jest udziałem średnio co drugiego wyborcy. W skrajnych przypadkach - jak Tarnobrzeg, powiat krasnostawski czy jarociński - prawie 80 proc. wyborców zagłosowało na przegranych; przegranych nie w rywalizacji pomiędzy partiami, ale w rywalizacji wewnątrz partii. Trudno uwierzyć, że taki system ma sens.

Na dwa głosy

Zmienić go jednak, to nie znaczy wywrócić do góry nogami. Warto byłoby znaleźć dla niego ramy prawne i właśnie taką ramą jest spersonalizowana ordynacja proporcjonalna. Wyborca ma w niej dwa głosy. Jeden oddaje na kandydata w niewielkim okręgu, w którym każda partia wystawia tylko jednego kandydata, drugi głos oddaje (jak w Niemczech) na listę partyjną. W Polsce głos na partię mógłby być ucieleśniony poprzez głosowanie na kandydata na premiera. Jest to zresztą trend powszechny we wszystkich krajach świata: nawet w Wielkiej Brytanii, gdzie głosuje się na kandydata w okręgu jednomandatowym, jednym z kluczowych kryteriów wyboru tego, a nie innego kandydata jest ocena ogólnokrajowego lidera partii - kandydata na premiera.

Takie rozwiązanie likwiduje wszystkie napięcia, które powstają w obecnej ordynacji, jednocześnie tworząc ramy dla tych wyobrażeń o głosowaniu, jakie dominują w Polsce. Podstawowa różnica polega na tym, że wyborca nie musiałby już decydować, czy głosować "na sąsiada", czy "na celebrytę". Jego głos byłby podzielony na dwie połowy. Tym samym mógłby on wyrażać swoje lokalne sympatie i sympatie ogólnokrajowe, likwidując przy okazji rywalizację pomiędzy kandydatami obydwu rodzajów i dając im szansę na stuprocentowo zgodną współpracę w zabieganiu o sympatię wyborcy. Teraz "telewizyjny" lider i kandydat lokalny mogą już tylko wspierać się wzajemnie.

System ten da się uregulować w taki sposób, by nie naruszał układu sił w parlamencie, by nie był wymierzony w żadną z dzisiejszych partii i żeby żadna z nich nie czuła się zagrożona. Patrząc na chłodno, jego wprowadzenie byłoby w interesie wszystkich, co jednak nie oznacza wcale, że jest to szczególnie prawdopodobne. Są tutaj dwie przeszkody: po pierwsze, środowiska i konstytucjonaliści, którzy tworzyli obecny system, podchodzą do niego z "matczynym obiektywizmem" - to ich dziecko, więc jest niepodważalnie najlepsze na świecie. Z drugiej strony, liczne grono sympatyków ordynacji większościowej i jednomandatowych okręgów w anglosaskim wydaniu traktuje takie rozwiązanie za niezwykle odbiegające od ich oczekiwań. To, co wygląda jak kompromis, może być odrzucane przez zwolenników skrajnych rozwiązań. Nawet jeśli sympatia dla tych rozwiązań wynika z zamykania oczu na rzeczywistość - czy to polską, czy krajów stosujących ordynację większościową.

Zaufanie i ojcostwo

Przeprowadzenie takiego rozwiązania musiałoby się wiązać z porzuceniem pokusy, by przechytrzyć inne partie i skubnąć większą - niż należna - część tortu. Nawet gdyby takie apetyty zostały powściągnięte, to pytanie brzmi, czy polityczni oponenci w to uwierzą, czy nie będą podchodzić do takich propozycji z nieufnością. I wreszcie pojawia się problem wcale nie banalny - problem "ustalenia ojcostwa". Jeśli wprowadzenie takiej zmiany będzie ogłaszane z triumfem i satysfakcją, jako zwycięstwo w partyjnych potyczkach, może to skutkować pokusą utrącenia takiego zamiaru przez konkurentów. Nawet gdyby oznaczało to, że "na złość mamie odmrożę sobie uszy".

Pewnie najlepiej byłoby, gdyby taka zmiana została poczęta w procedurze "politycznego in vitro" - tak by żadna z sił nie miała pokusy przedstawiania jej jako dowodu, że umie postawić na swoim. I pod tym względem inicjatywa premiera jest równie niepokojąca, jak zachęcające jest samo jej pojawienie się. Warto jednak w tej sprawie podjąć dyskusję, nawet w tak kłopotliwych okolicznościach. Olbrzymi sceptycyzm ze strony poszczególnych ugrupowań można przełamać, powtarzając do znudzenia: to nie jest ordynarna gra ordynacją - taka zmiana nie jest skierowana przeciwko nikomu. Ma uzdrowić sytuację u wszystkich. Nie jest ukrytą rewolucją, nie narusza niczyich interesów. Usuwa za to te napięcia, które nikomu nie służą, a stanowią tylko źródło chronicznych politycznych zakażeń. Zatruwają polskie życie partyjne hipokryzją, małostkowością i partykularyzmem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2009