Szaleństwo kontrolowane

Jacek Kaspszyk, dyrygent: Patriotyzm Anglików polega na tym, że kochają swoją ulicę i drzwi pomalowane od lat tak samo. U nas patriotyzm łączymy z szukaniem i kreowaniem wrogów. Gubimy szacunek dla autorytetów, także artystów, których łatwo mieszamy z błotem. Rozmawiał Daniel Cichy

03.09.2008

Czyta się kilka minut

Jacek Kaspszyk / Wratislavia Cantans /
Jacek Kaspszyk / Wratislavia Cantans /

Daniel Cichy: Wspomina Pan czasem Herberta von Karajana? Trzy dekady temu został Pan laureatem konkursu dyrygenckiego jego imienia.

Jacek Kaspszyk: Oczywiście. Przyznana nagroda, jak i czas, który spędziłem z nim prywatnie, miały i mają dla mnie ogromne znaczenie. Jego charakterystyczny punkt widzenia, muzyczne niuanse, na które zwracał uwagę, wiele zagadnień technicznych, które poruszaliśmy, po latach nabrały innego wymiaru. I nie mówię o kopiowaniu jego estetyki, sposobu myślenia, chociaż przyznam, że Karajanowska koncepcja budowania frazy, pojmowania dynamiki bardzo się w mojej pracy przydają.

Nie ma Pan wrażenia, że "metoda Karajana" miała też wady i dziś nie da się jej obronić?

Karajan był prekursorem w budowaniu karier w sposób XXI-wieczny. Żaden artysta wcześniej nie dbał o autokreację w tak wielkim stopniu, jak on. Niektórzy - szczególnie po jego śmierci - zaczęli dyskredytować jego zasługi, zarzucać, że był niczym coca-cola. Może i był, ale służyło to popularyzacji muzyki klasycznej, postawieniu jej na godnej pozycji, pokazaniu ludziom, dla których Mozart i Beethoven należeli do sfery tabu, że muzyka klasyczna jest piękna i nie trzeba być specjalistą, aby ją kochać. Temu też służyły setki jego nagrań.

Czasy się jednak zmieniły, więc i metoda musi być inna. Dziś Karajan nie mógłby stworzyć orkiestry na modłę Berlińskich Filharmoników - z charakterystycznym dźwiękiem, unikalnym legato, niepowtarzalną ekspresją. Brzmienie zespołów się zunifikowało. Obecnie mamy fenomenalnych muzyków, o ogromnej świadomości, i dyrygowanie jest bardziej partnerstwem niż kapralstwem, przypomina pracę kameralisty, który wymienia z artystami poglądy, szuka kompromisu. Wtedy trzeba było o muzyce opowiadać, teraz się o niej rozmawia.

Debiutował Pan na deskach Teatru Wielkiego w Warszawie "Don Giovannim" Mozarta w 1975 r. Co się w Panu zmieniło od tego czasu?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Podobnie jak nigdy nie prowadziłem katalogu koncertów, bo uważam, że każdy występ jest koncertem najważniejszym. Nie wyobrażam sobie, abym mógł lepiej dyrygować w Londynie niż we Wrocławiu. Zawsze przy tym staram się w równym stopniu korzystać z doświadczeń wcześniejszych, co myśleć o przyszłości. Bo chodzi o to, aby grać muzykę coraz lepiej.

Szczególnie ważny jest dla Pana repertuar przełomu XIX i XX wieku. Co jest w nim pasjonującego?

Odkąd pamiętam, pociągała mnie muzyka Gustawa Mahlera, Ryszarda Straussa, Ryszarda Wagnera. I kiedy tylko poważnie zacząłem myśleć o dyrygenturze, wiedziałem, że ten repertuar będzie mi fizjologicznie bliski. Być może dlatego, że moja matka kochała tych kompozytorów, chociaż niewątpliwy wpływ na takie wybory miał także Karajan.

Twórczość pangermańskiego Wagnera, rozemocjonowanego Straussa, patologicznego w doborze tematów Berga, subtelnego Debussy’ego, polistylistycznego Mahlera - była przesiąknięta ideologią i filozofią, ściśle związana z literaturą i sztuką. Czyta więc Pan Nietzschego? Zajmuje się traktatami teozoficznymi? Zachwyca krwawą i obsesyjnie erotyczną poezją ekspresjonistów?

Czytałem. I często wracam do wspomnianych przez pana lektur. Nie zapominajmy jednak, że to są dwie sfery. Literatura, sztuka wprowadza nas w aurę, buduje kontekst, daje podstawę myślenia o estetyce, ale gdy wkraczamy na teren muzyki, zostaje sam dźwięk. Dyrygując symfoniami Mahlera, "Gurrelieder" Schönberga, "Peleasem i Melizandą" Debussy’ego, koncentruję się na kompozytorze i jego idei. Oczywiście, ów bagaż intelektualny ma niesłychany wpływ na poczucie frazy, barwy, postrzeganie formy. Poza tym wzbogaca wiedza, że pisząc II Symfonię, Mahler był pod wpływem lektury Mickiewiczowskich "Dziadów"...

Muzyka końca XIX i początku XX wieku operuje emocjonalnymi ekstremami - jest namiętna, gorąca, a czasem przeraźliwie zimna, niekiedy subtelna, innym razem z mocą napierająca. Pańskie interpretacje Berga, Mahlera, Szymanowskiego ekspresyjnymi skrajnościami, dynamicznymi kontrastami przypierają do muru, wywołują niesłychane napięcie. Zeszłoroczne doświadczenie "Króla Rogera" na Festiwalu "Wratislavia Cantans" graniczyło wręcz z szaleństwem. Bardzo mnie Pan wymęczył...

Tyle że szaleństwo powinno być kontrolowane, cywilizowane przez nasze intelektualne zaplecze, konieczne powroty do Goethego, zakorzenienie w literaturze i filozofii. W przeciwnym razie instynktowne szaleństwo będzie generowało kolejne szaleńcze odruchy, co dla słuchacza będzie nieczytelne.

Forma się rozsypie...

...a zamiast dramatu, logicznych napięć, będzie chaos, niekontrolowane zrywy wewnętrzne, które może i dadzą słuchaczowi chwilowe uniesienia, ale za moment zaczną drażnić i męczyć. Wiedza staje się wówczas wentylem bezpieczeństwa, hamuje, neutralizuje, sprawia, że nie wpadamy w sentymentalizm, histerię, lecz odkrywamy prawdziwy dramat. On wcale nie musi być głośny. W Adagiu z IX Symfonii Mahlera to cisza gra główną rolę.

Wielka symfonika, monumentalne formy wokalno-instrumentalne, opera. Mógłby Pan z czegoś zrezygnować?

Nie wyobrażam sobie, że można być świetnym symfonikiem i nie mieć nic wspólnego z operą. Gatunek ten wymaga niebywałej dyscypliny symfonicznej. Mało jest w partyturach operowych dowolności. Jeśli pokornie pójdziemy za myślą kompozytora, a nie za megalomańskim poczuciem wyższości, zauważymy jej precyzję i jednoznaczność. Dyrygując więc dziełami symfonicznymi, ćwiczymy się w dyscyplinie. Z kolei symfonika potrzebuje teatralności, operowego dramatyzmu i wyobraźni. Bez doświadczeń operowych nie sposób tego osiągnąć.

Wielu dyrygentów promuje muzykę kraju, z którego pochodzą. Pan również wykonuje dużo muzyki polskiej. Traktuje to Pan jako obowiązek? Spłacanie długu? Patriotyczną powinność? A może przyjemność?

Nigdy nie rozpatrywałem tego w takich kategoriach. Nie miałem poczucia, że powinienem grać muzykę polską, bo jestem Polakiem. Zawsze fascynował, i fascynuje mnie coraz bardziej, Szymanowski. I pewnie jeśli nie byłby polskim kompozytorem, nic by to nie zmieniło w podejściu do niego. Na pewno Rosjanie, Czesi, Niemcy mają więcej możliwości zachwycania się rodzimą muzyką. Ale my z kolei szczęśliwie mamy wielu znakomitych - i doskonale za granicą znanych - współczesnych kompozytorów. Lubię grać Bairda, Lutosławskiego, Pendereckiego, a dodatkową przyjemnością jest to, że są moimi rodakami.

Od 1982 r. mieszka Pan w Londynie. Nietrudno chyba zaobserwować, że Anglicy hołubią swoich kompozytorów, a nazwiska Purcella, Byrda, Elgara, Tippetta, Brittena wymieniają z dumą.

Anglikom jest łatwiej. Nikt nie mówi dzieciom, że Elgar jest wspaniały dlatego, że jest ich rodakiem, ale wskazuje się na kolory tej muzyki, aurę, która wiąże się z przestrzenią, którą dobrze znają. Ich patriotyzm polega na tym, że kochają swoją ulicę, kwiaty rosnące u sąsiada, drzwi pomalowane od lat tak samo. U nas patriotyzm łączymy z walką, nieustannym wyzwalaniem się, szukaniem i kreowaniem wrogów. Gubimy przy tym to, co najważniejsze - szacunek dla społeczności, ogólnego interesu, autorytetów, także kompozytorów i artystów, których łatwo mieszamy z błotem.

Mimo różnic istnieje chyba między nami a Anglikami wspólna przestrzeń estetycznych preferencji. Nieprzypadkowo przecież brytyjska publiczność i muzycy z takim entuzjazmem odbierają Szymanowskiego i Lutosławskiego.

Naturalnie! Ale to byli kompozytorzy, którzy planowali, dbali o szczegóły, misternie budowali dramat, byli konsekwentni. I może dlatego trafili w naturę brytyjską. Oni nie lubią zbyt wielu niespodzianek. Owszem, słowiańskie kontrasty podobają się angielskiej publiczności, mimo że Brytyjczycy są introwertykami, skrycie neurotyczni, powstrzymujący emocje. Dlatego sami stronią od ryzyka, działają w ściśle określonych ramach, chociaż robią to wyśmienicie. Przecież angielskie orkiestry są najbardziej sprawnymi zespołami na świecie. Tam każdy zna swoją kuchnię. A jeśli chcą impetu, dawki szaleństwa, angażują do kwintetu smyczkowego paru słowiańskich artystów. I to daje świetne efekty.

A jak z tą kuchnią jest w Filharmonii Wrocławskiej?

Wspaniale. Już trzeci sezon pracujemy razem, orkiestra rozwija się nadzwyczajnie, muzycy są ambitni i mam wielką satysfakcję, że zaufanie i wzajemne zrozumienie są coraz większe. Artysty nie można do niczego zmusić. Jeśli przyjmę, że tylko ja wiem, o co w tym wszystkim chodzi, poniosę porażkę. Kiedyś zapytałem Karajana, jak mam wykonać jakąś partyturę. Opowiedział mi anegdotę, jak uczył się skakać konno przez przeszkody. Mówił, że przed zajęciami nie spał całą noc, zastanawiał się, jak wykonać pierwszy skok. Rano zapytał o to trenera, który odpowiedział: "Panie Karajan, pierwsza rzecz, jaką musi pan zapamiętać - to koń skacze, nie pan"...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Wratislavia Cantans 2008 (36/2008)