Moja Ameryka

Ameryka nauczyła mnie samotności, bo ona sama jest wielką samotnością, w cieniu której bezsłownie dzieją się rzeczy najważniejsze, których nie sposób porządnie wypowiedzieć.

24.08.2010

Czyta się kilka minut

/ fot. Michał Paweł Markowski /
/ fot. Michał Paweł Markowski /

Owszem, uwielbiam Amerykę. Dlaczego? Trudno mi to wytłumaczyć. Gdy ktoś ze zdziwieniem pyta (a jest to najczęściej ktoś, kto w Ameryce nigdy nie był), co ja w tej Ameryce widzę, milczę zakłopotany. Uśmiecham się niewyraźnie, coś tam bąkam pod nosem i zmieniam szybko temat, bo wiem, że nie wyjaśnię tego jak trzeba, zwłaszcza komuś, kto oczekuje nie wiadomo czego. Nie są to przecież wspaniałe biblioteki, świetne restauracje, intelektualne kręgi, znakomite czasopisma, znakomicie zorganizowana praca na uniwersytecie, choć wszystko to, owszem, ma swoje znaczenie: znaczenie dodatkowe, niezbędne, a jednak dodatkowe.

Znaczenie pierwotne, bardziej fundamentalne, bliższe skóry, bliższe oczu, tkwi gdzie indziej, poza łatwą eksplikacją. Dlatego mam zawsze z tym kłopot.

Cztery początki

Więc dobrze: co ja w tej Ameryce właściwie widzę?

By odpowiedzieć, muszę opowiedzieć o początkach, a raczej o pierwszych napaściach, pierwszych objawieniach. Kiedy kilkanaście lat temu znalazłem się w Detroit i przechodziłem z lotniska międzynarodowego na krajowe, poczułem się momentalnie zmiażdżony przestrzenią, która mnie znienacka, bez uprzedzenia, podstępnie napadła, by już nigdy nie puścić. Atak przestrzeni przykrytej nieskończonym niebem, a więc właściwie odkrytej, odkorkowanej, odszpuntowanej, złapał mnie nieprzygotowanego, bezbronnego, skazanego na fortunną porażkę. Nie spodziewałem się tego, bo i skąd. Westerny, które oglądałem w dzieciństwie, zawsze były umieszczane wszędzie i nigdzie, filmy z Nowym Jorkiem w tle pokazywały ciasne ulice. Poza tym przestrzeń, nawet nieobjęta, wciśnięta w pudełko od telewizora lub nawet rozłożona na białym płótnie - zawsze jest już skadrowana i zatamowana. Nie sposób jej doświadczyć. Nie istnieje.

Wychowany w ciasnym świecie, na małej ulicy - nomen omen -Krakowskiej, gdzie pobliska ulica - nomen omen - Jagiellońska wydawała się gigantyczną arterią, nad rzeką, której drugi brzeg był już ledwie osiągalnym zaświatem, nie sądziłem, że człowiek może w takiej nieobjętej przestrzeni żyć, że może stawiać w niej swój dom i czuć się tam dobrze. Nie sądziłem, że w ogóle można żyć bez ciasno zabudowanego horyzontu, który określa granice swojskości. A więc, na samym początku - onieśmielenie, może nawet i wstyd z obnażenia wobec bezmiaru. Ta mała okolica miasta wojewódzkiego przeciętego śmierdzącą rzeką nagle wybuchła, ściany mieszkania na ulicy Krakowskiej opadły z zażenowaniem pod naporem gigantycznej pustaci, krótkie przejście między International i Domestic było jak wyzwalająca marszruta przez Morze Czerwone. Ciemne wody rozstąpiły się powoli, by nigdy się nad moją głową nie zatrzasnąć.

Początek numer dwa. Powietrze. A raczej jego przejrzystość, w której nieobjęta przestrzeń jeszcze bardziej stała się nieobjęta. Horyzont Midwestu, którego nie można dotknąć, i niebo, którego sklepienie ucieka, choć trwa w bezruchu. I zagubienie w tej przestrzeni, zanim świadomość zacznie (mozolnie, koślawo) łapać kierunki świata, brnąc w czystym miąższu. Raz tylko w Krakowie czułem się podobnie, ogłuszony zjawioną dalą: nagle, prawie trzydzieści lat temu, na rogu Brackiej i Rynku powietrze zafalowało, załopotało i stała się podbita delikatnym różem przejrzystość, jak na obrazach Tiepola. Dziś wiem, że to Tiepolo, wtedy wszyscy mówili: przerwa w pracy elektrociepłowni w Łęgu. Pamiętam moje zdumienie, gdy jeden z moich znajomych, po wielu miesiącach, także pamiętał ten wybuch przejrzystości. Kraków jest miastem mętnym, na dnie jego dni poniewiera się martwy osad, który zalega także w głowach. Gdy ten osad wybucha - co dzieje się niezwykle rzadko - życie nabiera szczególnego blasku. W Ameryce ten blask nigdy nie ciemnieje, nigdy nie milknie. W Chicago zjawia się pędzony wiatrem.

Trzecie doświadczenie początku - delta Missisipi widziana z samolotu, lecącego na południe. Wielkie rozlewisko oblane słońcem. Błyszczące widowisko, od którego nie mogłem się oderwać, chłodząc rozpalone policzki o plastikowe okienko. Pożar na wodzie, potop jaskrawości, gorące lustro żywiołu. Nawet mizernie udająca piwo podła lura Miller Light (całe cztery dolary) nie osłabiła tego wrażenia, które cały czas trzymam w zapasie wyobraźni. Widok ten, spłaszczony nieco, ale równie intensywny, odżywa popołudniami na Red Hook, skąd widzę the Statue of Liberty, majestatycznie sunący prom do Staten Island i śmieszne wodne taksówki unoszące do IKEA klientów z Manhattanu. Lustro rzeki błyszczy podobnie jak przed laty, słońce zachodzi równie pomarańczowo, tylko woda bardziej cuchnie. Zupełnie jak nad Brdą, która odżywa także, gdy jadę rowerem przez most na kanale Gowanus. Łuk spina Bydgoszcz z Nowym Jorkiem i wszystko byłoby tak samo, gdyby nie coś innego.

Jest bowiem jeszcze czwarty początek, równie zmysłowy. W Nowym Jorku oglądam widowisko zachodzącego słońca na Red Hook, na tyłach Fairway, świetnego supermarketu umieszczonego w starych magazynach portowych. Gdy pierwszy raz zjawiłem się na Manhattanie, 8 lat temu, zamieszkałem w hotelu na West Side, w bocznej uliczce od Broadwayu. Nie ma co ukrywać, byłem w szoku: znów przestrzeń, tym razem zmaterializowana i wystrzelona w kosmos. Beton, zwisający nad głową, ni to złowieszczo, ni to ocalająco. Europejczyka poznać można w Nowym Jorku po dwóch ruchach: oglądania się w obie strony przy przechodzeniu przez ulicę i zadzierania głowy w górę.

Głowa pierwszego dnia w NYC latała mi jak na gumce, kiedy jednak szedłem tak podniecony z czaszką ulokowaną gdzieś na 30. piętrze któregoś z drapaczy, nagle inny zmysł ściągnął moje cugle. To nos kazał mi się zatrzymać. Przechodziłem akurat obok Fairwaya i przez uchylone drzwi doleciał mnie intensywny zapach kawy wymieszanej z pomarańczami. Wiele razy robiłem przedtem zakupy w amerykańskich - głównie teksańskich - supermarketach, mauzoleach jałowych półproduktów, i nigdy nie pobudziły one moich zmysłów. Fairway był pierwszy i kiedy odnalazłem go na Brooklynie (z jego tarasu oglądałem przy kawie pomarańczowy zachód słońca), zmysłowe domostwo powołane do życia kilka lat temu zmartwychwstało, jakbym pakował sobie do ust nie jedną, ale całe pudło magdalenek. Ciekawe: w tej kawie, w tych pomarańczach nie odżywało moje dzieciństwo. Jak to? Dzieciństwo bez zapachów? No cóż...

Słowa na "p".

A więc co? Przedstawienie, przestrzeń, powietrze, pachnidła? Tak, bez wątpienia. Moje pierwsze spotkania z Ameryką dokonywały się pod nieobecność ludzi, nieobecność książek i filmów, w upartym milczeniu i zmysłowym pobudzeniu. I tak zostało, choć z biegiem lat pojawiły się książki, zjawili ludzie, wyświetliły filmy. Amerykę smakuję, zanim o niej myślę. Kiedy rwisty wiatr w Chicago kładzie się na twarzy i kiedy w nowojorskim metrze dotykam zapachów z całego świata, wiem, że zarówno pod ziemią, jak i na niej, horyzont otwiera się w nieskończoność. Ta Ameryka mówi do mnie językiem, który trudno zrozumieć innym, ba - który mnie samemu trudno pojąć, bo znaki, w których ten język się artykułuje, są naznaczone głęboko zmysłowością. Dlatego, kiedy mnie ktoś w Polsce pyta, co ja w tej Ameryce - imperium zła, popkultury i fast foodu - widzę, milczę zakłopotany, uśmiechając się do środka.

Inaczej jeszcze to ujmę. Ameryka to dla mnie najpierw przestrzeń, w której zjawia się świat. To - by tak rzec - sama rozpostarta w przyszłość przestrzenność. W Europie świat już jest, gotowy, z historią, z pomnikami, z bibliotekami, z ludźmi, którzy zawsze tam byli. Uczyć się tego świata to uczyć się historii, która już się stała, już nabrała kształtu, który trzeba - żeby nie wyjść na idiotę - rozpoznawać, znać, umieć recytować z pamięci. W Europie świat jest oplątany pamięcią, bez której człowiek czuje się bezradny, kaleki, gorszy i jeśli nawet nie zna tego, co było, to wie, że amnezja jest defektem, niecnym postępkiem wobec przodków. W Europie można tylko dopisywać dalsze ciągi, gromadzić przypisy, kolekcjonować kartki z kalendarza. W Europie przestrzeń jest już zapełniona, w Ameryce można doświadczyć uprzestrzenniania się świata, który dopiero czeka na wypełnienie, na aktualizację.

Z tego powodu Ameryka zawsze skłaniała do zerwania obietnicy ciągłości i ciągle kusiła obietnicą zerwania. Z biedą, uciskiem, traumą, historią, rodziną, ojczyzną, ciasną przestrzenią, mglistym powietrzem, niemożliwością. Ameryka w oczach Europy była zawsze czystą możliwością, potencją nieskażoną aktualnością, albo całkiem odwrotnie: czystą aktualnością, jednym wielkim pozorem, sceną, na której pośpiech, zło, brzydota rozkłada swoje tymczasowe stoiska. Tak się rozkładają plusy i minusy Ameryki w oczach Europejczyka. Albo czysta możliwość (łudząca nadzieją niewyobrażalnej przyszłości), albo czysta aktualność (osadzona w świecie zmiennych kształtów). Pierwsza jest kusząca, pociągająca swoim nieskalaniem, druga odpycha swoją brzydką przemijalnością. Jak w nowojorskim metrze: stoisz na peronie, w dole ślizgają się w odpadkach szczury, ze ścian wołają liszaje i łuszczące się reklamy, ale nadjeżdża pociąg i zaraz wymkniesz się resztkom historii i wjedziesz w tunel, który zje czas i materię.

Za każdym razem, gdy jadę F-ką na Manhattan, między stacjami York i East Broadway, niemal tuż pod Manhattan Bridge, kiedy pociąg sunie pod leniwymi wodami Wallabout Bay, rozgrywa się w mojej głowie krótki seans śmierci i zmartwychwstania: najpierw spadają ci na głowę tony wody, ciśnienie rozrywa ci czaszkę i świat ginie pod naporem fizyki, a w minutę później, dzięki metafizycznej sztuczce, wiesz, że jesteś znów w nurcie dziejów: do wagonu wsiadają Chińczycy i czytają niezrozumiałe gazety. Możliwa śmierć w podwodnym tunelu i niemożliwa (do zrozumienia) kultura na powierzchni.

Ani to, ani to - myślałem wielokrotnie. Ameryka to dla mnie - powtórzę -przestrzeń nieprzerwanego zjawiania się świata, przechodzenia z czystej możliwości do mniej czystej konkretności i odwrotnie, w drugim kierunku: ze zmysłowego doświadczenia do całkowitego oddzielenia. W tym przechodzeniu, któremu nie ma końca, tkwi zagadka i wielkość Ameryki. Nigdy za długo się nie zasiedzieć. Być tu, ale i tam. Nie być ani tu, ani tam. Obwąchiwać świat i jednocześnie wylatywać poza horyzont. Mieć czystą możliwość i osadzać się w zabrudzonej aktualności. To ciekawe: zawsze mnie pociągały amerykańskie śmietniki, opustoszałe i zawalone odpadkami obszary industrialne, paradoks, który przezroczystemu powietrzu kazał otulać kawał śmiecia, odsuwając od ekonomii wymiany, lecz pomnażając jego widzialność.

Samotność i fotografia

W Ameryce, w której się zakochałem, nigdy nie miałem samochodu. Ileż ja się nachodziłem po opuszczonych miejscach, które wszyscy omijają z daleka. Spalone słońcem, przeżarte rdzą, zarośnięte zielskiem, porzucone przez człowieka, choć w jego bliskim otoczeniu. Nigdy mnie te cywilizacyjne pobojowiska nie przerażały ani zniechęcały. Wręcz przeciwnie: przyciągały mnie do siebie bardziej niż najpiękniejsze widoki. Zdaję sobie teraz sprawę, że było tak nieraz: w Maladze, Palermo czy Tangerze, miastach biednych i portowych, najlepiej czułem się nie w muzeach, lecz ciasnych brudnych uliczkach, z wychudzonymi kotami i umorusanymi dziećmi.

Bo tam właśnie najlepiej czułem sam siebie, poniżej artykułowanego poziomu kultury, bez słów (mogłem nie odzywać się do nikogo godzinami, dniami, tygodniami), sam na sam z rozpadającym się światem, który nie potrzebuje niczyjej łaski, by się scalić na nowo. Na opustoszałych placach i brudnych, zasikanych uliczkach ginęła bezpowrotnie piękna i spójna narracja, a jednak nic nie umierało, lecz przeciwnie: wciąż na nowo ożywało, tyle że nie w rejonach intelektualnej alegorii, nie gdzieś ponad cielesną przygodnością, lecz w niej samej, w moim ciele, które przechodziło przez życie jak przez opustoszały plac z dala od centrum miasta.

To Ameryka nauczyła mnie samotności, to ona sama jest dla mnie wielką samotnością, w cieniu której bezsłownie dzieją się dla mnie rzeczy najważniejsze, których nie sposób - dlatego właśnie - porządnie wypowiedzieć, których nie sposób ułożyć w spójną narrację. Z tego właśnie względu fascynuje mnie amerykańska fotografia, bo potrafi ona zejść poniżej poziomu mowy i pokazać to, czego nie sposób umieścić w jednokierunkowej strudze dyskursu. Jak trafnie we wstępie do katalogu z wystawy "The Photographer’s Eye", zawieszonej w nowojorskiej MoMie w roku 1966, napisał jej kurator, John Szarkowski, fotografia nigdy nie odnosiła sukcesów jako narracja. Amerykańscy fotografowie: Lewis Hine, Weegee, Walker Evans, Garry Winogrand, Diane Arbus, Lee Friedlander, William Klein, Robert Frank - wszyscy oni (moi ulubieni) pokazują Amerykę z boku, z kąta, od podwórka, od niechcenia, bez komponowania scen (jak Cartier-Bresson), bez estetyzowania (jak Mapplethorpe), bez kombinowania (jak Annie Leibovitz). Odrzucają oni narrację i skupiają się na detalach, które w klasycznej sztuce opowiadania, jeśli w ogóle występują, to tylko jako symboliczne podpórki, na których wspiera się zmęczony narrator. Ale detale te nie mają w sobie nic z symbolu - jak chciał Szarkowski - nie wyskakują ze skóry, żeby powiedzieć więcej niż mogą samym swoim istnieniem. Dlatego detal nie przykuwa uwagi, nie pcha się na pierwszy plan, lecz jest kawałkiem oglądniętej, przypadkowo napotkanej egzystencji, która przemieszcza się od ujęcia do ujęcia, czasami widziana, najczęściej jednak pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia.

To właśnie to wypadanie, wyparowywanie, wyciszanie znaczenia fascynuje mnie w Ameryce najbardziej, schodzenie poniżej artykulacji, zamykanie się w milczeniu, co może być o tyle niezrozumiałe, że Ameryka w potocznym mniemaniu jest raczej fabryką produkującą znaczenia w nadmiarze. Więc skoryguję - najbardziej fascynuje mnie szybkie przechodzenie między znaczeniem a jego brakiem, między gadaniną i milczeniem, między narracją i detalem, między powieścią i fotografią, między egzystencją a życiem.

Europa jest zmęczona niemożliwością nieznaczenia, ciągłą koniecznością uzasadniania swojej racji, swojej tradycji, swojej wizji. Kto jeździ po Europie, jeździ szlakami wydeptanymi przez miliony ludzi, poszukujących estetycznego zbawienia. Ameryka, moja Ameryka, odwraca kierunek poszukiwania. Nie będzie zbawienia w innym świecie niż ten, który rozpościera się dookoła, który jest znikomy i znikający, który nie jest wyszminkowany, który milczy raczej niż elokwentnie gada o tym, co nie istnieje. Oczywiście wszędzie słychać gorączkowe głosy, rozpoznaję w nim także swój własny, ale wiem, że w każdej chwili mogę z tego gwaru się wypisać, żeby nie musieć już więcej się wysłowić.

Zbawienna alienacja

Obcość wpisana w pojęcie alienacji jest dziś nie tylko wszechobecna, ale staje się nawet pożądana.

Na przykład przeze mnie. Owszem, kiedy nie ma wyboru, odczucie obcości, nieprzynależności, jest zabójcze i nie trzeba wnikać w raporty na temat samobójstw, by doskonale zdawać sobie z tego sprawę. Samobójstwo jest jednak wynikiem całkowitej redukcji możliwości, zamknięcia w aktualności bez wyjścia. Ja natomiast mówię o alienacji jako możliwości przechodzenia z aktualności do potencjalności i z powrotem. Już to tłumaczę.

Znam dość dobrze amerykańską angielszczyznę, posługuję się nią codziennie bez kłopotu, zarówno w pracy, jak poza nią. Oczywiście nie jestem Amerykaninem, więc w naturalny sposób jestem z tego języka wyobcowany. Kiedy słyszę dookoła brzęczące spółgłoski i drżące samogłoski, wiem, że gdy tylko będę chciał, gdy tylko nastawię się na słuchanie, wymienię tę modulowaną materię na sens. Nie muszę jednak tego robić i nie robię. Uwielbiam, prawdę mówiąc, ten stan, kiedy obca mowa jest na granicy ześlizgiwania się w cząstki zmysłowej materii i z powrotem przyobleka się w znaczenia, wyłażąc z nory dźwięków.

Inaczej jest, gdy mowa nie może przybrać żadnego znaczenia: gdy włóczę się po Chinatown albo po dzielnicy arabskiej czy żydowskiej, nie rozumiem nic i nigdy pewnie nie zrozumiem. Jestem zanurzony w aktualności po uszy, bez możliwości porozumienia. Mnie jednak od ekstatycznego zanurzenia w gęstwie niezrozumiałych znaków bardziej interesuje przechodzenie między zasłuchaniem i usłyszeniem. W polszczyźnie nie jest to możliwe: język dochodzi do mnie zawsze już w formie zamkniętej, gotowej, obarczony znaczeniami, zrozumiały. W Polsce, by tak rzec, nie mam wytchnienia od polszczyzny, a tym samym niknie moja nadzieja na milczenie i samotność, bez których (co tu dużo gadać) usłyszeć siebie nie sposób. Myślę, że tak właśnie odpowiedziałbym na pytanie, co ja widzę w tej Ameryce, gdybym tylko mógł mieć nadzieję, że zostanę zrozumiany.

Tekst ukaże się w książce "Słońce, możliwość, radość", która ukaże się w październiku 2010 r. nakładem Wydawnictwa Czarne. Składają się na nią eseje publikowane w "Tygodniku Powszechnym".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2010