Suto zastawiony stół

O. Jan Andrzej Kłoczowski: Przed Soborem Kościół "nauczający" mówił językiem, którego Kościół "nauczany" nie rozumiał, a tego, co zdołał zrozumieć, nie umiał przełożyć na życie. Rozmawiał Artur Sporniak

03.02.2009

Czyta się kilka minut

Zamknięcie obrad II Soboru Watykańskiego, grudzień 1965 r. / fot. KNA-Bild /
Zamknięcie obrad II Soboru Watykańskiego, grudzień 1965 r. / fot. KNA-Bild /

Artur Sporniak: Z czym się Ojcu kojarzy słowo "sobór"?

O. Jan Andrzej Kłoczowski: Przede wszystkim z wyborem osobistej drogi życiowej. Nie ukrywam, że właśnie trwający wówczas Sobór w znacznym stopniu zaważył na mojej decyzji wstąpienia (w 1963 r.) do dominikanów. To było tuż po śmierci Jana XXIII - podczas obłóczyn, kiedy nowicjusze po raz pierwszy przywdziewają habit i otrzymują zakonne imię, ówczesny poznański przeor o. Michał Mroczkowski powiedział: "Twoim patronem tak naprawdę będzie Jan XXIII, ale póki nie zostanie oficjalnie wyniesiony na ołtarze, niech się tobą opiekuje św. Jan Chrzciciel". Bardzo się z tego ucieszyłem, gdyż papież ten imponował mi skromnością i zarazem odwagą podejmowania problemów, które ujawniały się w Kościele. I cieszę się, że jest teraz moim "oficjalnym" patronem.

Nie można bowiem powiedzieć, że idea soboru powstała nagle. Jego potrzeba dojrzewała od dłuższego czasu. To było widoczne z jednej strony w refleksji teologicznej na temat Kościoła, na co wskazuje np. w swoich wspomnieniach o. Yves Congar, pisząc o bolesnych doświadczeniach, które go osobiście dotknęły jako teologa, ale zarazem świadcząc o niezachwianej wierze, że wierność prawdzie musi przynieść owoce. Z drugiej strony wyraźnie narastała świadomość konieczności większego zaangażowania świeckich w Kościele. Zwłaszcza w liturgii - to było dla mnie bardzo ważne. Tym, co mnie w znacznym stopniu duchowo ukształtowało w okresie studiów, a więc w latach 1955-60, było uczestniczenie w dominikańskich "siódemkach" w Poznaniu. Te akademickie Msze były - jak to się wtedy mówiło - recytowane. To znaczy, na poszczególne wezwania kapłana odpowiadali wszyscy, a nie tylko ministranci.

Po łacinie?

Oczywiście, wówczas cała Msza odprawiana była po łacinie.

Łącznie z Ewangelią?

Do czytanej po łacinie Ewangelii (później odczytywanej po polsku) zwykle nawiązywała homilia. Poza tym świeccy mogli korzystać z mszalików. My posługiwaliśmy się przygotowanym przez benedyktynów tynieckich polsko-łacińskim Mszałem Rzymskim.

Na jednym z tradycjonalistycznych forów internetowych znalazłem ciekawą informację: "W mszaliku mojej babci formuła konsekracyjna opatrzona była uwagą: »Nie tłumaczy się!«". Czy to nie było podejście trochę magiczne?

A czy nie ma czegoś słusznego w tym, że Żydzi nie wymawiają imienia Najwyższego? W ten sposób dają wyraz intuicji Świętości, która jest niewyrażalna i niedotykalna. Liturgia przedsoborowa zawierała w sobie element dystansu, który mógł budzić - przynajmniej u niektórych - świadomość świętości.

Czy jako młody chłopak Ojciec nie czuł się nieswojo w tej tajemniczej rzeczywistości?

To była od dzieciństwa moja liturgia. Byłem ministrantem, więc umiałem odpowiadać po łacinie. Uczono mnie, bym rozumiał słowa, które mówię. Nawiasem mówiąc, funkcja ministranta wymagała dużej sprawności. Szczególnie gdy trzeba było szybko wypowiedzieć modlitwę: "Suscipiat Dominus sacrifitium de manibus tuis...".

Czyli...?

"Niech Pan przyjmie ofiarę z rąk twoich na cześć i chwałę swojego imienia, a także na pożytek nasz i całego Kościoła świętego". Zatem w przyglądaniu się liturgii przedsoborowej nie powinniśmy popadać w skrajności. Owszem, tak ważna dla niej "zasłona świętości" mogła komplikować świadome uczestniczenie we Mszy. Skąd się wzięło powiedzenie "hokus pokus"? Z tego, że ludzie nie bardzo wiedzieli, o co chodzi, gdy słyszeli: "Hoc est enim Corpus Meum...". Ale z kolei, gdy mówię po polsku: "To jest bowiem ciało Moje...", to są równie tajemnicze słowa, jak wtedy, gdy są wypowiedziane po łacinie, po grecku czy w jakimkolwiek innym, choćby najbardziej starożytnym języku.

Czy Ojciec wyobraża sobie, że na "dwunastce" mówi właśnie: "Hoc est enim Corpus Meum..."? Ceremoniarz papieski, ks. Guido Marini, ujawnił, że Stolica Apostolska rozważa pomysł powrotu do obowiązkowej łaciny przy niektórych modlitwach.

Nie sądzę, by do tego doszło, gdyż taki obowiązkowy podział na modlitwy łacińskie i narodowe podczas Mszy byłby czymś sztucznym. Natomiast nie mam nic przeciwko np. chorałom gregoriańskim czy śpiewaniu kanonów z Taizé po łacinie. Na "dwunastce" w okresie Wielkiego Postu po podniesieniu śpiewamy na klęcząco piękny kanon "Crucem tuam". To chyba ułatwia moment adoracji i modlitewnego skupienia. Absurdem byłoby dostrzegać w tym tradycjonalizm.

Ile jest prawdy w opinii, że w czasach przedsoborowych obowiązywał klerykalny podział na Kościół nauczający i Kościół nauczany, co czyniło z wiernych dodatek do instytucji istniejącej przede wszystkim dla samej siebie?

To zbyt łatwa diagnoza. Kościół zawsze był dla wiernych - służył sakramentami, udzielał wsparcia duchowego, tworzył miejsce dla wspólnoty w wierze. Przestrzegałbym przed popadaniem w mitologię, twierdzącą, że chrześcijaństwo zaczęło się od Soboru Watykańskiego II. Chrześcijaństwo ma swoje źródła w nauczaniu Chrystusa i w pierwotnym Kościele. To, co fundamentalne dla naszej wiary, istniało od początku i istnieje także dzisiaj. Sobory były ważnymi etapami, w których Kościół albo definiował treść swojej wiary, jak to czynił np. podczas starożytnych debat, zastanawiając się, co to znaczy, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, albo próbował odnajdywać swoje miejsce w zmienionych warunkach społecznych i kulturowych. Taką rolę podjął właśnie ostatni sobór, jako sobór przede wszystkim duszpasterski. Albowiem rzeczywiście niepokojące było zamknięcie się Kościoła na świat i kulturę.

Jeśli upierać się przy stereotypowym podziale na Kościół nauczający i nauczany, powiedziałbym, że chodziło o to, iż ten "nauczający" mówił językiem, którego ten "nauczany" nie rozumiał, a tego, co zdołał zrozumieć, nie umiał przełożyć na życie w zmienionej sytuacji lat 50. i 60.

Tradycjonalistyczne argumenty za powrotem Mszy Trydenckiej szanuję, ale dla mnie osobiście są to argumenty natury estetycznej, a nie duszpasterskiej. Ciekawe, że ci, którzy po uszy są zanurzeni w pracy duszpasterskiej, nie mają ciągot do liturgicznej przeszłości, przeciwnie - uważają, i chyba słusznie, rozmaite tradycjonalistyczne postulaty za pięknoduchostwo. Wyobraźmy sobie, że łacinę proponujemy teraz góralom! Dlaczego by na to nie poszli? No właśnie dlatego, że w Polsce Msza odprawiana po polsku stała się liturgią ludową.

To znaczy?

Dla wszystkich, a nie tylko dla wysmakowanego inteligenta, jakim byłem, kiedy przychodziłem z polsko-łacińskim mszałem na Mszę i cieszyłem się, że rozumiem i mogę w liturgii bardziej świadomie uczestniczyć. To, do czego wezwał Sobór, stało się faktem i jest bardzo ważne: stół Słowa Pańskiego i Ciała Pańskiego został szeroko i bogato zastawiony, jak mówi Konstytucja o Objawieniu Bożym (21). Proszę zauważyć, że od nowych tłumaczeń Pisma Świętego zaczęła się przynajmniej taka fundamentalna zmiana, iż w znakomitej większości domów jest Biblia. Tego dawniej nie było. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście Pismo Święte jest czytane, żaden katolik już nie powie, że jest ono tylko dla protestantów.

Czy nie chodziło o to, że taka niewrażliwa na zmiany instytucja dawała ludziom poczucie bezpieczeństwa w zmieniającym się świecie?

Nie zapominajmy, że w okresie, o którym mówimy, sytuacja Kościoła w Polsce była inna. Rzeczywiście Kościół jako instytucja dawał wiernym wsparcie społeczne i narodowe. Spełniał funkcję integracyjną, mimo niezrozumiałej łaciny. Tym niemniej Sobór sprawił, że ta funkcja integracyjna była spełniana dużo owocniej.

Słabość tkwiła gdzie indziej. Mój ojciec studiował z początkiem lat 20. na SGGW w Warszawie. Opowiadał mi, że kiedyś uczestniczył w rekolekcjach akademickich, na zakończenie których była uroczysta Msza święta i, jak wtedy mówiono, Komunia gremialna. Ksiądz przeszedł dwa razy wzdłuż balasek - to była cała frekwencja przy Komunii. A spójrzmy, jakie dzisiaj jest uczestnictwo w Komunii podczas jakichkolwiek rekolekcji. Na takie ówczesne lękliwe podejście do Eucharystii wpływ miał głównie jansenizm, podkreślający grzeszność i niegodność człowieka.

A czy Ojcu jako młodemu studentowi nie przeszkadzała instytucja Indeksu Ksiąg Zakazanych? Już za samo posiadanie np. dzieł Balzaka automatycznie spadała na katolika ekskomunika.

Prawdę mówiąc na istnienie Indeksu zupełnie nie zwracałem uwagi. To, jak mi się wydaje, w szerokiej świadomości społecznej było martwe prawo. Przecież trudno było poważnie traktować zakaz czytania wciągniętych na Indeks dzieł Mickiewicza. Być może większą rolę Indeks odgrywał np. w ówczesnych seminariach duchownych.

Pamięta Ojciec ten moment, gdy Jan XXIII zapowiedział sobór?

Dla nas, uczestniczących w duszpasterstwie akademickim, to był ważny moment. Rzeczywiście obudziły się w nas nadzieje reform, które ułatwią uczestniczenie w liturgii. Pamiętam dyskusje z naszym duszpasterzem, o. Joachimem Badenim, co wymaga reformy. Nawet pewne postulaty przekazywaliśmy - zgodnie z zaleceniem - do kurii. Ale wtedy nie spodziewaliśmy się zbyt dużo: co najwyżej czytań w języku narodowym, niektórych modlitw… Z tym większą radością przyjąłem tak duże zmiany. Święcenia kapłańskie otrzymałem w 1970 r. i należę do pierwszego rocznika księży, którzy nie odprawiali już Mszy Trydenckiej.

Muszę przyznać, że w Polsce kard. Wyszyński wykazał się dużym zmysłem duszpasterskim, gdyż Msza Pawła VI została wprowadzona stopniowo, a nie nagle, tak jak w krajach zachodniej Europy. Dzięki temu u nas zmiany ludzie szybko zaakceptowali i w tej chwili trudno sobie nawet wyobrazić rezygnację z języka polskiego.

Na oczekiwania związane z Soborem wpływ miała... ściśle przestrzegana tajemnica przygotowań. Nadzieja mogła się bez przeszkód rozprzestrzeniać i odnowy Kościoła nikt nie był już w stanie zatrzymać.

Ale oprócz takich mechanizmów socjologicznych dawała o sobie znać autentyczna potrzeba otwarcia bogactwa duchowego Kościoła dla jak największej liczby wiernych. Postrzeganie Kościoła jako oblężonej twierdzy skutkowało także tym, że myśl teologiczna, znajomość mistyków, znajomość Pisma Świętego była rezerwowana właściwie dla wybranych - głównie księży i zakonników. Wystarczyło, żeby przeciętny wierny przestrzegał przykazań i raz w roku przystępował do spowiedzi - taka była duszpasterska norma. Dzisiaj dostęp do owych duchowych bogactw mamy dużo łatwiejszy. Umiejmy to docenić!

O. Jan Andrzej Kłoczowski jest dominikaninem, teologiem i filozofem, kierownikiem katedry Filozofii Religii Papieskiej Akademii Teologicznej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2009