Statek cudów

Ilu ludzi zmieści okręt przewidziany dla 47 osób? W dobie kryzysu migracyjnego to pytanie może być niestosowne. Ale znamy odpowiedź: 14 tysięcy. Rekord ten padł podczas wojny koreańskiej, w Boże Narodzenie 1950 r.

12.12.2016

Czyta się kilka minut

„Meredith Victory” podczas ewakuacji koreańskich uciekinierów – kadr z filmu „Ode to My Father”. / Fot. Materiały dystrybutora
„Meredith Victory” podczas ewakuacji koreańskich uciekinierów – kadr z filmu „Ode to My Father”. / Fot. Materiały dystrybutora

Benedyktyni z opactwa Świętego Pawła w Newton, w amerykańskim stanie New Jersey, znani są jako żarliwi misjonarze i pracowici gospodarze. Do klasztoru należy teren o powierzchni 2,5 tys. hektarów. Jest tu szkoła, a także szkółka leśna dostarczająca choinki na Boże Narodzenie.

Jest też sklepik z dewocjonaliami. Przez długie lata prowadził go brat Marinus, pochowany na przyklasztornym cmentarzu. Jego śmierć w 2001 r. odnotował dziennik „New York Times”: „W wieku 87 lat zmarł brat Marinus, czyli kapitan Leonard LaRue, ratownik z czasów wojny koreańskiej”. Była to jedna z niewielu wzmianek o tym cichym bohaterze największej w historii ludzkości akcji ratunkowej.

Za życia zakonnik niechętnie wracał do świeckiej przeszłości: unikał rozgłosu, choć mógł się szczycić najwyższymi odznaczeniami. Pytany o pamiętne Boże Narodzenie 1950 r. powtarzał, że jako kapitan i chrześcijanin zrobił tylko, co do niego należało. Ale nie ukrywał, że właśnie to doświadczenie przesądziło o decyzji wstąpienia do zakonu. Nie bez powodu jego frachtowiec „Meredith Victory” przeszedł do historii jako „statek cudów”.

Zapomniana wojna

W USA wojna koreańska bywa nazywana „wojną zapomnianą”. Może dlatego, że nie miała większego wpływu na codzienne życie Amerykanów, i że wybuchła w 1950 r., wkrótce po II wojnie światowej, która pozostawiła po sobie bardziej bolesną i trwałą pamięć. Może też dlatego, że nie skończyła się wyraźnym zwycięstwem żadnej ze stron, a rozejm z 1953 r. utrwalił tragiczny podział Półwyspu Koreańskiego. Być może jest jeszcze jeden powód: w tej wojnie armia amerykańska zmuszona została do najdłuższego i najbardziej dramatycznego odwrotu w swej historii.

Na początku miała to być szybka interwencja zbrojna pod sztandarem ONZ, wymierzona przeciw komunistycznym wojskom Kim Ir Sena, które w czerwcu 1950 r. uderzyły nagle na Koreę Południową i zajęły większość kraju. Społeczność międzynarodowa postanowiła odpowiedzieć militarnie. Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję dającą wojskom międzynarodowym mandat sił Narodów Zjednoczonych (przedstawiciel Związku Sowieckiego w Radzie demonstracyjnie opuścił jej posiedzenie i nie mógł zablokować decyzji – potem Moskwa nie powtórzy już tego błędu).

Najliczniejszy kontyngent wystawili Amerykanie. Na wybrzeżu Korei, którego nie zajęły jeszcze wojska Północy, zaczęli więc lądować żołnierze – głównie amerykańscy. Szybko odrzucili wroga i zmusili do odwrotu. Ale choć jeszcze w październiku 1950 r. generał Douglas MacArthur, dowódca sił ONZ, zapewniał prezydenta Trumana, że „do Świąt będzie po wszystkim, a amerykańscy chłopcy wrócą do domu”, tak się nie stało.

Wielki odwrót

Także 23-letni Bob Lunney, który jako członek załogi frachtowca „Meredith Victory” chciał zarobić na studia, obiecał matce, że Boże Narodzenie spędzi w domu. I również on nie mógł spełnić obietnicy.

Przez moment zdawało się, że pokonanie armii Północy jest bliskie. Potem jednak stało się coś niespodziewanego. Pod koniec listopada do wojny przystąpiły komunistyczne Chiny – i w efekcie konflikt przeciągnął się o prawie trzy lata. Bitwa o zalew Chosin na północnym wschodzie Korei była jedną z największych porażek marines, otoczonych nagle przez 120 tys. chińskich „ochotników” – odpornych na mróz, zdeterminowanych i uzbrojonych w sowieckie czołgi oraz samoloty.

Siły ONZ znalazły się w defensywie. MacArthur nakazał wycofanie wojsk do portu w Hŭngnam, skąd miały zostać ewakuowane na południe, do Busan. Niemal z dnia na dzień Hŭngnam stał się „koreańską Dunkierką” – jak to później nazwano, nawiązując do słynnej ewakuacji sił brytyjskich i francuskich z plaż kanału La Manche latem 1940 r., pod niemieckimi bombami.

Na ewakuację drogą morską czekało w Hŭngnam 105 tys. żołnierzy, 17 tys. pojazdów i 350 tys. ton sprzętu. Ale nie tylko. W dokach i na plażach zgromadziły się też tłumy koreańskich uchodźców. Z dobytkiem, jaki byli w stanie zabrać, ściągali do portu pociągami, furmankami albo po prostu wędrowali – wiele dni, mimo mrozu i śnieżycy. Zdążyli doświadczyć życia pod rządami komunistów i pragnęli jednego: wydostać się stąd razem z amerykańską armią. Ich liczbę szacowano na blisko 100 tys.
Taką właśnie rzekę napływających ludzi zobaczył kapitan Leonard LaRue z pokładu „Meredith Victory” – statku amerykańskiej floty handlowej, który przybił do Hŭngnam, by ewakuować sprzęt wojskowy.

Koreańskie analogie

Ewakuacja armii zaczęła się 12 grudnia 1950 r. Amerykanom trudno było na początku zrozumieć rozpaczliwą determinację Koreańczyków szturmujących łodzie i okręty w nadziei na ucieczkę spod nadchodzącej komunistycznej okupacji. Zwłaszcza że mieszkańców Korei Północnej podejrzewano raczej o sympatie komunistyczne. Dowódca X korpusu, generał Edward Almond, podjął jednak decyzję, aby z okrętów wyrzucić do morza część zapasów amunicji i paliwa, i w miarę możliwości zabierać cywilów.

Znaczącą rolę odegrał tu koreański tłumacz Hyun Bong-hak, nazwany potem „koreańskim Schindlerem” (kolejna analogia do II wojny). W Hŭngnam znany był jako syn aktywistki lokalnej społeczności chrześcijańskiej, a wśród uchodźców było wielu znajomych jego matki. Z relacji świadków wynika, że młody Koreańczyk błagał amerykańskich dowódców, by nie zostawiali uciekinierów na pastwę zbliżających się Chińczyków, którzy zdążyli zasłynąć z mordowania ludności cywilnej pod zarzutem kolaboracji z wrogiem.

Cztery miesiące później korespondent wojenny Ashley Halsey Jr. na łamach „Saturday Evening Post” tak opisze masy uciekinierów wdzierających się na amerykańskie okręty: „Ludzie zapełniali każdą wolną przestrzeń między pokładami. Zbici w stadka, siadali po turecku albo kucali. Ci, którzy przybyli później, stali stłoczeni jak pasażerowie metra w godzinie szczytu. Jakiś mężczyzna przyciskał do piersi swoje skrzypce. Jakaś kobieta przepychała się do wejścia z maszyną do szycia na głowie. Jakaś rodzina usiłowała wtaszczyć na pokład pianino, ale usłyszeli, że musi ono ustąpić miejsca ludziom. Trzyletnia dziewczynka tuliła w rękach żywego kurczaka”.

Łącznie w ewakuacji Hŭngnam – największej w dziejach armii USA – wzięły udział 193 okręty. „Meredith Victory” miał odpłynąć ostatni. Długi na 139 m i na 19 m szeroki, frachtowiec miał pięć ładowni, z których każda posiadała trzy pokłady. Jak przystało na statek towarowy, miejsc dla ludzi przewidziano niewiele: maksymalnie 47.

Cargo ocalonych

22 grudnia starszy oficer Bob Lunney zobaczył, że do statku podpływa niewielka łódź. Na pokład przeskoczyło z niej kilku amerykańskich pułkowników. Chcieli rozmawiać z kapitanem LaRue. „Nie możemy panu rozkazać, żeby ich zabrać – powiedział jeden, wskazując tłumy na brzegu. – Możemy tylko zapytać, czy zechce pan to zrobić”. Jak relacjonował po latach Lunney, LaRue się nie zawahał. „Weźmiemy tylu, ilu tylko zdołamy” – odparł.

Wpuszczanie na pokład uchodźców zaczęło się o godz. 21.20. Wpuszczanie, a raczej ładowanie, bo marynarze sami przyznawali, że na skutek wojskowej rutyny zaczęli traktować ludzi jak zwykłe cargo. Ale widok tego „towaru”: „starszych dzieci dźwigających młodsze, matek z jednym dzieckiem przy piersi, a drugim na plecach, dziadków ściskających za rękę wnuki”, miał pozostać im przed oczami na zawsze.

Załoga dostała polecenie, by zapełniać stojącymi ludźmi wszystkie pokłady i ładownie. Nie było tam ogrzewania, wody, żywności ani toalet. Nie było lekarza ani tłumacza. Na zewnątrz panował 10-stopniowy mróz. W relacji trzeciego młodszego oficera Burleya Smitha główny pokład przypominał Times Square w noc sylwestrową. Załadunek zakończono 23 grudnia o 11 rano. Przed sobą mieli 450 mil po morzu pełnym min. Wieźli 14 tys. ludzi. Za sobą zostawiali port, który następnego dnia zostanie przez oddziały USA wysadzony w powietrze.

Marynarzy od początku uderzył stoicki spokój, z jakim koreańscy uchodźcy podchodzili do trudów podróży.

Przebiegała ona w ciszy, bez najmniejszych napięć czy kłótni. Raz tylko Lunney został zaalarmowany: w najniższej ładowni wybuchł pożar. Zziębnięci Koreańczycy usiłowali rozpalić ogień, chcąc też podgrzać jedzenie. Nie potrafiąc wytłumaczyć, że w beczkach spoczywa tu paliwo lotnicze, Amerykanin ograniczył się do rozpaczliwego machania rękami, naśladowania odgłosów eksplozji i okrzyków: „Nie, nie!”.

Narodziny na morzu

Nocą, na otwartym morzu, pasażerów zaczęło przybywać. „Kapitanie, ilu uchodźców zabraliśmy?” – zapytał Bob Lunney swojego dowódcy. „Mówiłeś już przecież, że 14 tysięcy” – zdziwił się LaRue. „Mamy już 14 tysięcy i jednego!” – zameldował oficer.

Na świat przyszedł właśnie zdrowy koreański chłopiec. W odbieranie porodu zaangażował się drugi młodszy oficer, Dino Savastio, który najlepiej z załogi zaliczył kurs pierwszej pomocy. Narodziny odnotowano w dzienniku pokładowym, a noworodkowi nadano imię Kimczi 1, bo nazwa tradycyjnej kiszonej kapusty była jedynym koreańskim słowem, jakie Amerykanie znali.

W sumie podczas przeprawy do Busan na świat przyszło pięcioro dzieci: następni Kimczi, z kolejnymi numerkami. Członkowie załogi przeżywali to bardziej od rodzących matek. Lunney: „Zauważyłem, że koreańskie kobiety potrafiły przyjmować porody, traktując to jako coś całkiem naturalnego, choć przecież nie miały pojęcia o diagnostyce prenatalnej czy położnictwie. Proste chłopki same rodziły często w polu ryżowym, a zaraz potem wracały do pracy. Myśleliśmy, że narodziny dziecka to sytuacja wyjątkowa, ale nie dla nich. Owszem, matki uśmiechały się, ściskały dzieciom rączki i nóżki, chciały je trzymać na rękach, lecz nie było przy tym łez ani okrzyków radości, nie wyglądały na specjalnie przejęte całym zajściem”.

Przejęty był natomiast Savastio, który już z Busan napisze w liście do domu: „W czasie rejsu zajmowałem się niemowlakami, więc roboty było mnóstwo”.

Jak Święta Rodzina

„Meredith Victory” dopłynął do Busan 24 grudnia, w Wigilię, po 28 godzinach podróży.

Ale dla 14 tys. pasażerów nie oznaczało to zejścia na upragniony bezpieczny ląd. W Busan koczowały już dziesiątki tysięcy uciekinierów, miasto nie mogło przyjąć kolejnych. Wspominającemu te wydarzenia Leonardowi LaRue nasuną się analogie biblijne: „Ci ludzie, tak jak Święta Rodzina przed wiekami, uciekali przed siłami tyrana. Dla nich też nie było miejsca, nie było miejsca w ich własnym kraju”.

Statek spędził w porcie siedem godzin. W tym czasie załoga zdobyła żywność i nakarmiła podopiecznych. Drugi oficer, Albert Golembeski (Gołębiewski?), notował w dzienniku pokładowym: „Godzina 00.00 – dostarczenie ryżu na pokład. Rozpoczęcie wydawania ryżu Koreańczykom. Godzina 7.30 – koniec wydawania ryżu”.

Rejs zakończyli dopiero na oddalonej o 50 mil od Busan wyspie Geojedo. Dopiero tu uchodźcy mogli przesiadać się na podpływające po nich barki. W pamięci Golembeskiego utrwalił się ich ostatni obraz na „Meredith Victory”: „Zbici w tłum, wyglądali z każdego zakamarka. Ojcowie przewiązywali dzieci pasami od swoich ubrań i podnosili je jak najwyżej do góry. Koreańczycy nie okazują emocji, ale kiedy tak patrzyłem na nich stojąc na mostku, to serce mi rosło. Machali do nas radośnie, wyrażając swoją wielką wdzięczność”.

Pierwsza amfibia z uchodźcami odpłynęła o 9.15 rano, ostatnia o 14.55.

Większość z uratowanych będzie w kolejnych latach budować dobrobyt Korei Południowej, która w ciągu kilku dekad dołączy do czołówki najbogatszych państw świata. Nigdy więcej nie zobaczą członków swych rodzin pozostawionych na Północy. Nie wspominając o wielu bliskich zaginionych podczas ewakuacji Hŭngnam.

Ręka Boga

Dla młodej załogi amerykańskiego frachtowca rejs ten – nazwany potem „cudem Bożego Narodzenia” – okaże się najbardziej poruszającym doświadczeniem ich życia. Będą przyznawać to już jako wojenni weterani, u kresu swoich dni.

W Korei Południowej pozostaną narodowymi bohaterami. W 2001 r. emerytowany oficer rezerwy i wciąż praktykujący prawnik Robert Lunney spotka się ze swoją byłą pasażerką, panią Kang. Nawet po tylu latach uratowana przez „Meredith Victory” żona północnokoreańskiego dysydenta nie będzie w stanie powstrzymać łez. Jeden z jej trzech synów, który jako dziewięciomiesięczny chłopczyk przetrwał podróż przytroczony do pleców matki, w dorosłym życiu wstąpi w Seulu do zakonu benedyktynów – idąc w ślady bohaterskiego kapitana.

Leonard LaRue wybierze życie klasztorne już cztery lata po swym brawurowym wyczynie, wpisanym do księgi rekordów Guinnessa jako największa akcja ratunkowa przeprowadzona przez jeden statek. W wywiadzie udzielonym w 1960 r. gazecie „This Week” powie: „Często wracam myślami do tamtego rejsu. Zastanawiam się, jak to możliwe , że tak mały statek mógł pomieścić i bezpiecznie dowieźć na miejsce 14 tys. ludzi. I kiedy tak myślę, coraz wyraźniej dociera do mnie jasny przekaz: w tamto Boże Narodzenie, na groźnych, ciemnych wodach u brzegów Korei, na sterze mojego statku spoczęła ręka Boga”. ©

Korzystałam z książki Billa Gilberta „Ship of Miracles. 14 000 Lives and One Miraculous Voyage”.

Autorka jest reportażystką i dziennikarką telewizyjną, od kilku lat związaną z TVP Kultura.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016