Stara Rosja nad jeziorem

Polscy staroobrzędowcy powoli odchodzą do nieba. Najpewniej do tego nad Wojnowem, Wodziłkami i Gabowymi Grądami, które - wystarczy przecież tylko spojrzeć - na pewno pochodzi ze starej Rosji.

15.11.2011

Czyta się kilka minut

Cmentarz staroobrzędowców na terenie dawnego żeńskiego klasztoru. Wojnowo k. Rucianego-Nidy, maj 2011 / fot. Francois Struzik /
Cmentarz staroobrzędowców na terenie dawnego żeńskiego klasztoru. Wojnowo k. Rucianego-Nidy, maj 2011 / fot. Francois Struzik /

Najpierw właśnie niebo, prawdziwie bez kresu. Spogląda się nań niczym przez obiektyw szerokokątny - jest potężne, jego kolor skupia wszystkie odcienie granatu. Widoczne z lotu ptaka okolice Rucianego-Nidy to brudnozielone łąki, ciemne lasy i szmaragdowe kleksy tysięcy jezior. Ale oglądane z dołu samoloty lecą już nad światem o przestrzeni bez końca i nieskończonej głębi. Latem wypełnionej bezdennym błękitem nieba. Wiosną naburmuszonej zwałami potężnych chmur znad Niziny Wschodnioeuropejskiej, które po przybyciu nad małe jezioro Duś pod Wojnowem trochę jakby zwalniają.

Kim byli staroobrzędowcy

Grupa religijna staroobrzędowców (nazywanych też starowiercami, raskolnikami lub filiponami) oddzieliła się od głównego nurtu rosyjskiego prawosławia w drugiej połowie XVII wieku w wyniku sprzeciwu wobec reform zarządzonych w Cerkwi przez patriarchę Nikona. Zmierzały one do ujednolicania liturgii i obrzędów, przez część wiernych zostały jednak uznane za herezję oraz takie samo odstępstwo od wiary jak dwie poprzednie apostazje: katolicka i grecka.

Staroobrzędowcy mogą odprawiać nabożeństwa wyłącznie na podstawie ksiąg wydanych przed 1654 r., które - jak uważają - jako jedyne są poprawne i natchnione przez Ducha Świętego. Procesje wokół świątyń (przez staroobrzędowców nazywanych molennami) powinny chodzić "za słońcem", a nie, tak jak w prawosławiu, "przeciw słońcu", znak krzyża powinien natomiast być czyniony - dla wyrażenia wiary w dwie natury Chrystusa - dwoma, a nie trzema palcami. Inne różnice ze zreformowanym prawosławiem dotyczą m.in. pisowni imienia "Jezus", sposobu przeprowadzania chrztu oraz wyglądu krzyża, który według staroobrzędowców powinien być "osmiokoniecznyj" - obok poziomych i pionowej, pod nogami Chrystusa powinna się na nim znajdować jeszcze jedna belka.

Prześladowania staroobrzędowców wzmogły się po wprowadzeniu przez carównę Zofię w 1684 r. prawa przewidującego karanie śmiercią tych, którzy obstają przy starej wierze. Uznanie ich przez Cerkiew za odszczepieńców i buntowników zmusiły staroobrzędowców do emigracji na krańce Rosji, a także do krajów sąsiednich - do dziś przetrwały ich wspólnoty w krajach nadbałtyckich, na Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych (m.in. na Alasce). Polscy staroobrzędowcy osiedlili się na Mazurach i Suwalszczyźnie. Wieki prześladowań sprawiły, że ich kulturę do dziś charakteryzuje konserwatyzm, nieufność wobec władzy i wszystkiego, co doczesne, oraz religijna ortodoksja.

Może zbierając warzywa z przyklasztornego ogródka albo łowiąc ryby z łodzi na środku jeziora, jedna z sióstr pomyślała kiedyś: chmury przydął nam dziś wiatr ze starej Rosji.

Potem - ziemia. Do przeszłości podróżuje się tu po żwirowych drogach, a na rozstajach stoją czasem drewniane, powtykane przez mieszkańców drogowskazy. Zagubieni pytają o drogę w jednym z samotnych gospodarstw rozłożonych pod ścianami lasów. W odpowiedzi słyszą: kilometr, dwa, aż do miejsca, gdzie stoi krzyż. Tam znów w prawo, do asfaltu. Będzie murowana wieś wzdłuż szosy. Za nią znów szutrówką. Między pagórkami, tam, gdzie w dzień pasą się konie. Z niskiej moreny nad jeziorem Duś - widok jak z pocztówki. Cerkiew z dzwonnicą, budynki gospodarcze, cmentarz i brama z odnowioną ikoną - do niedawna funkcjonował tu ostatni żeński klasztor staroobrzędowców, stara Rosja nad jeziorem.

MTV z dzwonnicą w tle

Ostatnia z sióstr, Afimia Kuśmierz, zmarła w kwietniu 2006 r. Wszystkie leżą na cmentarzu nad jeziorem. 35-letni Tomasz Ludwikowski, spadkobierca ostatniego opiekuna klasztoru, powie jutro, że właśnie tam chce być pochowany ("mamy z żoną upatrzone miejsce, chodzimy tam czasem"). Dziś od progu oświadcza:

- Miałem w sumie pięć babć. Byłem szczęśliwym człowiekiem.

Rodzina Ludwikowskich opiekowała się klasztorem od końca lat 60., w zamian za gwarancję, że starzejące się siostry pozostaną w nim do śmierci ostatniej z nich. Dziś do zabudowań powróciło życie świeckie. Tomasz Ludwikowski widział w życiu wiele - przez dziesięć lat pracował jako taksówkarz w Warszawie. I mimo że po śmierci siostry Afimii do jej pokoju wniósł telewizor plazmowy, w którym czasem ogląda się teraz MTV, gdy opowiada o życiu obok ascetycznych sióstr, mówi też o swoim dzieciństwie.

- Nie wiem, czy rozumiałem wtedy wszystkie obyczaje sióstr - wspomina. - Z ostatnimi trzema mocno się zżyłem, gdy w Wojnowie spędzałem prawie każde lato. One wołały na mnie "Tomuś", ja do nich: "babciu". Przychodziłem czasem do cerkwi, wdrapywałem się na samą górę i spod sufitu podglądałem ich modlitwę. Nabożeństwa odbywały się bez instrumentów. Nagrałem kiedyś śpiew sióstr. Czasem, w pustym klasztorze, puszczam sobie taśmę. I jest prawie tak jak kiedyś.

Kilkanaście - a w ostatnim okresie istnienia klasztoru już tylko kilka - sióstr żyło w Wojnowie według tradycyjnych, starych zasad. Pracowały w ogrodzie i na roli, były samowystarczalne. Mówiły po rosyjsku, starocerkiewnosłowiańsku, niemiecku i po polsku. Nosiły skromne, zakrywające głowy habity. Zobaczyć ich włosy - to było osiągnięcie!

- Siostry pościły przez ponad dwieście dni w roku - wspomina Ludwikowski. - Musiałem jeść to, co one: ryby, zupy bez oleju, twarogi. Nie musiały chodzić do sklepu, to ludzie ze wsi przychodzili tutaj i brali od nich warzywa.

Ludzie ze wsi - staroobrzędowcy, ale też prawosławni, z którymi konflikt przez stulecia hartował starowierską tożsamość. Wszędzie tam, gdzie przybyli, starowiercy byli uważani za odszczepieńców: mężczyźni nosili długie brody, a ze wschodu przynieśli też ze sobą zwyczaj kąpieli w drewnianych baniach. Wyszydzano gardzono nimi: robili tak również katolicy i protestanci.

Międzyreligijne napięcie w Wojnowie istnieje do dziś. W wiosce funkcjonuje niewielki, ale wciąż rozbudowywany żeński klasztor prawosławny, do którego, głównie w weekendy, ciągną pielgrzymki wiernych z całego regionu. Wojnowska murowana świątynia staroobrzędowców - molenna - powstała w 1921 r. na miejscu spalonej drewnianej. Ale w XX w. wśród starowierców nastąpił ponowny rozłam: część z nich wróciła do Kościoła prawosławnego. W 1922 r. wybudowali oni we wsi drewnianą cerkiew i murowaną plebanię.

- Starowiercy do końca pozostawali w konlikcie z prawosławnymi, jednak tego, co widziałem u sióstr, całkowitego oddania Bogu, nie oceniam w kategoriach fanatyzmu - mówi Tomasz Ludwikowski. - One bardzo wierzyły w Boga i w Niebo. Dotykać ich ksiąg liturgicznych nie mógł nikt poza nimi. Bo te księgi były symbolem ich walki o przetrwanie: przez stulecia im je palono. Dla tych sióstr były wszystkim.

Dla większości ludzi tutaj religia jest już tematem przeszłości. Gospodarstwo miejscowego starowierskiego księdza, nastawnika, jest czyste i zadbane - zastajemy go w chwili, gdy montuje nowe ogrodzenie. W Wojnowie nie spotka się już starszych z długimi brodami, którzy dodawali kolorytu tym okolicom jeszcze kilkanaście lat temu. Zarówno tutaj, jak i do dwóch innych starowierskich wiosek północno-wschodniej Polski, Wodziłek i Gabowych Grądów, powoli wkracza nowoczesność.

Ostatnie zarosną polany

Do bram ich świata trzeba pukać długo i cierpliwie. I tak uchylają się rzadko, a tego, co stanie się po ich przekroczeniu, wprost nie da się przewidzieć.

We wsi Gabowe Grądy pod Augustowem na rosyjskie "pażałsta" drzwi do izby kuchennej należy otworzyć sobie samemu. Za nimi będzie czekać zgarbiony starzec z półmetrową brodą i nożem do obierania warzyw w ręku. Każe zaryglować zamek i usiąść. Sam, z niczego, starowierskim dialektem opowie o tym, jak niegdyś w czasie wojny zdarzyło się tak, że musiał strzelać do leśniczego. Trudno będzie tak po prostu przeprosić i wyjść.

W Wodziłkach niedaleko Suwałk drzwi do domu sołtysa uchylą się tylko na moment. Ze środka przeproszą, że nie będą rozmawiać. "Po tym, co znowu napisali w internecie, nie chcemy nowych kontaktów". A napisali o nich: "wyklęci".

W Suwałkach drzwi do molenny (cerkwi) i siedziby Staroprawosławnej Pomorskiej Cerkwi RP będą pewnie zamknięte - nastawnik (ksiądz) mieszka na stałe w łotewskiej Rydze. A w wielu innych dawnych wsiach starowierskich na Mazurach i Podlasiu bram do tego świata już po prostu nie ma. Ich mieszkańcy już się wyprowadzili - czasem do większych miast, częściej: prosto do nieba. Po drewnianych chatach zostają stare, metalowe klamki, miejsca po "bajniach" (łaźniach), fotografie.

Ostatnie zarosną pewnie polany w lasach wokół Gabowych Grądów, na które kiedyś, gdy w sąsiedniej wsi Bór nie było jeszcze odnowionej przez Unię świetlicy wiejskiej - a najpewniej nie było jeszcze samej Unii - schodziły się ćwiczyć swój śpiew dziewczyny z zespołu Riabina. - Pamiętam je - uśmiecha się pan Józef. - Czasem, gdy wracałem na skróty do domu, patrzyłem na nie z ukrycia. A potem jeszcze, do samej wsi, słyszałem ich śpiew - wilgoć naszej ziemi niosła głos bardzo daleko.

Dziś dziewczyny są już paniami, a zespół, który regularnie zdobywa nagrody na pokazach w samej Rosji, ma salę do prób w borskiej świetlicy. Właśnie skończyła się próba - dawne staroobrzedowe pieśni weselne, ballady i korowody śpiewa się tradycyjnie, bez akompaniamentu instrumentów.

Pan Józef jest dziś weteranem wojennym - plakat o spotkaniu z okazji Dnia Zwycięstwa wisiał na drzwiach świetlicy kilka dni. Przyszli: opiekunka świetlicy i jej przyjaciółka z małym dzieckiem. Opowieść o przechodzeniu frontu, zniszczeniach i powojennej odbudowie molenny trwa godzinę. Potem przechodzimy do izby muzealnej - piły różnej wielkości to pamiątki po starowiercach - najsilniejszych drwalach, jakich kiedykolwiek widziały miejscowe lasy. Z fotografii spogląda trzech rosłych mężczyzn z długimi brodami - stoją na pniaku szerokim na dwa metry, uśmiechają się.

Rosjanin spod Monte Cassino

Ich przodkowie również byli hardzi. Kiedy w 1652 r. moskiewski patriarcha Nikon wprowadził, na wzór ksiąg greckich, zmiany do liturgii, ci uznali go za heretyka, który przyspiesza koniec świata i pozostali przy starych zasadach. Przez następne lata staroobrzędowcy cierpieli w Rosji okrutne prześladowania. Tysiące z nich przepłynęło graniczne Jezioro Czudzkie i schroniło się na jego inflanckim brzegu - starowierskie wioski istnieją w Estonii do dziś. Kolejne grupy dotarły dalej i założyły swoje wioski na terenie dzisiejszej Łotwy, Litwy i północno-wschodniej Polski. Na terenie prastarej Puszczy Piskiej karczowali lasy i zakładali swoje osady.

Dopiero w czasach PRL-u niektórzy z polskich staroobrzędowców zdobyli średnie i wyższe wykształcenie, ich wsie zelektryfikowano, a industrializacja sprawiła, że po raz pierwszy w swojej historii zyskali możliwość innego dochodu niż praca w lesie. Ciągle jednak budowali domy z drewna - początkowo z nieociosanych kłód, później z bali - a w drugim rzędzie budynków stawiali zawsze niewielkie drewniane domki - "bajnie", łaźnie parowe.

W Gabowych Grądach jeszcze niedawno wyrabiali świece do cerkwi. Najpierw przygotowywali pszczeli wosk na zapiecku. Potem umieszczali knot wewnątrz świecy i jej kształt formowali rękoma na niewielkiej deseczce. Na koniec wygładzali ją. Czasem na wszystko patrzyły się w izbie starowierskie dzieci.

Utrwaliły to wszystko czarno-białe fotografie z albumu "Rosjanie - staroobrzędowcy w Polsce", wydanego przez suwalską Fundację Miasto. Na jednej z nich w mundurze armii carskiej widać Siemiona Iwanowa z Głuszyna. Na sąsiedniej: urodzonego w Pogorzelcu Rosjanina-staroobrzędowca Jerasta Kowaliowa, bohatera spod Monte Cassino. Album to podróż do świata, którego już nie ma. Dla fotografowanych w latach 50. staroobrzędowców wizyta u fotografa była również czymś specjalnym: ubrali się odświętnie, po miejsku. Panowie włożyli garnitury i krawaty, starannie uczesali swoje brody, kobiety założyły eleganckie żakiety. Fotografowano ich jeszcze wiele razy: w 1985 r. - z profesorem Leonidem Pimonowem z Paryża i dziesięć lat później, w czasie świątecznej procesji wokół molenny w Wodziłkach. Starcy niosą grube, święte księgi, pisane odręcznie. Są to prawdopodobnie ostatnie fotografie staroobrzędowców w ich naturalnym otoczeniu.

Małżeństwa z autobusów

Aby spotkać się z młodym małżeństwem Olgi i Adama Pogorzelskich, założycielami Fundacji Miasto, najlepiej wybrać się na dworzec PKS w Suwałkach. To brzydki komunistyczny pawilon, ale na odnowionym piętrze budynku, tuż obok redakcji lokalnej telewizji, mieści się biuro fundacji, dzieła pochodzących z Suwałk absolwentów kulturoznawstwa UW.

Jeden z przodków Olgi był starowierskim nastawnikiem w Wodziłkach. Oboje przyznają się do starowierskich korzeni, ale i do tego, że młodzi rzadko praktykują dziś swoją religię według przykazań swych przodków.

- Dziś czasy się zmieniły - mówią. - Młodsi starowiercy nie są już tak przywiązani do tradycji jak ich rodzice. Ale przykaz zawierania małżeństw tylko we własnym gronie jest wciąż silny. Zdarza się, że do Suwałk przyjeżdżają autobusy pełne młodych ludzi - starowierów z Łotwy czy Estonii. Organizowane są zabawy, aby młodzi z różnych państw lepiej się poznali. Czasem kończy się to małżeństwami - uśmiecha się Olga.

Choć na zdjęciach można odnaleźć krewnych ich obojga, Olgę i Adama od bohaterów zdjęć, które zebrali dzięki pomocy znanego badacza kultury staroobrzędowców Eugeniusza Iwańca, dzieli wiele. Pochodzą stąd, ale studiowali w wielkim mieście. Kiedyś polecieli na sam koniec świata, do Australii, gdzie uczyli się i pracowali. Wrócili bez obciążeń. Ich fundacja stawia sobie za cel: przywrócić miasta ich mieszkańcom. Wydają dostępny w Empikach całego kraju kwartalnik "Kultura Miasta".

Olga i Adam nie zyskaliby pewnie zrozumienia u kultywujących 300-letnią tradycję ascetyzmu i surowości staroobrzędowców. To, co robią dla społeczności, z której sami się wywodzą, bardziej niż z religią wiąże się z kulturą, językiem i obyczajami. Pokazywanie innym zwykle zamkniętego, zwróconego do wewnątrz świata staroobrzędowców to zjawisko nowe. Zawsze uśmiechnięci, ufni i otwarci żyją światem, od którego, trzy wieki temu, chcieli uciec ich przodkowie.

***

Polscy staroobrzędowcy powoli odchodzą do nieba. Najpewniej do tego nad Wojnowem, Wodziłkami i Gabowymi Grądami, które - wystarczy przecież tylko spojrzeć - na pewno pochodzi ze starej Rosji. Wie o tym wszystkim Tomasz Ludwikowski, ostatni opiekun klasztoru w Wojnowie, ale w czasie rozmowy co chwila wzdycha z nostalgią:

- To cywilizacja sprawia, że łatwiej nam wszystkim żyć. A moje "babcie" nie chciały pójść na tę łatwiznę. Kilkanaście lat temu była tu już telewizja, radio i gazety. Siostry jednak trzymały się od tego z daleka. Codziennie wertowały swoje stare rękopisy i żyły czasem, który już wtedy był przeszłością.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2011