Sprawiedliwość i miłosierdzie

Dziś wiemy, że byli. Zastraszeni, złamani szantażem albo "chytrzy, którzy myśleli, że coś uzyskają, np. przy budowie kościoła. Zgorzkniali i wściekli na biskupa, przekupieni, którzy się połakomili na paszport albo korzyści materialne. I jeszcze te postacie trudne do pojęcia, ludzie, którzy z pasją szpiegowali środowiska kościelne. Pozostały po nich pękate tomy donosów pisanych... właściwie nie wiadomo dlaczego.

27.02.2006

Czyta się kilka minut

(fot. T. Gotfryd/visavis.pl) /
(fot. T. Gotfryd/visavis.pl) /

Współpracę proponowali mi cztery razy. Drugi raz w późnych latach 60., trzeci we wczesnych 70., czwarty w Rzymie w roku 1980. Po raz drugi było tak: miałem pojechać z moim klubem wysokogórskim na obóz w słowackie Tatry. By przekroczyć granicę, konieczna była tzw. "wkładka paszportowa", chudy pseudopaszporcik na określone kraje. Więc składanie podania na milicji, ankieta: imię, nazwisko, data urodzenia, zawód, krewni za granicą, cel podróży i takie tam. "Wkładka" nie była łaską tej miary, co paszport. Z reguły otrzymywało się ją dość łatwo.

Ubek zły i dobry

Po długim oczekiwaniu wezwano mnie w tej sprawie na milicję. Przepustka, potem na któreś piętro. Pokój, za biurkiem przysadzisty cywil, który z miejsca zaczął na mnie krzyczeć, że znają moją działalność, że wszystko wiedzą, że jeśli nie zmienię postawy, nigdzie nie wyjadę, że w ogóle mam uważać, bo grozi mi więzienie. Miał zresztą mój rozmówca wiedzę dość chaotyczną i wiedział nie wszystko, a to, co wiedział, wiedział niedokładnie. Przypisał mi np. niektóre duszpasterskie akcje dominikanina o. Tomasza Pawłowskiego, a o moich, jak zauważyłem, wiedział niewiele.

Potem przysadzisty wyszedł z pokoju. Jego miejsce zajął drobny, młody blondyn. Przedstawił się: "jestem Morawski", powiedział, że przeprasza za spóźnienie i że kolega, który go zastępował, jest dość impulsywny. Mówił o moich artykułach, o "Tygodniku", o sytuacji w Polsce, mimochodem przypomniał jakieś bardzo dawne przesłuchanie w dalekim Barczewie, w roku 1956. Zapamiętałem dokładnie, że nazwał je (z miłym uśmiechem) "rozmową dramatyczną". Pomyślałem - to oni takie rzeczy przechowują? - i zachodziłem w głowę, dlaczego użył określenia "dramatyczna". Ale mimo wysiłków nie potrafiłem sobie nic przypomnieć, tamto spotkanie kompletnie zatarło się w mojej pamięci.

Rozmowa z "Morawskim" była sympatyczna, on sam budził zaufanie, więc kiedy wreszcie padła z jego ust propozycja systematycznych, oczywiście tajnych spotkań i przekazywania informacji o ludziach z "Tygodnika", o znajomych, o Kościele, ja, udając zaskoczenie, spytałem, czy chodzi o donosy. Skrzywił się z niesmakiem. Kto mówi o donosach? Nam chodzi o znalezienie ludzi mądrych i inteligentnych (takich jak ksiądz!), którzy dla dobra sytuacji i zapobiegania niepotrzebnym zadrażnieniom będą dobrymi rozmówcami w trudnych sprawach między państwem a Kościołem.

Stanowczo oświadczyłem, że nie, że o takich jak dzisiejsze spotkaniach zawsze informuję i będę informował moich zwierzchników: biskupa Jana Pietraszkę, Jerzego Turowicza i Ojca Prowincjała oraz że jako ksiądz, czyli człowiek zaufania ludzi, którzy mnie spotykają, nie widzę możliwości takich rozmów. "Morawski" był zmartwiony, że się nie rozumiemy. Ze smutkiem poinformował, że w słowackie Tatry jednak nie pojadę. I tak w klimacie smutku, bez nacisków ani gróźb, w zgodzie i spokoju się rozstaliśmy.

"Z innego urzędu"

Trzecia historia jest za długa, by ją tu opisywać. Dość, że wezwano mnie do komisariatu MO na świadka, przesłuchano, spisano protokół. Ze sprawą niewiele miałem wspólnego, a przesłuchanie wydało mi się nieco absurdalne. Tymczasem absurdalne nie było. Kiedy złożyłem podpis pod protokołem i skierowałem się do wyjścia, zatrzymano mnie: w drugim pomieszczeniu czeka na księdza ktoś "z innego urzędu".

Cywil za biurkiem powitał mnie z troską w oczach i w głosie. Nawiązując do sprawy, której dotyczyło moje zeznanie, poinformował, że grozi mi proces, że jestem po uszy pogrążony, oskarżony i że się to skończy skandalem. Konstrukcja wrobienia mnie w tę historię była na tyle nieporadna i głupia, że nie zrobiła na mnie - jak się okazało słusznie - większego wrażenia, tymczasem mój rozmówca - wciąż tonem głębokiej troski, ale z grubej rury - zapewnił, że oni mogą (tajemniczy "oni") postarać się o wycofanie oskarżeń i umorzenie sprawy, "jeśli... ksiądz będzie z nami współpracował". Odmówiłem: "proszę bardzo, róbcie proces". Na tym się skończyło. Procesu oczywiście nie było.

Czwarty raz werbował mnie ten sam agent co o. Konrada Hejmę, słynny pan M. (pseudonim "Lakar"). Od niedawna pracowałem w "L'Osservatore Romano". M. przedstawił się jako agent wywiadu Niemiec Zachodnich (z teczki wiem, że się to nazywało "werbunek pod obcą flagą") i prosił o dostarczanie dla niemieckich służb raportów o Polakach w Rzymie i Watykanie. Głównym argumentem była dobra płaca. Odpowiedziałem, że propozycja mnie obraża, bo jakże pracownik Stolicy Apostolskiej mógłby pracować dla jakiegokolwiek wywiadu. I na tym się skończyło.

Amnezja

No i wreszcie pierwsza propozycja. Piszę o niej na końcu, bo przypomniałem ją sobie dopiero, czytając teczki, które otrzymałem jako pokrzywdzony w myśl ustawy o IPN. To było właśnie tamto "dramatyczne" spotkanie. Po konfiskacie naszego domu zakonnego w Warszawie i wywiezieniu przez UB wspólnoty do Gietrzwałdu na Warmii, jako początkujący kleryk zostałem wezwany do Barczewa, do Powiatowego Urzędu ds. Wyznań. Tam pracownik UB prowadził ze mną kilkugodzinną rozmowę. Skołowany i wystraszony, podpisałem na koniec dokument, jak sądziłem, o zachowaniu tajemnicy.

Kiedy potem przebieg rozmowy dokładnie opowiedziałem przełożonemu, ten złapał się za głowę, uznał bowiem, że być może podpisałem także zgodę na współpracę. Po zastanowieniu zatelefonowałem do mego rozmówcy (zostawił mi swój numer) i poprosiłem o spotkanie. Pojechałem do Barczewa i - przyznaję, z duszą na ramieniu - powiedziałem mu, że zaszło nieporozumienie i że podpis, cokolwiek on znaczył, wycofuję. Wbrew obawom wszystko poszło gładko, ubek powiedział, że rozumie. Teraz w moim "teczkowym" życiorysie czytam: "25.01.1956 wyraził zgodę na współpracę, nie przekazał żadnej informacji. Wyeliminowany na skutek odmowy współpracy i nieprzydatności w dniu 17.02.1956". Kiedy trafiłem na tę wzmiankę, jak żywe stanęły mi przed oczami Barczewo i rozmowy. Wcześniej - kto nie chce wierzyć, niech nie wierzy - kompletnie znikły z mej pamięci. Tak już jest, że kiedy człowiek zachowa się jak idiota, woli tego nie pamiętać.

Z opisanych tu doświadczeń, które, jak widać, nie były ani straszne, ani dramatyczne, wyniosłem pewność, że zdecydowana odmowa jakiejkolwiek współpracy i kontaktów z SB w tajemnicy przed przełożonymi z reguły przynosi pożądany skutek. Dodam, że przy odbieraniu czy przedłużaniu paszportu nigdy żadnych propozycji współpracy już nie miałem.

Modus procedendi

Oczywiście, byli ludzie, wśród nich także księża, którzy z SB rozmawiać musieli. Być może traktowano ich jako tajnych współpracowników. Jednak z zasady współpracownik, by stać się rzeczywistym TW, musiał napisać zobowiązanie. Jeśli były od tej reguły wyjątki, np. by nie spłoszyć cennego informatora, to za pisemną zgodą wyższych instancji SB. Wiem od pracowników IPN, że dokumenty zawierające taką zgodę były dołączane do akt niektórych TW.

Czy ta zasada była we wszystkich okresach PRL-u ściśle przestrzegana - nie wiadomo. Rozmówcy, delegowani przez biskupa czy np. redaktora naczelnego "TP", z zasady referowali swoim przełożonym treść rozmów. Jeśli instytucje takie jak Kościół (czy "Tygodnik", uznany - jak się wtedy mówiło - za "stan posiadania Kościoła") chciały jawnie funkcjonować, na taki modus procedendi musiały się godzić.

Jednak już wtedy wiedzieliśmy, a dziś wiedza ta jest znacznie pełniejsza, że służby, które miały inwigilować i w dalszej kolejności dezintegrować Kościół, usilnie starały się za wszelką cenę penetrować środowiska kościelne. I tak np. powszechne było przekonanie, że "księża patrioci" donoszą, choć pewnie i wśród nich byli tacy, którzy tego nie robili. Wiadomo też było, że są instalowane podsłuchy i dlatego ważne sprawy omawiało się na świeżym powietrzu. Biskup Ignacy Tokarczuk znalazłszy u siebie podsłuchowe instalacje, urządził wystawę, na której można było je obejrzeć, i nadał sprawie taki rozgłos, że nikt nie mógł mieć wątpliwości. Wiedza, że także wśród duchownych są donosiciele, niby istniała, jednak nie pamiętam, by ktoś takie podejrzenia wysuwał wobec konkretnych księży. To się po prostu nie mieściło w głowie. Tymczasem...

Dziś wiemy, że byli. Zastraszeni albo "chytrzy", którzy myśleli, że coś uzyskają, np. przy budowie kościoła, w zamian za byle jakie materiały. Zgorzkniali i wściekli na biskupa, przekupieni, którzy się połakomili na wkładkę paszportową, paszport albo korzyści materialne. I jeszcze te postacie trudne do pojęcia, ludzie, którzy z pasją szpiegowali środowiska kościelne. Pozostały po nich pękate tomy donosów pisanych... właściwie nie wiadomo dlaczego.

Strach reżimu i odwaga Kościoła

Ogromny i kosztowny wysiłek służb w działaniach wobec Kościoła jest wymownym świadectwem strachu, który przed nim odczuwały władze PRL. Przemyślany i wciąż udoskonalany system penetracji, represji, uzależnienia, inwigilacji dowodzi, że Kościół w Polsce był znaczącą siłą, z którą władze do samego końca nie potrafiły się uporać. Dodatkową trudność stanowiło to, że w zasadzie Kościół działał jawnie. Co najwyżej ukrywano transfer ofiarowywanych przez Kościoły na Zachodzie pieniędzy na utrzymanie seminariów czy budowę kościołów, elementy organizacyjne niektórych przedsięwzięć duszpasterskich (jak Oazy), sprawy personalne, ale np. do znienawidzonych przez reżim duszpasterstw akademickich dostęp mieli wszyscy. Pielgrzymki, rekolekcje, seminaria duchowne - były jawne. Nawet kontakty księży z opozycją nie były żadną tajemnicą. Bo w polskim Kościele dominowała odwaga.

Jej liczne potwierdzenia można znaleźć w aktach IPN. Przykładem wspomniany tu już bp Ignacy Tokarczuk, wobec którego aparat okazał się bezsilny, ale także inni. Pamiętam wiele rozmów z arcybiskupem Karolem Wojtyłą, w których - kiedy jako duszpasterz akademicki, udręczony ciągłą inwigilacją bezpieki, przedstawiałem mu ryzyko, na jakie wystawiamy studentów - dodawał mi odwagi, zapewniał o gotowości wsparcia, zachęcał do podejmowania ryzyka, jak się potem okazywało, z dobrym skutkiem. Dzisiaj ten obraz odważnego Kościoła przesłaniają "teczki".

IPN w znacznym stopniu już uporządkował i przebadał materiały dotyczące inwigilacji Jana Pawła II, a przy okazji materiały dotyczące krakowskich księży. Pokrzywdzeni studiują otrzymane materiały, w których są m.in. fotokopie donosów. A że pokrzywdzeni mają prawo żądać rozszyfrowania pseudonimów donosicieli, czasem odkrywają, że wśród nich byli kapłani. Czasem, choć pseudonimu odszyfrować się nie dało, z treści donosu można się domyślić autora. Choć domysły mogą nie być trafne, łatwo się o nich opowiada i potem te opowieści zaczynają żyć własnym życiem.

Są wreszcie opracowania naukowe i popularne, publikacje Instytutu Pamięci Narodowej. Na wiosnę ma się ukazać w wydawnictwie Znak książka Marka Lasoty z krakowskiego IPN o inwigilacji tutejszego Kościoła. Książka, z jednym bodaj wyjątkiem, nie rozszyfrowuje pseudonimów TW, ale wiele z nich dla czytelnika nieco bardziej zorientowanego nie pozostanie tajemnicą. I nie ma na to rady: publikacja znów wzburzy opinię publiczną. Jej lektura pozwala jednak zrozumieć, po co władzom byli potrzebni tajni współpracownicy wewnątrz struktur Kościoła.

Osiem kategorii

Lasota przytacza m.in. zasady nowego regulaminu departamentu powołanego w 1973 r. do zwalczania Kościoła. Oto niektóre z wytycznych:

"Zapobieganie, rozpracowywanie, wykrywanie i zwalczanie wrogiej politycznie, ideologicznie i społecznie działalności Kościoła rzymskokatolickiego, zakonów oraz świeckich stowarzyszeń katolickich; (...) rozpracowanie i rozpoznanie zagranicznych politycznych kontaktów hierarchii i kleru, wykorzystanie operacyjne i polityczne wyselekcjonowanych kontaktów do działań specjalnych i dezintegracyjnych wobec kościelnych i katolickich ośrodków zagranicznych. Przecinanie takich kontaktów, które przynoszą Polsce szkodę; ochrona i lojalizacja wobec PRL duchowieństwa i działaczy katolickich".

W książce znajdziemy przykłady. Oto jeden z nich: "cenny agent do działań specjalnych i dezintegracyjnych" w środowisku krakowskiej kurii, "Torano". Jego zasługi tak charakteryzują przełożeni (ci ze służb specjalnych, nie kurii) w dokumencie z roku 1983: "Wykorzystywany był przede wszystkim do oddziaływania na hierarchię Kościoła katolickiego w kierunku korzystnym dla polityki władz państwowych oraz bieżącej kontroli działalności świeckich środowisk katolickich. TW nie godził się, aby traktować go jako źródło informacji, natomiast odpowiadała mu rola interwencyjno-profilaktyczna. Nie przyjmował wynagrodzeń pieniężnych za współpracę, informacje przekazywał ustnie, absolutnie nie wyraził zgody na spotkania w L[okalach] K[ontaktowych]. Przy zachowaniu powyższych warunków TW godził się na systematyczną współpracę z SB traktując ją jako wyraz lojalizmu wobec władz i potrzebę szukania możliwości współżycia Kościoła z państwem socjalistycznym".

I jeszcze jedna służbowa charakterystyka: "TW »Ares« jest kierowany od samego początku współpracy do rozpracowywania kierownictwa »Tygodnika Powszechnego« jak też miejscowej kurii (...) W pewnych określonych [rzadko] sytuacjach TW »Ares« otrzymuje zadania do wykonania w sprawach, co do których możemy być przekonani, że podziela on nasze zdanie, np. opracował wzór »księgi inwentaryzacyjnej« - dla kleru [sprawa wywołała wiele nieporozumień między klerem i władzami i jeszcze dziś nie jest do końca jasna - A. B.]. Przeniósł nasze sugestie w okresie przejmowania części pomieszczeń Seminarium Krakowskiego przez władze lokalowe, do Wojtyły, który m.in. dzięki temu złożył wizytę I sekr. KW PZPR (sprawa została rozwiązana bez zadrażnień) itp. Ostatnio uzgodniłem z Gr. I - zasugerowanie przeniesienia przez TW do arcyb. Wojtyły pewnych sugestii mogących wywołać przy dostosowaniu się do nich Wojtyły skutek pozytywny dla władz".

Mobilizacja sił nastąpiła w czasie przygotowań do pierwszej wizyty Jana Pawła II. Akcja nazwana "Lato 78" była rewią sił agenturalnych. Lasota opisuje to dość szczegółowo, ja dla ilustracji przytaczam ze skrótami, więc bez cudzysłowów, fragment opisu owej mobilizacji. Lista agentów uczestniczących w działaniach operacyjnych w Krakowie liczy kilkanaście stron maszynopisu. Oprócz tajnych współpracowników spośród krakowskiego duchowieństwa i świeckich lista zawiera 136 pseudonimów agentów duchownych z innych województw.

I uwaga - krakowska część wykazu została podzielona na osiem kategorii, z dokładnym opisem sposobu wykorzystania poszczególnych grup. Do pierwszej kategorii należeli ci, którzy mają dostęp do Jana Pawła II albo do członków towarzyszącej mu watykańskiej delegacji. Siedem osób, wszystkie pseudonimy w IPN (nie w książce) są rozszyfrowane. Tej elitarnej grupie wyznaczono konkretne zadania, "w niektórych przypadkach - jak pisze Lasota - daleko wykraczające poza obszar standardowych zainteresowań pionu IV na szczeblu województwa".

Co teraz?

Dokumenty w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej są i będą badane. Nie wszystkie, bo część jakoby uległa zniszczeniu, choć - jak słyszałem - trudno znaleźć kogoś, kto byłby ich niszczenia świadkiem. Może więc, choć nie ma ich w dostępnych dziś archiwach, gdzieś jednak są przechowywane. Dokonywana przez służby selekcja przeznaczonych do usunięcia dokumentów czasem zdumiewa. Pozostawiono bowiem teczki, których kształt wskazuje na to, że były pełne dokumentów, w nich zaś kilka stroniczek, które czasem dają do myślenia. Dlaczego nie usunięto wszystkiego?...

Coraz częściej słyszy się pytanie, czemu Kościół w Polsce sprawą księży-TW wcześniej się nie zainteresował, czemu nie skorzystał z doświadczeń Kościoła w innych krajach dawnego "bloku". Oficjalnej odpowiedzi na to pytanie nie ma. Pozostają domysły i hipotezy. Może uwierzono w opowieści o zniszczeniu wszystkich dokumentów i spodziewano się, że sprawa umrze śmiercią naturalną. Może nie znaleziono metody podejścia do problemu. Może - często wysuwana hipoteza - działał tu lęk, że kiedy zacznie się dociekać, sprawy mogą zajść za daleko, czy raczej za wysoko, co pociągnie za sobą zgorszenie i osłabi autorytet Kościoła. Jakby złem były nie popełniane czyny, ale dopiero wydobycie ich na światło dzienne.

Tymczasem sytuacja jest taka, jaka jest. Powstające w zwolnionym tempie komisje diecezjalne nie są przez opinię publiczną witane z entuzjazmem. Podejrzewa się, że powstają po to, żeby ostatecznie zakamuflować tę smutną i wstydliwą kartę najnowszych dziejów Kościoła. Opinie te, w moim przekonaniu, nie są mądre. Oczywiście, nie będzie ogłaszania wszem i wobec nazwisk wszystkich donosicieli. Nie ma ani praktyki, ani prawnego przepisu, który by wymagał wywieszania ich nazwisk na rynku. Lustracja dotyczy osób zajmujących określone stanowiska, a ustawa z kwietnia 1997 r. księży nie zalicza do "osób publicznych". Może gdyby zaliczyła i gdyby obowiązkiem lustracyjnym ich objęto, poczynając od wikariuszy w górę... Teraz jest za późno. Lex retro non agit.

Komisje diecezjalne powinny przede wszystkim, jak sądzę, zdjąć z księży-TW ciężar ich okropnej tajemnicy. Przyjąć wyznanie tych, którzy sami przyjdą, a tym, którzy nie przyjdą, po prostu powiedzieć: wiemy. Powinny też dopomóc im w znalezieniu formy zadośćuczynienia, które w każdym przypadku będzie miało inny zakres i inną formę. Mogą być przypadki, w których jedyną formą ekspiacji będzie publiczne wyznanie winy, ale i takie, w których wystarczą indywidualne przeprosiny tych, na których się donosiło. Czasem komisja będzie musiała pomóc byłemu TW w zrozumieniu, że powinien zrezygnować z pełnionej funkcji czy wycofać się z życia publicznego, bo przyzwoitość nie pozwala odgrywać roli nauczyciela i mistrza komuś, kto przez lata ukrywał swoją przeszłość donosiciela.

A co ze zmarłymi? Tu także, jak sądzę, nie ma jednej, dla wszystkich jednakowej miary. Byli TW, których działalność wywarła wpływ na bieg wydarzeń i jej ujawnienie pozwoli zrozumieć bieg historii, i tacy, którzy służbom specjalnym przekazali np. but kardynała Macharskiego (chodziło o ślad zapachowy!).

W traktowaniu byłych TW, czy w grę wchodzi Kościół i duchowni, czy ktokolwiek inny, obowiązuje sprawiedliwość. Ale sprawiedliwość wyzuta z miłosierdzia jest mordercza. Połączenie sprawiedliwości i miłosierdzia jest zadaniem kościelnych komisji. Połączenie z zachowaniem równowagi, mimo pokus przechylenia szali na jedną lub na drugą stronę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2006