Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Biografia Ryszarda Kapuścińskiego wywołała niebywałe poruszenie. Pisał o niej na naszych łamach przed tygodniem Zygmunt Bauman, piszą w tym numerze Piotr Mucharski i Michał Olszewski. Na łamach dzienników nie ustaje dyskusja. Co tak bardzo porusza czytelników książki i tych, którzy jej (jeszcze?) nie czytali, a znają jedynie z drugiej ręki? Czy jest to - jak sugerują niektórzy - reakcja na burzenie mitu? Oburzenie, że bezceremonialnie przesuwa się granice ludzkiej prywatności? A może jeszcze coś innego? Warto śledzić tę debatę. Dla przyszłych pokoleń będzie ona zapisem mentalności naszej epoki. Być może, więcej niż o Kapuścińskim jest w tej debacie świadectwa o nas samych.
Spór dotyczy wielu kwestii. Poczynając od reguł dziennikarskiego reportażu po granice i cenę moralnego kompromisu. Poruszane kwestie często nie są dla uczestników dyskusji obce. W rzekomych czy rzeczywistych słabościach Wielkiego Pisarza często możemy rozpoznać słabości własne i (być może) oddychamy z ulgą: nawet on, ten wielki, wcale taki wielki nie był. Więc może nie ma żadnej wielkości, bo jeśli jest, to tylko pozorna, produkt autokreacji, ukrywania prawdy o sobie i konfabulacji. Wiele zależy od sposobu czytania. Z całym przekonaniem będę (razem z Piotrem Mucharskim) bronił tezy, że w tej książce wielkość Kapuścińskiego zostaje potwierdzona, choć w zaskakujący sposób. Więcej - dzięki ogromnej pracy Artura Domosławskiego Ryszard Kapuściński wyłania się z niej nie jako pomnik, ale jako żywy człowiek.
I do tego, jak znakomicie zostało ukazane tło, obraz epoki, w której żył, kształtował się i tworzył swoje dzieło... Książkę czyta się jednym tchem. Napisana jest znakomicie.
Cóż, książki żyją swoim życiem, a recepcja ich treści jest, siłą rzeczy, subiektywna. Czytając tę książkę, dowiadywałem się mnóstwa rzeczy o człowieku, którego przecież znałem.
Niestety, lekturze towarzyszyło dojmujące uczucie przykrości. Miałem wrażenie, podobnie jak Martin Pollack, że "Domosławski wszędzie wietrzy zło, nie przepuszcza żadnej okazji, by swemu Maestro (…) porządnie dołożyć, odsłonić jego słabość i błędy…" ("Gazeta Wyborcza z 1 marca 2010 r.). Konfrontowałem to uczucie z przyjaciółmi, także czytelnikami książki. Oni nie, niczego takiego nie odczuli. Pewnie to moja nadwrażliwość.
Pomijam merytoryczną wartość opisów i interpretacji. Nawet jestem skłonny przyjąć je i dać im wiarę. To jednak owego poczucia przykrości nie łagodzi. Zastanawiam się, jakie jest jej źródło. Na pewno nie odkrycie, że żywot Ryszarda Kapuścińskiego ma nie tylko blaski, ale i cienie. Żyję dostatecznie długo, by wiedzieć, że takie są żywoty wszystkich ludzi.
Źródłem przykrości było to, że bardzo bym nie chciał, by ktokolwiek z tych, którzy są mi bliscy, których kocham, doczekał się takiej operacji na swoim życiu. Każdy z nas ma jakieś obszary swojej historii, strefy osobowości, których wymazać nie sposób, ale które trzyma w ukryciu. Czy wszystkie momenty słabości, wszystkie błędy, wszystkie grzechy muszą być wystawione (przed Sądem Ostatecznym) na publiczny widok? Jestem przekonany, że nie muszą. Dlatego - tak przynajmniej sądzę - są pytania, których się nie zadaje. Nikomu. Nawet w konfesjonale. Jakie to pytania? Gdzie jest ich granica? Tego żadne prawo nie zdoła ustalić.
Wiem, że w tej kwestii, zwłaszcza jeśli chodzi o osoby "publiczne", różne są poglądy. Pewnie każdy pozostanie przy swoim. Mój staroświecki pogląd opowiada się za daleko posuniętą dyskrecją. Spokojnie, nie oznacza to opowiedzenia się za produkcją odczłowieczonych pomników, tylko wielką ostrożność, kiedy mam przed sobą cudze rany.