Confusão znaczy zamęt

Podobnie jak najbardziej znane książki Kapuścińskiego, film o nim miesza fakty i niefakty. Splot dokumentu i animowanej fikcji tworzy atrakcyjną i inspirującą opowieść – ale na widza czyha pułapka. Dokument uwiarygadnia fikcję.

29.10.2018

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Jeszcze dzień życia” w reżyserii Damiana Nenowa i Raúla de la Fuente / NEXT FILM
Kadr z filmu „Jeszcze dzień życia” w reżyserii Damiana Nenowa i Raúla de la Fuente / NEXT FILM

Już sam nie do końca pamiętam, co jest w książce, co jest w filmie, a co było naprawdę – żartuje Damian Nenow, współreżyser ekranizacji „Jeszcze dzień życia”, która ma właśnie polską premierę.

Pamięć może go zawodzić, prace nad filmem trwały w końcu prawie dekadę. Na pomysł przeniesienia na ekran reportażu Ryszarda Kapuścińskiego z wojny domowej w Angoli wpadł Raúl de la Fuente, hiszpański dokumentalista. Później zaprosił do współpracy Nenowa, twórcę filmów animowanych. Chcieli stworzyć hybrydę, która połączyłaby animację z dokumentem. Nenow miał odtworzyć to, co Kapuściński przeżył w Angoli. De la Fuente miał odnaleźć bohaterów jego książki.

Samo pisanie scenariusza trwało siedem lat. – Pierwsze pomysły polegały na ilustracji tego, co Kapuściński pisze w książce – wylicza Nenow, kiedy rozmawiamy w jego biurze. – W innych wersjach zastanawialiśmy się nad motywacjami jego bohaterów. Dlaczego ktoś wsiada do ciężarówki, która jedzie na pewną śmierć, dlaczego zostawia rodzinę? Później eksplorowaliśmy wątki szpiegowskie.

W końcu natrafili na to słowo – confusão. Kapuściński traktuje je jako klucz do zrozumienia sytuacji w Angoli. To stan dezorientacji, chaosu, niemożności. Zagubienie, z którego nie sposób się wydostać. Kiedy confusão ogarnia dużo ludzi naraz, wybucha wojna – pisze Kapuściński, przestrzegając przed siewcami confusão. Twórcy filmu dostrzegli w tym przesłanie na nasze czasy rosnącego napięcia i spadającego zaufania.

– Kapuściński próbuje opisać szklany sufit, ruchome piaski. Ten opis robi piorunujące wrażenie. To jest dzisiaj, to jest wszędzie. Kłócimy się, jak posprzątać, ale to nie ma żadnego wpływu na ten bałagan, który jest i będzie – mówi Nenow.

Wyobraźnia a zmyślenie

Kapuściński nie mógł odpuścić tego, co jesienią 1975 r. działo się w Angoli. Portugalczycy podjęli decyzję o wycofaniu się z kolonialnych posiadłości w Afryce i Azji. Jednym z terytoriów, które miało wybić się na niepodległość, była Angola. Historyczny proces dekolonizacji, który Kapuściński zaczął obserwować na początku lat 60. jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej, miał swój dalszy ciąg w Luandzie. Jeszcze zanim Portugalczycy wynieśli się z kraju, do walki o władzę przystąpiły trzy organizacje narodowo-wyzwoleńcze – marksistowski Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli (MPLA) oraz prawicowo-nacjonalistyczne Narodowy Front Wyzwolenia Angoli (FNLA) oraz Narodowy Związek na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli (UNITA).

Ryszard Kapuściński w Angoli, 1975 r. / NEXT FILM

Kapuściński był w Angoli trzy miesiące, od sierpnia do połowy listopada. Widział największy eksodus białych z Afryki w historii: 250 tys. Portugalczyków zapakowało swój dobytek najpierw w drewniane skrzynie, a potem na statki. Był na froncie wojny domowej i w Luandzie, kiedy ogłaszano niepodległość.

Po powrocie do Polski napisał cykl reportaży. Książka, która się ukazała, oznaczała nowy rozdział w jego pisarstwie. Oddalał się od politycznego reportażu, do którego przyzwyczaił czytelników. Był bardziej liryczny, więcej miejsca poświęcał na opis nastrojów, ulotnych wrażeń, własnego zagubienia. Całą faktografię relegował do kilku stron na samym końcu tekstu. Depesze słane do PAP potraktował jako ozdobniki. Mieszał chronologię i wprowadzał elementy fikcji. Skąd wiadomo? Nakrył go na tym kolega po fachu, Wojciech Giełżyński, któremu do kilku „upiększeń” sam się przyznał (przykład: zamykający pierwszą część fragment o bezpańskich psach, które zostały po Portugalczykach). Według relacji kolegi Kapuściński kilka typów Giełżyńskiego miał potwierdzić milczeniem, a na koniec powiedzieć: „Jeszcze kilku nie odkryłeś”.

Z czasem książkę doceniono też za granicą. Kiedy pod koniec lat 80. ukazał się jej angielski przekład, kojarzono Kapuścińskiego z Albertem Camusem, ­George’em Orwellem, Ernestem Hemingwayem. Salman Rushdie napisał, że autor z Polski „zbliża nas do nieprzekazywalnego obrazu wojny tak blisko, jak to możliwe dzięki lekturze”. Napisał coś więcej, być może broniąc Kapuścińskiego przed jeszcze niesformułowanymi zarzutami: ­„Istnieje ­różnica między wyobraźnią a zmyśleniem. Kapuściński ma zaś talent pisarza obdarzonego autentyczną wyobraźnią”.

Glejt

Proszę o spotkanie Eugeniusza Rzewuskiego, afrykanistę, członka założyciela Polskiego Towarzystwa Afrykanistycznego. Dobrze zna Angolę – był ambasadorem RP w Luandzie. Kiedy objął placówkę w 2003 r., od razu zaczął szukać bohaterów Kapuścińskiego, chociaż, jak żartuje, nie miał tego w instrukcjach wyjazdowych.

Rozmawiamy o tym, że reportaże Kapuścińskiego zachwycają czytelników, literatów i recenzentów na całym świecie, ale znamienne, jak rzadko komentują je afrykaniści. Dlatego pytam Rzewuskiego o książkę o Angoli.

– To najlepszy tekst o tej wojnie, jaki powstał – mówi. – Według mnie tej książce afrykanistyczny glejt się należy, chociaż wzrastałem w środowisku afrykanistów, którzy najczęściej byli na Kapuścińskiego najeżeni. Zarzucali mu, że nie pisze całej prawdy.

Ale najwięcej kontrowersji w środowisku wywołuje oczywiście „Cesarz”, reportażowo-baśniowa opowieść o detronizacji ostatniego cesarza Etiopii Hajle Syllasjego: – Zarówno etiopska diaspora, jak i cenieni akademicy uważali, że nie jest to książka, która rzetelnie rejestruje przebieg tamtych wydarzeń. Część Etiopczyków uważa, że ta książka to karykatura, która ich obraża – mówi Rzewuski.

– A „Jeszcze dzień życia”? Jaką ma opinię wśród afrykanistów?

– Obawiam się, że mało kto tę książkę czytał.

Rzewuski zwraca uwagę, że w książce o Angoli Kapuściński jest dużo mniej egocentryczny niż w innych reportażach lub wywiadach. To trafna uwaga. Jak żadną inną książkę, „Jeszcze dzień życia” zaludnia Kapuściński nie sobą – chociaż to bardzo subiektywna opowieść – ale pozostającymi w pamięci bohaterami: sprzątaczką z hotelu Tivoli, doną Cartageną, oficerem prasowym Ju-Ju, komendantem Farrusco, dziennikarzami Luisem i Arturem, i wreszcie – Carlottą, żołnierką, która ginie, osłaniając powrót Kapuścińskiego i innych dziennikarzy z frontu.

Raúl de la Fuente odnalazł trzech bohaterów Kapuścińskiego. Artur Queiroz, w 1975 r. redaktor dziennika w Luandzie, pomagał dziennikarzowi z Polski w stolicy („poszedłem pustymi ulicami do »Diario de Luanda«, do Queiroza, który zawsze dużo wiedział”). Luis Alberto Ferreira przewodził grupie dziennikarzy, z którą Kapuściński zabrał się na front („dynamiczny, niespokojny Mulat, bystry, odważny”). Komendant – dzisiaj generał w stanie spoczynku – Joaquim Farrusco, Portugalczyk, który przeszedł na stronę MPLA, stał na czele straceńczego oddziału na froncie południowym („widać twarze pokryte potem, połyskujące, jakby nasmarowane oliwą. Brodata, szeroka twarz comandante Farrusco”). W filmie pojawia się też Carlotta Macondo, ożywiona dzięki archiwalnym filmom nakręconym przez ekipę Luisa Alberto. O niej w pierwszych słowach napisał jak macho: „Carlotta przyszła z automatem na ramieniu i choć miała przyduży mundur komandosa, dawało się wyczuć, że jest zgrabna”.

Confusão po raz drugi

Widzieć żywych bohaterów Kapuścińskiego będzie dla jego czytelników doświadczeniem niezwykłym – a może i trochę uspokajającym, biorąc pod uwagę powracające dyskusje na temat wiarygodności jego reportaży. Wypowiedzi Ferreiry, Farrusca i Queiroza może nie rzucają wiele nowego światła na Kapuścińskiego, ale i tak robią wrażenie. Oto ludzie, którzy 40 lat później go pamiętają, wspominają wspólny czas, nazywają przyjacielem.

To zresztą nie pierwszy raz, kiedy ktoś odnajduje bohaterów tekstów reportera. W 2010 r. odszukano na Mazurach pana Józefa, flisaka z jednego z reportaży z debiutanckiego „Buszu po polsku”; biograf Artur Domosławski dotarł do Osvalda Peredo, boliwijskiego partyzanta opisanego w „Chrystusie z karabinem na ramieniu” – reportaż mu się nie podobał, uznał go za kłamliwy. A podróżnik Marcin Kydryński spotkał w Liberii barmankę opisaną w „Hebanie”.

W filmie opowieści bohaterów splatają się z animacją, będącą w istocie hybrydą w hybrydzie – materiał źródłowy z książki miesza się w niej ze wspomnieniami rozmówców i zupełnie fikcyjną fabułą Nenowa i de la Fuente. Dlatego dla widzów oczekujących wiernej ekranizacji książki będzie to frustrujący seans, bo wiele rzeczy się nie zgadza, i to już od pierwszej minuty.

Pytam o to Nenowa: – Jeżeli na podstawie animowanej części filmu będę chciał wnioskować na temat tego, co Kapuściński rzeczywiście robił w Angoli, to będę w błędzie?

– To zależy – odpowiada. – Animacja to nasza wizja, nasza interpretacja tego, co wyciągnęliśmy z książki i z rozmów z bohaterami, ale z założenia jest fikcją, kreacją. Film funkcjonuje na zasadzie kontrastu między jednym językiem a drugim. Pogłębiamy ten kontrast, bo przecież film animowany jest jednoznacznie kojarzony z fikcją. W naszej historii Kapuściński rewiduje sam siebie, zaczyna wątpić, dostrzega szerszy kontekst swoich działań, widzi zalążek nowej formuły pisarskiej. To przemiana, którą chcieliśmy pokazać. Od razu założyliśmy, że możemy puścić wodze fantazji, ale wszelkie fikcyjne sytuacje konstruowaliśmy tak, by w żaden sposób nie oceniały Kapuścińskiego. Animacja nie jest wierna rzeczywistości, ale też jej nie zmienia, nie przedstawia wydarzeń w innym świetle, niż mogłoby się wydarzyć. To była nasza zasada numer jeden.

Zasady są po to, by je łamać. Kapuściński nie przemierzał Angoli samochodem z Queirozem, nie wpadł z nim w krwawą zasadzkę, z której cudem wybawiła ich Carlotta, dotarcie do Farrusco – które stanowi oś fabuły – wcale nie było takie trudne, o przepustkę na front nie trzeba było się specjalnie starać, bo komisarz frontu Nelson dał ją chętnie, do samego komendanta Kapuściński trafił właściwie przypadkiem... i tak dalej.

Oto cały problem: jeżeli dyskusje wokół wiarygodności Kapuścińskiego doszły do jakiejś konkluzji, to do takiej, że mieszanie faktu i fikcji to niejednoznaczna i niebezpieczna gra. Animowana część filmu jest olśniewająca, w sprytny sposób przeplata motywy z książki, zadziwia rozmachem, szczególnie w scenach surrealistycznych, które w imponujący sposób przywołują imaginacyjną prozę Kapuścińskiego (to były najdroższe sekwencje, budżet nie wszystkie udźwignął). Są też sceny, jak te z Carlottą, w których połączenie faktu i inwencji daje bardzo silny, emocjonalny efekt.

Splot dokumentu i animowanej fikcji tworzy atrakcyjną i inspirującą opowieść – ale na widza czyha pułapka. Dokument uwiarygadnia fikcję. Słuchając prawdziwych opowieści, widz może myśleć, że animacja jest ich przedłużeniem. Widząc fikcję, może myśleć, że widzi prawdziwego Kapuścińskiego. Może pytać – tak było? Confusão.

Jest w tym trochę ironii, bo przywiązani do faktów krytycy zarzucają Kapuścińskiemu to samo: nie wiadomo, co w jego książkach należy brać za prawdę, a co za wytwory twórczej wyobraźni. W filmie na podstawie „Jeszcze dzień życia” jest tak samo. I nie wiadomo: czy ganić twórców za „ulepszanie” dzieła Kapuścińskiego, czy gratulować doskonałego odtworzenia jego metody, jeśli nie w szczegółach, to w istocie rzeczy?

Broń reportera

Film „Jeszcze dzień życia” to także opowieść o reporterskich dylematach i zaangażowaniu, zarówno emocjonalnym, jak i politycznym, co w przypadku Kapuścińskiego było jednym i tym samym.

Mówił, że obiektywizm jest kwestią sumienia piszącego. Nie zgadzał się na równe dzielenie racji, zimną wojnę w Afryce widział jako walkę dobra ze złem. Tymi dobrymi były lewicujące ruchy wyzwoleńcze, złymi – kolonialne mocarstwa i ich lokalni poplecznicy. W Angoli jego sympatie były po stronie MPLA, czyli marksistów. Mówił, że tylko to ugrupowanie walczyło o prawdziwą niepodległość Angoli. „Tamci ćwiartowali, a ci nie ćwiartowali. Tamci wycinali wątroby i zjadali, a ci nie” – mówił tuż po powrocie z Angoli.

Kapuściński był stroną, i to nie tylko dlatego, że był dziennikarzem z socjalistycznego kraju. Chociaż i to miało duże znaczenie. „Świat jest areną walki, jest podzielony, a człowiek ma tylko jeden paszport. (...) W zależności od tego, po której stronie jesteś, taką rację reprezentujesz” – mówił w zaskakująco szczerych słowach w jednej z rozmów. Angola była ekstremalnym przypadkiem tego podziału. Dostanie się w ręce drugiej, antykomunistycznej strony mogło oznaczać śmierć. Za identyfikację swoich służyły pozdrowienia: „camarada” (towarzyszu) i „irmao” (bracie). A mundury wszyscy nosili takie same.

To właśnie w Angoli Kapuściński miał chwycić za broń. To jedna z tych rzeczy, które wyparto z jego wygładzonego wizerunku, chociaż wywiad, w którym o tym mówił, tuż po śmierci przypomniano w jego dziełach zebranych. Kiedy zauważył to w swojej biografii reportera Artur Domosławski – uzyskując potwierdzenie w rozmowie z generałem Farrusco – krytycy Kapuścińskiego chętnie obsadzili go w roli dziennikarza-najemnika, komunistycznego Rambo z notatnikiem. „Sięgał po broń, żeby wywalić magazynek w parszywe gady reakcji amerykańskiej, sługusów CIA i wyzyskiwaczy ludów uciśnionych” – pisał wtedy Piotr Gociek.

W rozmowie z Raúlem de la Fuente na potrzeby filmu Farrusco powiedział jednak coś zupełnie innego niż Domosławskiemu – że jedyną bronią, jaką posługiwał się Kapuściński, była broń reportera: notes i długopis. Chociaż ta scena nie znalazła się w filmie.

– Generał Farrusco powiedział wam: „nie strzelał”? – pytam.

– I on, i Queiroz powiedzieli, że nie widzieli go nigdy z pistoletem – mówi Nenow.

– Mieliście ważne świadectwo i zdecydowaliście się go nie użyć.

– Jeżeli robilibyśmy film o Kapuścińskim i o kontrowersjach z nim związanych, to prawdopodobnie jechalibyśmy tylko na takich wątkach. Ale to nie ten film.

W filmie strzelania nie ma, ale jest ujęcie, w którym Kapuściński ma karabin przy nodze.

Finał całej sprawy może być trudny dla tych, którzy są przywiązani do Kapuścińskiego nieskazitelnego. Nie ma innej możliwości: albo strzelał, albo przydawał sobie bohaterstwa. Raczej to drugie.

Camarada Ricardo

Kapuściński jako jeden z pierwszych dowiedział się, że do Angoli przybyli kubańscy żołnierze. Mieli wspomóc MPLA. Sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana. Do inwazji na Angolę szykowała się armia z RPA, broniąca interesów swojego kraju w tej części Afryki (po latach okazało się, że akcja była uzgodniona z Portugalczykami). Kapuściński nie nadał ­wiadomości o Kubańczykach, bojąc się – jak sam później tłumaczył – przechwycenia tej informacji przez CIA, co mogłoby mieć skutki wojenne, prawie na pewno zgubne dla MPLA. W filmie dylemat ten ilustruje scena dyskusji Kapuścińskiego z Arturem Queirozem. Kłótnia nad teleksem jest zmyślona, ale jej finał w rzeczywistości był taki sam – korespondent podejmuje polityczną decyzję i zostawia wrażliwą informację dla siebie. „Ricardo był bojownikiem naszej sprawy” – mówi z ekranu prawdziwy Queiroz. Bo o najemnikach i ukrytych sojusznikach po drugiej stronie pisał bez oporu.

Niedługo po przylocie Kubańczyków Kapuściński wrócił do Europy. Z lotniska w Lizbonie odebrał go Mirosław Ikonowicz, też korespondent PAP. Kapuściński był wyczerpany, wygłodzony, miał zapadnięte policzki. Prosto z lotniska pojechali do delikatesów. Kupili szynkę, mnóstwo owoców i butelkę porto. Kapuściński nie opowiadał dużo.

– Powiedział: „Sytuacja już jest jasna, w terenie poruszaj się jak dawniej” – mówi mi Ikonowicz. Wyrzucał sobie śmierć Carlotty. Mówił, że jest odpowiedzialny, bo w osłanianej przez dziewczynę grupie był oficerem najwyższym stopniem – porucznikiem (de la Fuente odnalazł grób Carlotty i jej siostrę, ale to też nie znalazło się w filmie; w ścieżce dźwiękowej w ostatnich scenach ukryto za to nagranie modlitwy, jaką siostra odmówiła na cmentarzu).

Ikonowicz też jeździł do Angoli. Do dzisiaj mówi, że obaj – on i Kapuściński – byli na tej wojnie po dobrej stronie: – Gdyby Rysiek ujawnił obecność Kubańczyków, dałby w ten sposób sygnał RPA do wcześniejszego rozpoczęcia zmasowanej inwazji, która miała zdławić ruchy narodowowyzwoleńcze w tej części Afryki. To był jego wielki dylemat. Bardzo dużo o tym rozmawialiśmy.

– Ale MPLA po 1975 r. nie miało czystych rąk. Jak połączyć przekonanie o tym, że stało się po dobrej stronie, z tym, że ta władza szybko okazała się krwawa? – pytam, przywołując masowe egzekucje opozycjonistów w partii, zabójstwa dziennikarzy, dyktaturę.

– Nie sposób było tego przewidzieć.

– Po latach można zrewidować swoje poglądy.

– Nie podejmowaliśmy decyzji po latach, tylko wtedy. Ex post można mieć różne refleksje...

– A pan jakie ma?

– Że byłem po dobrej stronie.

Smutek pokolenia utopii

Wojna w Angoli trwała do 2002 r. Zginęło w niej pół miliona ludzi. Miny wciąż leżą w ziemi. Po całym kraju kuśtykają tysiące mutilados, ofiar nierozważnych kroków. „Pokolenie utopii” się starzeje. To ludzie, którzy wierzyli w sprawiedliwy świat, mający nastać po niepodległości. W filmie reprezentuje ich Artur Queiroz. „Gdzie nasza rewolucja?” – pyta. Nadal jest głód, dzieci nie chodzą do szkoły, do lekarza zresztą też. W Angoli wydobywa się diamenty, bogacą się na nich politycy, ale pomidory i kawę trzeba importować.

W 2005 r., na 30-lecie nawiązania stosunków dyplomatycznych między Polską a niepodległą Angolą, odbyła się zorganizowana przez Eugeniusza Rzewuskiego promocja angolskiej edycji „Jeszcze dzień życia”. Kapuściński miał przyjechać, znowu zamieszkać w hotelu Tivoli, spotkać się z generałem Farrusco. Nie przyjechał. Już chorował. Na spotkaniu Farrusco spontanicznie usiadł koło Izajasza Samakuvy, przewodniczącego UNITA, kiedyś swojego wroga.

Kiedy wyjeżdżał z Angoli, Kapuściński nie wiedział, czy Farrusco przeżył postrzelenie w płuco. „A silny, krępy, odważny Farrusco? Nawet jeśli ocalał, byłby już za stary, aby tkwić w okopach” – pisał. Dzięki ambasadorowi rozmawiali chwilę przez telefon, ale przez słabe połączenie reporter nie wiedział, że mówi z bohaterem swojej książki. ©

Korzystałem m.in. z następujących książek: „Pisanie” Marka Millera, „Kapuściński non-fiction” Artura Domosławskiego, „Hombre Kapuściński” Mirosława Ikonowicza, „Historii współczesnej Afryki” Martina Mereditha oraz wywiadu Wojciecha Giełżyńskiego z Ryszardem Kapuścińskim pt. „Czterokrotnie rozstrzelany”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2018