Społeczność zaklęta w kamień

Kiedy w sierpniu rozpoczęła się na łamach TP dyskusja o prawowitości poglądów Karla Rahnera, wyczekiwałam głosu tradycjonalistów katolickich. Przecież szło o fundamentalne kwestie dotyczące wiary. Może uznali, że to JESZCZE nie jest sprawa, o którą warto kruszyć kopie? Okazało się, że dopiero kazus Stanisława Obirka to JUŻ taka sprawa.

18.12.2005

Czyta się kilka minut

Proponuję przyjrzeć się dokładnie cezurze między JESZCZE i JUŻ, ponieważ wyznacza - moim zdaniem - oś podziału w polskim Kościele. Dotychczas i wierni, i duchowni, gdy mówili o tym podziale, stosowali szeptankę - niby wiadomo, o co chodzi, a jednak nie do końca, bo jak tu się ustosunkowywać do czegoś, czego oficjalnie nie nazwano. Braterskie upomnienia płynące w kierunku Radia Maryja czy odwołanie ks. Henryka Jankowskiego, wystosowywane tak boleśnie poniewczasie, nie zmieniały sytuacji, której rdzeniem było utrzymanie pozornej jednolitości.

Ta i tamta strona

Owszem: toczyły się dyskusje dotykające problemów nie tylko instytucjonalnych, ale nie szła za tym szersza debata. Od razu dodam, że chodzi o dyskusje dotykające sedna bycia człowiekiem wiary, a nie tylko członkiem instytucji. Wspomnę kilka ważniejszych: wokół notyfikacji w sprawie książek de Mello, o wolności sumienia, rozwoju i wolności teologii, o statusie zakonnic. Z zapartym tchem czekałam wówczas na stanowisko hierarchów, bo waga podnoszonych spraw wydawała się niezwyczajna. Na próżno. Polemiki toczyły się w niszy “zwykłych dyskutantów". Nie odnosiło się wrażenia, że w jakikolwiek sposób oddziałują na kształt Kościoła. Zarówno wypowiadający się duchowni, jak i wierni mówili we własnym imieniu - niby prawidłowo, bo przecież w czyim jeszcze imieniu można się uczciwie wypowiadać. Była w tym jednak ogromna nierównowaga. Ich głosy zostały zawieszone w próżni milczenia instytucji, aż wreszcie umarły śmiercią naturalną. Czyżby poglądy wiernych były aż tak nieważne jak głosy sprawiających kłopoty nastolatków? Oto kwestia.

Podobnie jak kwestią pozostaje, dlaczego środowiska tradycjonalistów nie biły wówczas w dzwony, w jakie uderzyły przy sprawie Obirka. Czyżby dlatego, że tamte kwestie, choć niewygodne, nie stanowiły zagrożenia dla instytucji, bo nie rozważały problemów bezpośrednio odnoszących się do jej funkcjonowania? Były jezuita poważył się na otwartą krytykę sposobu działania Kościoła (dla jasności: polskiego, nie powszechnego). Odważył się odsłonić następującą konfigurację: ujawnianie problemów wiernych tolerowane jest dopóty, dopóki nie uderza bezpośrednio w obraz Kościoła jako instytucji. I wywołał wyraźną, choć konsekwentną z tego punktu widzenia reakcję zwierzchników. Instytucja zadziałała, zakazując Obirkowi publicznego zajmowania stanowiska w sprawach wiary i Kościoła, ergo: władze zakonne pokazały mu (oraz innym chcącym go naśladować), gdzie jest jego miejsce. Tu, moim zdaniem, leży sedno cezury milczenia, jakie panowało “dla dobra ogółu", czyli dobra instytucji właśnie. Tu leży linia podziału między Jeszcze i Już, między Tą i Tamtą stroną. Bowiem dobro ogółu wiernych nie zawsze stanowi o dobru instytucji, o ile tej nie zależy na dobru poszczególnych członków wspólnoty.

Waga instytucji

Jeśli dobrze rozumiem wolność człowieczą, to kolejność przynależności kogokolwiek do czegokolwiek jest taka: najpierw zespół przekonań, potem wynikająca z tego przynależność. Podobnie z hierarchią wartości: dobrem nadrzędnym jest dobro przynależącego, nie instytucji. Innymi słowy: instytucja dla człowieka, nie człowiek dla instytucji. Totalny brak zgody Pawła Milcarka na powyższe (“Religia demokracji", “Rzeczpospolita" z 28 listopada), który pociągnął u niego atak zarówno na Obirka i redakcje “postępowych" pism, jak i na sprawcę dyskusji rahnerowskiej ks. Węcławskiego, pokazuje, o co tak naprawdę chodzi: nie rozmawiamy o problemach “wewnątrz" systemu wiary, rozmawiamy dopiero wtedy, gdy niebezpieczeństwo zagraża instytucji. Milcarek pisze wprawdzie: “Sygnałem przekonującym, że jesteśmy blisko takiej zasadniczej polemiki, jest dla mnie niedawne starcie ks. Tomasza Węcławskiego i Pawła Lisickiego, dotyczące myśli teologicznego guru »posoboru«, Karla Rahnera". Czy jednak możemy wierzyć tym słowom? Czy z perspektywy, z jakiej przemawia redaktor “Christianitas", naprawdę chodzi o “zasadniczą polemikę"? Dlaczego więc nie podjął się uczestnictwa w niej wówczas? Teraz odkrył jej wagę?

Nie widzę również szczerości Milcarka w trosce o wiarę byłego jezuity, widzę natomiast z pewnością szczere zatroskanie nad “złymi" ciągotami nieposłusznego eksduchownego do rozmowy jako takiej: “Obirka bowiem przesłanie Chrystusa interesuje jako »próba stworzenia języka uniwersalnego«". Czego boi się redaktor “Christianitas" w takiej uniwersalnej rozmowie? Czyżby czegoś, co ta rozmowa ujawni? Może mnogości ujawnionych rzeczy? Mnogości stanowisk? A może odwrotnie, tego właśnie, co jest marzeniem Obirka: “Chciałby mieć »możliwość oczyszczenia całej doktryny ze wszystkich naleciałości«"?

Milcarek, wahając się między tym, o co tak naprawdę Obirkowi idzie - czy o “naddanie" treści, czy o ich “oczyszczenie" - podobnie “wahadłowo" feruje ocenę postawy Obirka względem instytucji. Zarzucając autorowi “Przed Bogiem" brak uznania ciągłości Kościoła i błąd - uwaga - bliski lefebrystowskiego (“nasz autor mówi dokładnie to samo, co lefebryści - »nauczanie soborowe stanowiło wyraźne zerwanie z przedsoborową tradycją, a więc w żaden sposób nie można mówić o kontynuacji«), zaraz dodaje: “polscy czytelnicy mogą zetknąć się bez osłonek z pewnym posoborowym kanonem krytyki i pewną postawą modernistyczną". To istnieje ten podział na Kościół przed- i posoborowy, czy też nie? Oczywiście, że istnieje, zwłaszcza dla Milcarka, i nie trzeba być wnikliwym czytelnikiem prowadzonego przez niego pisma, by wiedzieć, w którą stronę zwracają się tęsknoty redaktora naczelnego, a w którą np. Obirka, i jak są to wizje dalece rozbieżne. Widzimy wyraźnie, że dla Milcarka ów “posoborowy kanon krytyki" i “postawa modernistyczna" to zagrożenia straszne. Czemu straszne? Bo uderzają w papieża, czyli w instytucję właśnie - widziane przez pryzmat jedynie słusznej tradycji. A tak nie wolno. Ani papieża nie wolno krytykować, ani tradycji, ani instytucji Kościoła. Uderzyć zaś w pojedynczego człowieka nie jest trudno. Zwłaszcza kiedy uderza się orężem obrońcy trwałości tegoż Kościoła.

Jedność nie znaczy: jednolitość

Przedsoborowy obraz Kościoła zdaje się być dla Pawła Milcarka obrazem zastygłego szczęścia. Monolit zaklęty w twardy kamień tradycji. Tradycja jednego kanonu. Wszyscy, którzy ten kanon podważają, cokolwiek przez to rozumieć: pytanie, interpretację, weryfikację, zasługują na miano impertynentów (“Obirek jest więc po prostu bardziej impertynencki niż inni współpracownicy »TP« czy »Więzi«"). Można jednak zadać pytanie, czy nieimpertynenckie konserwowanie może być wieczne? Przyznam, że zawsze ciekawiły mnie kryteria, wedle których oceniano, że nadszedł już moment konserwacji: dlaczego TO i dlaczego TERAZ? Można przecież zapytać, dlaczego właściwie nie konserwować zdobyczy Soboru Watykańskiego II? Ile lat musi minąć, by stare weszło do kanonu? I czy taka zmiana w ogóle jest możliwa? Historia pokazuje, że tak. Przecież soborów było kilkanaście i każdy następny zmieniał coś w stosunku do poprzedniego. Robota wrednych impertynentów? Rozumiem też, że dokonywane wówczas zmiany były, jako uszczuplenia kanonu, zmianami na gorsze?

O co zatem idzie? Czy aby zwyczajnie nie o łatwość rządzenia “grzecznymi" i niezadającymi pytań? Taki “Kościół posłusznych" łatwiej się toczy. Tylko dokąd i jakimi siłami? Społeczność zaklęta w kamień nie ma dość energii, by ruszyć - nie tylko, by ruszyć naprzód, ale by ruszyć w ogóle. Potrzebuje zewnętrznej energii, którą w tym wypadku zdają się być wytyczne - nieruchome nakazy i zakazy. Cały smak jednak w tym, czego Milcarek nie zauważa: jest JUŻ. Już zaistniała demokracja. A demokracja z natury rzeczy nie da się karmić zewnętrznie. Sama stanowi o sobie. Pyta i ustala odpowiedzi. W rozmowie. Zatem rację ma Obirek, wierząc w “międzyludzkie porozumienie". Ono nie zastępuje wiary w Chrystusa, ono ją umożliwia, bo - tak jak Chrystus - pochyla się nad każdym ludzkim przypadkiem. Ironicznie przytoczone przez Milcarka określenie “religia demokracji" okazało się lustrem jego strachu. Milcarek i jemu podobni boją się demokracji. Czyli rozmowy. Czyli uznania głosu nawet najmniejszego członka społeczności. A przecież Jezus powiedział: “coś uczynił najmniejszemu, mnieś uczynił".

W tym sensie jest JUŻ. I jest niejedna strona. Jest wiele stron pełnoprawnych głosów. Nie da się zawrócić wody kijami. Pora to zauważyć.

Beata Pokorska jest współredaktorką miesięcznika literackiego “Akant", pisze pracę doktorską na temat XIX-wiecznych pamiętników duchowieństwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2005