Piękna twarz

Zmarły dziesięć lat temu Jerzy Turowicz miał w Kościele szczególne powołanie: był "znakiem sprzeciwu", kimś, kto wzywał całą wspólnotę kościelną (i samego siebie jako jej uczestnika) do radykalnej przemiany.

20.01.2009

Czyta się kilka minut

Jerzy Turowicz, wieloletni Redaktor Naczelny "Tygodnika Powszechnego"/ fot. Adam Bujak, Archiwum Jerzego Turowicza /
Jerzy Turowicz, wieloletni Redaktor Naczelny "Tygodnika Powszechnego"/ fot. Adam Bujak, Archiwum Jerzego Turowicza /

"Kościół był, oczywiście, tym samym Kościołem przed Soborem i po Soborze, ale rozumienie jego misji w świecie, jego stosunku do świata zmieniło się dość radykalnie..."

Jerzy Turowicz, fragment "Rozmów na koniec wieku" z Katarzyną Janowską i Piotrem Mucharskim, 1997

Jego myślenie o Kościele kształtowało się w dwóch wyraźnych etapach. W fazie pierwszej poglądy Redaktora formowały się głównie pod wpływem przedsoborowego katechizmu oraz opublikowanej w 1943 r.

encykliki Piusa XII "Mystici Corporis". Rdzeniem tego myślenia było zatem Credo ("Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół", i charakterystyczna dla katolicyzmu więź z papieżem) oraz przekonanie o bosko-ludzkim charakterze Kościoła. Jest on mistycznym ciałem Chrystusa i - jako depozytariusz Objawienia - stanowi drogę do zbawienia, którą powinien podążać człowiek. Żaden z tych fundamentów nie został nigdy przez Turowicza podany w wątpliwość - z biegiem lat jednak, dojrzewając w wierze i wciąż ucząc się Kościoła, uświadamiał on sobie coraz to nowe jego wymiary i aspekty.

Przed zmianą pogody

Na przykład wymiar społeczny. Do jego odkrycia doszło, jak sądzę, przede wszystkim dzięki działalności w Stowarzyszeniu Katolickiej Młodzieży Akademickiej "Odrodzenie". To wtedy właśnie Jerzy Turowicz mocno doświadczył, że wiara katolicka (której nie ma poza Kościołem!) nie jest żadnym indywidualizmem ani ucieczką od rzeczywistości. Po latach mówił, że chodziło o zrozumienie tego, "czym jest Kościół, odejście od pojmowania, że Kościół to papież, biskupi i księża oraz katolicy, którzy powinni przestrzegać dziesięciorga przykazań i chodzić w niedzielę do kościoła; chodziło o to, żeby poczuć się członkami Kościoła odpowiedzialnymi za jego misję. Chodziło o osobiste zaangażowanie, a nie pozostawianie wszystkiego klerowi". Innymi słowy: o wspólnotę i jego za nią odpowiedzialność.

Całe późniejsze "życie katolickie" Turowicza stanowiło owej postawy zaangażowania w Kościół i rozpoznania w nim roli świeckich logiczną konsekwencję. Był nią również "Tygodnik Powszechny", pismo, które - według deklaracji jego założycieli - miało służyć "sprawie katolicyzmu". W roku 1945 (wkrótce po wydaniu pierwszego numeru) tę swoją, i "Tygodnika", służbę Kościołowi pojmował i opisywał jako pracę organiczną na rzecz "pogłębienia religijności, upowszechnienia głębokiego, personalistycznego światopoglądu, stworzenia prawdziwego humanizmu katolickiego (...), wreszcie zrozumienia olbrzymiej roli, jaką prawda o Kościele jako organizmie mistycznym może odegrać w koniecznym dziś uspołecznieniu życia zbiorowego".

Warta odnotowania jest również jego ówczesna, bardzo szeroka interpretacja starej zasady, iż poza Kościołem nie ma zbawienia. Nie oznacza ona, oczywiście, że zbawieni będą wyłącznie katolicy, ale - jak pisał Turowicz w roku 1950 - "gdy ktokolwiek zostaje zbawiony, dzieje się to zawsze w związku z istnieniem i życiem Kościoła", który pełni swoje funkcje dla dobra wszystkich ludzi. Także tych, co go nie znają, lub widząc go, nie rozumieją. W tamtych czasach pogląd, że zbawienie może osiągnąć ten, kto zna Kościół, ale doń nie przystępuje, wielu ortodoksyjnym katolikom (także duchownym) nie mieścił się w głowie i pobrzmiewał herezją.

Wiele artykułów Jerzego Turowicza z tego pierwszego okresu przenika żarliwa wiara w Kościół, który "został założony po to właśnie, aby przezwyciężyć tragizm ludzkiego losu, aby przywrócić historii i kulturze utracony sens, aby prowadząc człowieka z powrotem do Boga, pozwolić mu kształtować się w sposób zgodny z jego możliwościami i przeznaczeniem". "Światło Kościoła Chrystusowego jest tak olśniewające, że ten, kto je dojrzał, będzie już odtąd chodził w jego kręgu" (oba cytaty z roku 1950).

Ale są w tej wczesnej bibliografii również teksty krytyczne. Bo Turowicz, jak Sokrates, od początku swojej działalności publicystycznej był niczym giez, który próbuje ożywić Kościół, poruszyć nim, wstrząsnąć... Już w 1938 r. w "Gazecie Kościelnej", w tekście "O dwu katolicyzmach", protestował przeciwko próbom godzenia katolicyzmu z nacjonalizmem i wzywał do pogłębienia religijności, która nie powinna mieć charakteru jedynie tradycyjnego, oraz do przepojenia wiarą życia indywidualnego i społecznego. Na długo przed soborową konstytucją "Gaudium et spes" krytykował sojusz ołtarza z tronem. I piętnował wszelkie przejawy antysemityzmu w Kościele: "Nie jest rzeczą możliwą być świadomym i konsekwentnym katolikiem i być równocześnie antysemitą. Trzeba wybierać" (1957).

Wówczas, przed Vaticanum Secundum, taka postawa - kształtowana m.in. przez lekturę pism Jacques’a Maritaina, ale i przez Nowy Testament, zwłaszcza Kazanie na Górze - brzmiała w Kościele jak głos proroka (dla jednych) albo... szkodnika (dla drugich). Bo dla wielu duchownych, i nie tylko duchownych, jego poglądy miały charakter kontrowersyjny, a jakakolwiek krytyka Kościoła była z zasady niedopuszczalna. On jednak już wtedy myślał inaczej.

Po jego śmierci pisano, że Jerzy Turowicz naprawdę Kościół kochał. (Tak też zawsze uważał Jan Paweł II. Np. w liście do Jerzego Turowicza z 8 marca 1993 r. pisał: "Wiem o tym i jestem o tym przekonany na podstawie długiego doświadczenia, że Pan miłuje Kościół i pragnie służyć jego posłannictwu"). Jednym z argumentów to potwierdzających była jego intuicja, niezwykła wrażliwość na to, co gotowało się już w głębinach Kościoła. Wtedy jeszcze przecież nic nie zapowiadało zasadniczych przemian, jakie miał przynieść Sobór. A Naczelny "Tygodnika" te mające dopiero nadejść wydarzenia przeczuwał - jak ktoś, kogo przed zmianą pogody bolą kości. Bo czuł Kościół sercem.

Kościół nie jest łodzią podwodną

Jednak przeczucie to coś zupełnie innego niż doświadczenie. Zatem i dla Jerzego Turowicza II Sobór Watykański (a wcześniej: wybór i pontyfikat Jana XXIII) był niespodzianką. I, jak przyznał po latach, najważniejszym wydarzeniem w jego długim życiu.

W artykule ogłoszonym z okazji 10. rocznicy rozpoczęcia Soboru (1972 r.) Redaktor pisał, że "to, co się wydarzyło w Kościele w ciągu tej dekady, niektórzy nazywają rewolucją. Można dyskutować, czy słowo »rewolucja« jest tu właściwym określeniem, faktem jest jednak, że dokonał się tu - na naszych oczach - niezwykle silny, gwałtowny zwrot, zakręt, przełom...".

To był również przełom w jego myśleniu o Kościele - odsłonięcie nowych horyzontów, spojrzenie z zupełnie innej strony na to, co tak dobrze znane, że aż wydawało się nudne i przewidywalne... Sobór - notował na łamach "Tygodnika" - "dał nową, brzemienną w skutki, wizję Kościoła; nową, choć zakorzenioną w tym, co stare i niezmienne; nowe tego Kościoła samookreślenie".

I chociaż Turowicz nigdy nie odżegnał się od Piusowej wizji "mistycznego ciała" Chrystusa (nie rozumiał jej jednak statycznie, jak większość jemu współczesnych), to teraz przekonał go i zachwycił zaczerpnięty z Pisma Świętego i Tradycji soborowy opis Kościoła jako Ludu Bożego i wspólnoty wiernych, którzy pod przewodnictwem Chrystusa wędrują ku zbawieniu. Ten Kościół, o którym w roku 1950 dość abstrakcyjnie pisał, że jest "niezbędną formą historii", obecnie stał się dlań aktywnym podmiotem dziejów ze wszystkimi tego konsekwencjami, również takimi jak możliwość znalezienia się w sytuacji kryzysowej (pod koniec lat 60. ta diagnoza ściągnęła na niego krytykę kardynała Wyszyńskiego, który publicznie, z ambony, powiedział, że "nie ma żadnego kryzysu w Kościele, można jedynie mówić o kryzysie publicysty, który o tym pisze...").

Za o. Jacques’em Loewem, wybitnym francuskim duszpasterzem, księdzem-robotnikiem, powtarzał więc, że "Kościół nie jest łodzią podwodną". Dlaczego? Bo "łódź podwodna jest całkowicie zanurzona w morzu, ale nic nie jest bardziej oddzielone od morza niż ona. Natomiast rybak, na swojej łodzi, jest naprawdę na morzu. Często Kościół pośród ludzi jest jak łódź podwodna, nietknięta falami. Tymczasem trzeba, by był on jak łódź Piotrowa, która w czasie burzy napełniała się wodą".

Nowa wizja eklezjologiczna owocowała otwarciem na świat współczesny, określanym wówczas włoskim terminem "aggiornamento". Przed Soborem - pisał Jerzy Turowicz - Kościół przyjmował wobec świata postawę defensywy lub konfrontacji. Teraz, właśnie dzięki Soborowi - dodawał - zaczął go postrzegać zupełnie inaczej: "Świat jest taki, jaki jest, Kościół ma w tym świecie pełnić swoją misję, dlatego musi go najpierw rozumieć, musi mówić do niego językiem takim, jaki ten świat jest w stanie zrozumieć, i powinien nawiązać z nim dialog".

To pociągało za sobą konieczność prowadzenia przez Kościół wielostronnej "rozmowy" ze światem, poczynając od chrześcijan innych wyznań, poprzez wyznawców innych religii, aż po nawiązanie relacji z niewierzącymi, dialog ze światem kultury, z mediami... Turowicz osobiście się w te dialogi (np. z judaizmem) angażował - i bywał bardzo krytyczny, kiedy widział, że hierarchia albo pewne grupy świeckich, albo też niektóre katolickie instytucje (np. media) tej postawy Kościoła nie rozumiały bądź się jej sprzeciwiały. Bo dla Redaktora "Tygodnika" otwartość była równoznaczna z wiernością Chrystusowi.

"Postawa otwarta - pisał - oznacza, że nie świat jest dla Kościoła, lecz Kościół dla świata. Kościół nie jest niewzruszonym monolitem, strażnikiem niezmiennej prawdy, który czeka, żeby świat do niego przyszedł po tę prawdę, żeby mu się podporządkował". To on powinien iść ku światu, ku człowiekowi. Kwintesencją tej na nowo odkrytej prawdy o misji Kościoła były dlań słowa zapisane przez Jana Pawła II w encyklice "Redemptor hominis", że człowiek (każdy bez wyjątku!) "jest drogą Kościoła".

To rzeczywiście był przewrót kopernikański w myśleniu o Kościele. Oto bowiem instytucja zajmująca przez wieki uprzywilejowane miejsce w "kosmosie" społecznym deklarowała, że zamiast królować, pragnie służyć. To miało swoje konsekwencje również w porządku politycznym - oznaczało definitywną rezygnację z "ambicji władzy i (choćby pośredniego) panowania nad światem, (...) rezygnację z przywilejów, jakimi władza świecka obdarzała Kościół od czasów Konstantyna". Oznaczało też porzucenie tzw. środków bogatych i chęci narzucania innym swoich poglądów...

Panu Jerzemu obca była tzw. militarna wizja Kościoła jako oblężonej twierdzy albo instytucji nawołującej do krucjaty przeciwko światu... Głęboko wierzył natomiast w Kościół, który - jak ewangeliczny zaczyn - jest wszędzie obecny i "od wewnątrz, powolną pracą, przemienia kształt świata".

Tak właśnie powinna wyglądać, jego zdaniem, realizacja Ewangelii w Kościele instytucjonalnym. A jeśli kiedyś bywało inaczej, powiadał, jeśli sądzono (czasem tak się uważa i dzisiaj), że Kościół "najlepiej służy Ewangelii, służąc niejako sobie" - oznacza to, że musi on wciąż na nowo dokonywać krytycznej autorefleksji, że potrzebuje nieustannej odnowy ("Ecclesia semper reformanda") i nawrócenia. Powrotu do Chrystusa, który jedyny - On sam, a nie Kościół, będący Jego narzędziem - ma moc zbawienia człowieka.

Ukoronowaniem i zarazem wcieleniem Soboru był dla Turowicza pontyfikat Jana Pawła II. Na przekór zachodnim kontestatorom mówił, że jest to pierwszy papież "w pełni soborowy", to znaczy ukształtowany przez Vaticanum Secundum. Ogromne wrażenie robiły na nim ekumeniczne gesty Jana Pawła II, a także inicjatywy mające na celu ożywienie dialogu międzyreligijnego (np. spotkanie w Asyżu - swoiste poszerzenie jedności i powszechności Kościoła). Ale największą wagę przywiązywał do papieskiego wezwania - które zarazem uważał za najśmielsze - żeby Kościół dokonał "oczyszczenia pamięci" i odważnie wyznał winy i zaniedbania, za które odpowiedzialność ponoszą wyznawcy Chrystusa. To poniekąd nowe spojrzenie na świętość Kościoła stanowiło dlań przedsięwzięcie absolutnie rewelacyjne; Jerzy Turowicz wiązał z nim ogromne nadzieje, których przedmiotem była przyszłość Kościoła i jego obraz w oczach opinii publicznej. Albowiem - pisał w artykule zatytułowanym "Odwaga Jana Pawła II" - świadomość błędów i gotowość przyznania się do nich "w żadnym stopniu nie zmniejsza prestiżu i autorytetu Kościoła, przeciwnie: zwiększa jego wiarygodność", zaś Kościół pokutujący staje się bliższy Ewangelii, bo "polega nie na własnych siłach, ale na pomocy Boga".

W tym kontekście bardzo interesująca jest opublikowana na tych łamach w 2006 r., a dotycząca m.in. błędów popełnianych przez Kościół i granic jego krytyki - korespondencja Turowicza z kardynałem Karolem Wojtyłą, a później papieżem Janem Pawłem II. Po jej lekturze można się zastanawiać, czy (i w jakim stopniu) poglądy Naczelnego "TP" mogły wpłynąć na myślenie późniejszego biskupa Rzymu. Sam Papież (w liście z 1993 r.) pisał przecież: "Nie tylko ja miałem jakąś »cząstkę« w »Tygodniku«, ale i on miał swą »cząstkę« we mnie, w mojej drodze, w moim powołaniu...".

Swoją drogą niezwykle pouczająca jest lektura tych listów. Dla mnie stanowi ona jeszcze jedno świadectwo Turowiczowego pojmowania Kościoła jako wspólnoty, w której świecki może rozmawiać ze swoim biskupem - z papieżem nawet - niemalże jak równy z równym (pamiętając, rzecz jasna, o różnicach kompetencji i odpowiedzialności za Kościół). W tym dialogu chodzi przede wszystkim o prawdę, nie o konwenanse. I kiedy Jan Paweł II pisze np., że na początku lat 90. w Polsce doszło do nieuzasadnionego, jego zdaniem, "wzmożonego ataku sił lewicy laickiej i ugrupowań liberalnych na Kościół", Jerzy Turowicz nie waha się przed podjęciem zdecydowanej polemiki: "Obraz obecnej sytuacji Kościoła, jaki wynika z relacji osób, które Ojca Świętego odwiedzają, w tym i Księży, i Biskupów - w moim przekonaniu - dość znacznie odbiega od rzeczywistości".

Tak do papieża zwraca się ktoś, dla kogo Kościół jest domem, a biskup Rzymu - ojcem.

Krytyka płynąca z miłości

Dzisiaj, 10 lat po śmierci Jerzego Turowicza, coraz wyraźniej widzę, że miał on w Kościele w Polsce szczególne powołanie: był "znakiem sprzeciwu", kimś, kto wzywał całą wspólnotę kościelną (i samego siebie jako jej uczestnika) do radykalnej przemiany życia. Do nowego sposobu bycia i obecności w świecie.

Ten krytyczny walor jego publicystyki, obecny - jak widzieliśmy - już dawniej, ujawnił się szczególnie mocno po roku 1989, w czasach wolności, kiedy Kościół w Polsce, dopiero szukając swojego miejsca w nowej rzeczywistości i nie bardzo jeszcze umiejąc je znaleźć, bywał zamknięty na inne punkty widzenia. Redaktora Naczelnego "TP" nieraz za ten krytycyzm wobec Kościoła atakowano i się na niego obrażano, ale on nie chciał - nie mógł! - milczeć. Milczenie byłoby dlań jakimś konformizmem, rezygnacją, chowaniem głowy w piasek... A tymczasem "krytyka płynąca z miłości do Kościoła - pisał - ma prawo, a nawet obowiązek ujawniać zło, demaskować je, wykazywać, że nie ma ono nic wspólnego z tym, czym Kościół jest naprawdę. Tylko tą drogą można owo zło eliminować i odsłaniać blask dobra. Żeby leczyć, trzeba stawiać diagnozę. Krytyka tego, co złe w Kościele, nie jest atakiem na Kościół. Jest służbą Kościołowi, jej celem jest ukazanie, że misją Kościoła jest niesienie światu Ewangelii" (podkreśl. moje - JP), a nie "kontr-ewangelizacja"!

Turowicz to dobro i misję Kościoła, który traktował zawsze jak drugą ojczyznę, konsekwentnie odsłaniał i pokazywał. M.in. w cyklu artykułów o szczególnie wiarygodnych uczniach i świadkach Jezusa Chrystusa, takich jak Matka Teresa z Kalkuty czy ks. Jan Zieja. Sam nimi zachwycony, chciał tą fascynacją (konkretnymi ludźmi, ale i Kościołem, któremu służyli) zarazić swoich czytelników.

Takie było jedno z jego marzeń: żeby Polacy odkryli piękną twarz Kościoła, Kościół zaś "żeby był stróżem wartości, pomagał ludziom odnajdywać sens ich egzystencji i ich powołanie oraz był sprawcą pojednania i braterstwa". "Chciałbym - pisał w jednym z listów do Papieża - by Kościół w Polsce pokazywał wolność, jaką Chrystus daje człowiekowi, a nie był odbierany jako zagrożenie dla wolności. By nie był odbierany jako instytucja, która ludziom tylko coś nakazuje i zakazuje, a dla siebie żąda praw i przywilejów, ale żeby ludzi przekonywał, dając świadectwo Ewangelii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2009

Podobne artykuły

Historia
Naczelnego żegnali: Luigi Accatoli, Jean Baisnée, Władysław Bartoszewski, ksiądz Andrzej Bardecki, Jan Błoński, Halina Bortnowska, Václav Burian, Erich Busse, premier Jerzy Buzek, brat Charles-Eugene z Taizé, Tadeusz Chrzanowski, Wilhelm Dichter, Andrzej Dobosz, Marek Edelman, kardynał Roger Etchegeray, Joschka Fischer, Stefan Frankiewicz, Pier Francesco Fumagali, Wanda Gawrońska, Konstanty Gebert, Bronisław Geremek, Jerzy Giedroyc, Stanisława Grabska, Jean Halperin i Gerhart M. Riegner, Julia Hartwig, Józefa Hennelowa, Mała Siostra Jeanne, Wojciech Karpiński, Jan Andrzej Kłoczowski OP, Leszek Kołakowski, musa Maciej Konopacki, Jan Kott, kardynał Franz König, Szymon Krajewski, Hanna Krall, Marcin Król, prezydent Aleksander Kwaśniewski, biskup Karl Lehmann, Stanisław Lem, Ewa Lipska, Vincens M. Lissek, kardynał Jean-Marie Lustiger, kardynał Franciszek Macharski, brat Marek z Taizé, Bronisław Mamoń, Tadeusz Mazowiecki, Hans Joachim Meyer, Czesław Miłosz, arcybiskup Henryk Muszyński, Jan Nowak-Jeziorański, Janina Ochojska, Joanna Olczak-Ronikier, Józef Puciłowski OP, biskup Tadeusz Pieronek, Jerzy Pilch, Mieczysław Porębski, Stanisław Rodziński, brat Roger z Taizé, ksiądz Szymon Romańczuk, Tadeusz Różewicz, Rafael F. Scharf, Marek Skwarnicki, Hansjacob Stehle, Stanisław Stomma, Władysław Stróżewski, Gian Franco Svidercoschi, Stefan Swieżawski, Anna Szałapak, biskup Jan Szarek, Andrzej Szczeklik, Jan Józef Szczepański, Ewa Szumańska, Wisława Szymborska, ksiądz Józef Tischner, ksiądz Jan Twardowski, Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz, Lech Wałęsa, Szymon Wiesenthal, Stefan Wilkanowicz, Jacek Woźniakowski, Adam Zagajewski, Włodzimierz Zagórski, Tullia Zevi, Maciej Zięba OP, Jacek Żakowski, arcybiskup Józef Życiński