Splot

Historycy zrobili swoje. Filmowcy, dziennikarze, prokuratorzy, sędziowie, politycy, moraliści - wszyscy zrobili swoje. Pokazali antysemicką zbrodnię, która została popełniona przez Polaków. Ale trupy są dotąd niepochowane. W "Naszej klasie" Słobodzianek wychodzi im na spotkanie.

13.07.2010

Czyta się kilka minut

Wspólnota

Skoro pierwszym słowem, jakie pada w samym tytule dramatu Tadeusza Słobodzianka, zatem zanim jeszcze cokolwiek zacznie się dziać na scenie, jest słowo "nasza", to na pewno będzie mowa o pewnej wspólnocie. "Osoby" dramatu urodziły się w polskim miasteczku między 1918 a 1920 rokiem. Mogły więc chodzić do tej samej klasy zbiorczej gdzieś od około 1927 roku. Musiała to być szkoła powszechna, bo uczęszczają do niej dzieci polskie i żydowskie, śpiewają te same piosenki, znają te same wiersze. Nawet naiwne marzenia mają podobne: albo zrealizować się w wąskich ramach awansu wyznaczonych przez "nasze" miasteczko, albo wpisać się w uniwersalne ramy wyznaczane przez nowoczesność. Albo marzenia o karierze strażaka, krawcowej, furmana, albo - o karierze nauczyciela, wojskowego, lekarza, artystki filmowej.

Szkoła pełni tu funkcje scalające. Pierwsza miłość ponad podziałami, rower jako obietnica doznania niezależnego od przynależności religijnej, rozrywka masowa (kino) jako pokusa "zakazanego" erotyzmu - oto nowoczesny uniwersalizm. Pojawiają się jednak pierwsze problemy związane z niedostępnością obiektów pożądania. I pierwsze, na razie zbywane, upokorzenia związane z tą niedostępnością. Uniwersalizm naszej klasy obejmuje też inne niepowodzenia i katastrofy, ale mogą się one pojawić tylko w formie żartobliwej, niejako językowo czy symbolicznie oswojonej: dziura w samolocie, gdzie "goście wypadają", to tylko zabawa dziecięca (językowa), gdzie nic się złego nikomu nie dzieje.

Wiersze dla dzieci, rymowanki czy zabawy słowne, które Słobodzianek w poszczególnych scenach (Lekcjach) wykorzystuje, prawdziwa antologia polskiej poezji dla dzieci, dają się odczytywać jako coraz bardziej ironiczny kontrapunkt czy niszczący komentarz do tego, co na scenie się dzieje i - zwłaszcza - do tego, co się wkrótce stanie. Ale dają się także odczytywać jako usilne próby oswajania świata, jako próby oddalenia katastrof i klęsk poprzez stworzenie uniwersalnej wspólnoty językowej, symbolicznej i społecznej: naszej klasy.

Jest to wspólnota ekstatyczna: momenty wyparcia, frustracje czy lęki "wybuchają" ekstatyczną zabawą, a kulminują ekstatyczną zbrodnią. Na razie wspólna zabawa w żydowskie wesele, w Lekcji II, jest jeszcze możliwa i nieszkodliwa. Po dokonaniu zbrodni wspólnota naszej klasy zmienia się we wspólnotę dochowania tajemnicy. Nie tylko zresztą w sensie prawno-etycznym. Dochowanie tajemnicy dotyczy także tego, co Osoby pragną ukryć przed samymi sobą.

Nasze i obce

Słowo "nasz" cieszy się, zapewne od zarania ludzkości, nadzwyczajnym powodzeniem: zakreśla granice tożsamości, orzekając, kto i co do wspólnoty przynależy, a kto i co do niej nie przynależy, stanowiąc jednak dla niej równocześnie niezbędny negatywny punkt odniesienia (obcy, wróg). Bez tego negatywnego punktu odniesienia to, co "nasze", byłoby wyjątkowo słabe, o ile w ogóle możliwe.

W tym kontekście padają na ogół wielkie słowa: kraj, naród, społeczeństwo i jego klasy, partie i stronnictwa polityczne czy wspólnoty wyznaniowe. Ale padają i słowa skromniejsze: rodzina, klub sportowy, organizacja, szkoła czy klasa szkolna. Nietrudno zauważyć, że w obu przypadkach wspólnoty mogą pozostawać ze sobą w konflikcie: kraj może być trawiony konfliktami narodowymi, społecznymi czy religijnymi, kibice klubów sportowych mogą staczać między sobą walki na śmierć i życie, a rodziny nieskonfliktowane należą do chlubnych wyjątków. Mało tego - to, co "nasze", stanowione jest nie tylko jako opozycja do tego, co "obce", ale uzurpuje sobie także prawo do zastąpienia "ja", do zastąpienia tego, co indywidualne.

Krótko: "nasze" oferuje bezpieczeństwo, chroni przed obcym i własnym, a "chroni" oznacza tu tarczę broniącą przed naporem obcości, przed zagrożeniami płynącymi z zewnątrz, ale też zagrożeniami płynącymi od wewnątrz, ze strony wymykającego się wspólnocie "ja". Jest tarczą i kneblem. Jednym i drugim naraz.

Ale tytuł dramatu Słobodzianka ma jeszcze jedno znaczenie. Początkowo oznacza on formalną czy administracyjną przynależność, po prostu dzieci zapisane do szkoły nieuchronnie lądują w jakiejś klasie. Potem, w miarę rozwoju akcji, ale też zgodnie z dość powszechnym doświadczeniem społecznym, ta formalna przynależność zostaje uwewnętrzniona, buduje tożsamość, jakieś "my": społeczny i psychologiczny splot. Słobodzianek dokonuje tu bardzo istotnego przemieszczenia: "sąsiedzi" z filmu Agnieszki Arnold i słynnej książki Jana T. Grossa, formalnie mieszkający niedaleko siebie, zostają przemieszczeni do innej wspólnoty i inną uzyskują tożsamość. Sąsiadów można zmieniać, sąsiedztwo nie stanowi ostatecznego zobowiązania, skoro sąsiadów można, niechby i z poduszczenia, rabować i zabijać.

Splot

Jan T. Gross zapewne wiedział, że w języku angielskim neighbor znaczy "sąsiad" i "bliźni" (w sensie sakralnym), zatem miał świadomość, jakie zobowiązanie (nie tylko społeczne, ale i religijne) zostało w Jedwabnem, i nie tylko tam, złamane. Słobodzianek napisał swój dramat kilka lat po ukazaniu się książek Jana T. Grossa, Anny Bikont, po emisji filmów Agnieszki Arnold, po dyskusji nad tymi dziełami i po ukazaniu się książki IPN na ten temat. W "Naszej klasie" można dość łatwo odnaleźć ślady lektury tych książek i rozpoznać znajomość filmów. Jednakże to przemieszczenie uruchamia w dramacie ogromne i odmienne napięcia: przynależność do "naszej" klasy jest nieodwracalna. Można ją częściowo wypierać, usuwać z tego, co wypowiadalne, ale - i tu jest wielka siła dramatu Słobodzianka - splot "naszej klasy" im mocniej wypierany, tym silniej powraca. Nawet jeśli złamane zostały wszystkie zasady wpisane w taką przynależność, nawet jeśli kolegów pozbawiło się życia i mienia, nawet jeśli kolegów się torturowało.

"Nasza klasa" nie jest wspólnotą fakultatywną, nie można jej sobie post factum wybrać. Bohaterowie zmieniają ojczyzny i religie, nazwiska i języki, przywiązania i przekonania; na "klasę" są skazani za życia i po śmierci. Słobodzianek pokazuje przejmujący splot: losów, okoliczności, zdarzeń. Z tego splotu nie ma wyjścia, nie można go po prostu rozpleść czy rozciąć. Tego nie mogą uczynić ani oni, ani my. Bo - w szerszej interpretacji - to jest także nasza klasa, nasz splot.

Poszczególne Lekcje oznaczają w sztuce Słobodzianka nie tylko poszczególne jednostki nauczania szkolnego, ale i doświadczenia uczniów "naszej klasy", i to, czego na sobie doświadczyli, i pytanie o interpretacje (lektury, sposoby odczytań). Te ostatnie - to już są nasze pytania. W miejsce tradycyjnych dramatis personae u Słobodzianka są Osoby: ich imiona, nazwiska, daty urodzin i zgonu. Można to w lekturze przeoczyć, ale nie ulega wątpliwości, że od początku mamy do czynienia z trupami.

Powie ktoś: jak w "Umarłej klasie" Tadeusza Kantora? Tak i nie. Obsesyjnie powracające w koszmarach sennych - zawsze obecnego na scenie Kantora - upiory kolegów z klasy, ofiar Zagłady, są czasem histerycznym, czasem melancholijnym sygnałem bezpowrotnej utraty. U Słobodzianka jest odwrotnie: to są upiory, których najchętniej chcielibyśmy się pozbyć. Utrata byłaby tu błogosławieństwem, które zostało nam odmówione.

Niepochowane trupy

Historycy zrobili swoje. Filmowcy, dziennikarze, prokuratorzy, sędziowie, politycy, moraliści - wszyscy zrobili swoje. A trupy są dotąd niepochowane. Prawda, literatura polska, polska świadomość specjalizuje się w trupach, i to mniej więcej od 1823 roku, kiedy to Adam Mickiewicz wpisał grzeszne dusze w obrzęd wyznawania i darowania win. I potem, aż po dzień dzisiejszy, trupy nawiedzają polską literaturę najwyższego lotu, a za nią także i film, choćby "Wesele" Andrzeja Wajdy, nakręcone na podstawie dramatu z 1901 roku.

Zresztą trupy nie tylko w Polsce święcą triumfy. Weszły do klasyki żydowskiej, angielskiej, nie mówiąc już o Stephenie Kingu i Hollywood. Tyle że trupy w horrorze pojawiają się wtedy, gdy porządek świata, który został kiedyś naruszony, trzeba przywrócić. Czyli że trupy pojawiają się po to, by ów porządek odrestaurować i zniknąć. Ale te polskie trupy zniknąć nie chcą. I nie są one tylko metafizyczne. Są przede wszystkim historyczne, co oznacza, że domagają się podjęcia - dotąd nie przeprowadzonej - zbiorowej pracy żałoby.

Po ukazaniu się książki Grossa historycy zabrali się do pracy, moraliści do moralizowania, a politycy do kajania czy złorzeczenia. Dlaczego? Ponieważ zasadniczym motywem momentami zaciekłej dyskusji było ustalenie winy. Wina zaś w Polsce, w kraju szczególnie przez historię doświadczanym, zawsze dotąd należała do wrogów: Niemców, Rosjan czy Szwedów. Zatem: kto był tej zbrodni winny, kto powtórzył zbrodnię biblijnego Kaina?

Jak widać, historia tej zbrodni rozgrywa się w dwóch różnych czasach: wtedy, kiedy jej dokonano, i współcześnie, około roku 2000. Zbrodni dokonano 10 lipca 1941 roku w Jedwabnem. Jest to chyba jedyna konstatacja, z którą się wszyscy zgadzają. Poza tym wszystko stało się przedmiotem zaciętego, najczęściej nierozstrzygalnego sporu. Fakt wymordowania Żydów był od 1945 roku znany, sprawcy zostali surowo ukarani, ale dopóki przypisywano go nazistom, liczba zamordowanych Żydow wynosiła 1600. W 2000 roku ta liczba uległa zasadniczej redukcji, a w wyniku badań (m.in. nieukończonej ze względów religijnych ekshumacji) przeprowadzonych przez IPN liczba ofiar została określona jako co najmniej 340, co oznacza, że liczba ofiar mieści się między owym "co najmniej 340" a około 1600.

Następne pytanie dotyczyło sprawców tej zbrodni. 17 września 1939 roku, zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow, Armia Czerwona zajęła te tereny. Ludność, jak to zwykle bywa, witała armię okupacyjną uroczyście, co niekoniecznie znaczy szczerze. Niedługo później zaczął się terror stalinowki, deportacje, morderstwa, sowietyzacja, a zgodnie ze stereotypem jeszcze przedwojennym i mocno przez Kościół katolicki i nacjonalistów na tych terenach propagowanym, Żydów uważano za sprzymierzeńców komunizmu. W 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki i tereny Jedwabnego znalazły się pod ich okupacją, wtedy doszło do tej zbrodni.

Zatem co do odpowiedzialności kontrowersji być nie może: bez poduszczenia i przyzwolenia nazistów do zbrodni pewnie by nie doszło. Ale bezpośredni udział Niemców w tej zbrodni był znikomy, żadnych oddziałów niemieckich na miejscu zbrodni nie było, zatem nie można tu mówić o sterroryzowaniu mieszkańców, już prędzej o prowokacji. Przerażenie budzi okrucieństwo i rozmiar zbrodni. Owego straszliwego dnia najgorliwszych kolaborantów, zresztą nie tylko Żydów, okrutnie zabito. Wygląda na to, że nie próbowano ratować żadnego Żyda. Poza kobietą, która po konwersji na katolicyzm wyszła za mąż za jednego z mieszkańców, i siedmioma Żydami uratowanymi przez pp. Wyrzykowskich. W sumie przeżyło wojnę kilkunastu Żydów z Jedwabnego.

Wina i kara

"Sprawa" Jedwabnego dotknęła wszystkich do żywego: mieszkańcy Jedwabnego poczuli się zaszczuci i skrzywdzeni, orędownicy zbiorowej ekspiacji za tę zbrodnię - dotknięci przejawami antysemityzmu w dyskusji, jej brutalnością i brakiem wrażliwości na męczeństwo Żydów, Kościół - zbyt generalizującymi atakami na jego rolę na tych terenach, nacjonaliści - niedocenieniem martyrologii ofiar stalinizmu i bohaterstwa tych, którzy, choć w zbrodnię wmieszani, z okupacją sowiecką walczyli.

Owszem, winni tej zbrodni zostali tuż po wojnie surowo ukarani, ale przesłuchiwanych terroryzowano i bito, a procesy były niechlujne, pośpieszne i nieobiektywne. Anna Bikont opisała w swej książce "My z Jedwabnego" procesy społeczne, polityczne i psychologiczne, jakie "sprawie Jedwabnego" towarzyszyły. Zaszło bowiem wtedy coś bardzo ważnego w mentalności polskiej: oto po wielu latach milczenia, milczenia ofiar, sprawców, świadków i milczenia w kwestii własnej tożsamości - Polacy zaczęli mówić. Ze strefy milczenia powychodziły z niesłychaną siłą stłumione lęki, cierpienia, poniżenia i frustracje. Powychodziły z szafy niedające się już schować trupy. Bikont opisuje niektóre z nich, także w planie osobistym. Jedwabne stało się, chcąc nie chcąc, metaforą całej Polski.

Słowo, raz uwolnione, nie powróci już do strefy milczenia. Jednak powtarzane w kółko, zmuszane do przyznawania racji i wymierzania kary, poszukujące winnych, poszukujące usprawiedliwień i potępień - zaczyna samo siebie zagłuszać i krzepnąć w stereotypach. Historycy, prokuratorzy, dziennikarze, politycy itd. powiedzieli już (swoje) wszystko. Racje zostały przyznane, winy uznane, słowa wypowiedziane, diametralne różnice zdań utrwalone. Pozostaje jednak stale rosnąca reszta: niewypowiedzianego, spoza horyzontu winy i kary, spoza horyzontu tego, co się mieści w głowie.

U Słobodzianka nazwa miejscowości Jedwabne nie pada, zresztą nie tylko na materiale Jedwabnego "Nasza klasa" bazuje i nie tylko Jedwabnego dotyczy. Za to trupy nie spuszczają nas z oka. I mówią. Nie oskarżają i nie żalą się na swój los. Opowiadają rzeczy straszne, ale - dla trupów - straszne one nie są, dla nich już na niesamowitość jest za późno. Mało tego, nie mogą opuścić sceny (czyli nas), bo związane są ze sobą na zawsze. Związane są historią, która ich nie chce opuścić, losem, który ich związał za życia, przeciw życiu i po śmierci. Takie ubezwłasnowolnienie przez los, który jest nieuchronny, nieubłagany i wywołuje wstrząs samorozpoznania u widza, taki horror, który porządku przywrócić nie jest w stanie, nazywamy tragizmem.

Tragizm mimo woli

Zapewne nie wszyscy się zgodzą na takie, wyzute z win i kar w sensie prawnym i etycznym, rozumienie tragizmu. W rzeczy samej, Edyp, ów klasyczny przykład tragizmu, zabija swego ojca, bierze za żonę swoją matkę, płodzi z nią dzieci, po czym sam wszczyna śledztwo, nie mając pojęcia, że wszczyna je przeciw sobie. Śledztwo uwieńczone paradoksalnym i tragicznym sukcesem: Edyp wykrywa i rozpoznaje winowajcę, siebie samego, i sam sobie wymierza karę.

Po skrajnych doświadczeniach Zagłady i Gułagu, po doświadczeniach II wojny światowej, o tragizmie w antycznym sensie mowy być nie może. Także to, o czym w "Naszej klasie" opowiadają Osoby, tragiczne nie jest. Wszystkie zbrodnie zostały popełnione świadomie.

Owszem, w bliższym lub dalszym tle majaczą naziści i komuniści, ale to za mało, by mówić o przymusie, by zdjąć odium z winowajców.

Rzecz w tym, że sztuka Słobodzianka nie koncentruje się na winie i karze, choć pytania o odpowiedzialność stanowią jeden z jej biegunów. Natomiast bardzo jest ona bliska innemu aspektowi tragizmu, mianowicie pojęciu przekleństwa losu. Podlegają mu wszyscy, którzy te traumatyczne zdarzenia przeżyli, nawet ich potomkowie, i to bez względu na to, czy za zbrodnie zostali ukarani, czy nie, czy zbrodnie popełnili, czy nie. Cały ten splot rzuca cień na wszystko, co robią, zatruwa owoce ich pracy, ich życie i życie ich najbliższych. U Greków przekleństwo losu (fatum) wiązało się z wyrokiem bogów. Wskazywało na zbrodnię początkową. Tradycje judeo-chrześcijańskie takiego pojęcia fatum nie mają. Znają jednak pojęcie klątwy, przekleństwa, wyklęcia (Kain) - do czego odwołała się w swym filmie Agnieszka Arnold.

A jednak Słobodzianek wyraźnie wskazuje na zbrodnię początkową, pewnie dlatego pierw­sze Lekcje, które ją poprzedzają, są wolne od winy, beztroskie. Tak pojmowane fatum czy przekleństwo zdejmuje z winowajców jakąkolwiek odpowiedzialność - cokolwiek by w danej sytuacji uczynili, muszą ponieść klęskę. Ba, ale, pomimo skazania na klęskę, nie jest przecież obojętne, co czynią.

U Słobodzianka, jak u Greków, przekleństwo rozszerza się na wszystkich uczniów "naszej klasy" (także na ich potomków), poza jednym wyjątkiem: Abrama Bakera, czy, jak się przed wyjazdem do Ameryki nazywał, Abrama Piekarza. On jeden zachowuje prawie do końca solidarność z klasą, systematycznie śle z Ameryki listy, stara się pomóc kolegom. Wybiera powołanie kapłańskie, jest rabinem. Jego piękne listy, pisane, ze względów oczywistych, coraz bardziej archaiczną polszczyzną, dokonują szczególnej próby opowiedzenia na nowo tego, co się zdarzyło. Więcej, on jeden jest założycielem iście biblijnego rodu, on jeden wychylony jest w przyszłość, jego i jego rodziny wina nie dotyczy, a przekleństwo się ich nie ima. Ale jego zsakralizowane słowo nie jest w stanie unieść tych wydarzeń, ono je fałszuje. Być może to jest właśnie jego przekleństwo: ta historia nie mieści się w jego obrazie świata.

Historia

I tak oto przekleństwo stanowi drugi biegun sztuki. Ten właśnie biegun jest wyrazem tragizmu. Pierwszy biegun - winy - nie zna wybaczenia (choć dysponuje karą). Drugi - wybacza wszystko. "Nasza klasa" próbuje się jednak z obu biegunów wywikłać.

Łączy się to z tym, co Słobodzianek w podtytule dramatu nazywa "Historią". Historia znaczy tutaj dzieje pewnej klasy, indywidualne losy poszczególnych Osób, opowieść o tym wszystkim (w swym staropolskim znaczeniu), ale znaczy także - w najszerszym zakresie - historię naszą, splecioną z dziejami i losami Osób. Jest to zatem splot historyczny, społeczny i psychologiczny, który "każe" Osobom wciąż i wciąż powracać do opowieści, nigdy pełnych, skończonych, ale zawsze się zazębiających. Spoza przestępczych i tragicznych zdarzeń (oba bieguny tych historii) wyłaniają się splecione z nimi historie miłości, zdrad, a przede wszystkim niespełnionych zobowiązań. Tych, dla których totalitaryzmy nie mogą już być dostatecznym usprawiedliwieniem.

Tekst stanowi posłowie do książki Tadeusza Słobodzianka "Nasza klasa" (słowo obraz/terytoria, Gdańsk 2010).

Tadeusz Słobodzianek jest dramatopisarzem, reżyserem i krytykiem teatralnym. Jako kierownik literacki i reżyser współpracował z wieloma teatrami w Polsce i na świecie. Obecnie kieruje warszawskim Laboratorium Dramatu. Jest autorem m.in. dramatów: "Merlin. Inna historia" (1992), "Kowal Malambo" (1992), "Sen pluskwy" (2001) i "Nasza klasa" (2010).

Leonard Neuger jest literaturoznawcą i tłumaczem. Przez lata związany z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach, następnie profesor polonistyki na Uniwersytecie Sztokholmskim, od 2003 roku dyrektor tamtejszego Instytutu Slawistyki. Autor m.in. książek: "Z perspektywy tłumacza. Szkice o literaturze szwedzkiej" (1996), "Ćwiczenia z wrażliwości. Duże i małe szkice literackie" (2006). Na polski tłumaczył m.in.: C. M. Bellmana oraz T. Tranströmera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 02 (29/2010)