Spacerologia stosowana

Otwarcie zawodu przewodnika miejskiego miało być prezentem dla oprowadzaczy z powołania, którzy z różnych powodów nie dopełnili zawodowych formalności. Ale jak każda wolność, ta też obciążona jest ryzykiem.

13.01.2014

Czyta się kilka minut

Oprowadzacz z powołania i z pasją to taki np. Monter. Na co dzień: księgarz. Najpierw sam lofrował, czyli włóczył się po Poznaniu. Właził w bramy, rozmawiał z ludźmi. Raz za razem odkrywał smaczki: a to secesyjne kafelki ukryte pod warstwą olejnej farby, a to łobuzerskie historie z Chwaliszewa. Zaczął podczytywać historyczne książki, teksty źródłowe. Znajomi zauważyli, że wciągnęło go na dobre. Do kogoś przyjechali goście z zagranicy, chcieli obejrzeć miasto z nieznanej strony – polecił im Montera. I tak poszło.

Nie było tego dużo, zwykle po dwie-trzy osoby. Oprowadzał szlakiem robotniczym po Wildzie związkowców na prośbę ich kolegów z Cegielskiego. Informacja, że jest taki gość, co pokazuje mieszczański Poznań na swój własny sposób, rozchodziła się pocztą pantoflową. Skutecznie, bo w końcu poproszono go o poprowadzenie dwóch tras w ramach festiwalu kultury alternatywnej. Wtedy zresztą o mało nie wpadł, bo na wycieczce pojawił się lokalny dziennikarz i nie omieszkał zdać z niej relacji w gazecie.

Szybko okazało się, że lofrów, czyli takich, co lubią się szwendać po mieście, nie tylko tym własnym, jest znacznie więcej. Nawiązali kontakty, zaczęli się spotykać.– Umawialiśmy się w jakiejś miejscowości w Polsce i przez tydzień krążyliśmy po niej, próbując odkryć i opisać „ducha miejsca”, każdy swoimi metodami – opowiada Monter. Różnorodność ich ścieżek i narracji pokazał najlepiej tom 48 tekstów pod wspólnym tytułem „Moje Miasto”, wydany w 2002 r. przez Instytut Ruchu i Społeczeństwa Alternatywnego. Są w nim i blokowiska, i zabytkowe kamienice, miejsca niczyje obok dachów, kanałów i lokalnych osobliwości. Kraków i Łódź sąsiadują z Sokółką, Bochnią, Wągrowcem, a nawet Lwowem. Prekursorzy tego, co dziś nazywa się miejską turystyką alternatywną albo ekstremalną.

Monter: – Wolność, jaka nastała w tym obszarze, jest dla mnie bardzo ważna. Wreszcie nie będzie można zostać ukaranym za opowiadanie innym ludziom historii o własnym mieście czy okolicy. Zwłaszcza że jaką ja byłem konkurencją dla licencjonowanych przewodników po Starówce? Nawet nie brałem opłat za oprowadzanie, wyjąwszy sytuację, kiedy w duży ziąb poprosiłem uczestników wycieczki, żebyśmy wspólnie zrzucili się na wino, by nie zamarznąć podczas eksploracji.

ZACISNĄĆ ZĘBY I ZDAĆ

Wśród „licencjonowanych”, czyli przewodników posiadających uprawnienia, krąży anegdota o pewnym profesorze UJ, który, przechodząc z grupą studentów przez Rynek i opowiadając im o zabytkach Krakowa, miał zostać zatrzymany przez Straż Miejską i ukarany mandatem za nielegalne oprowadzanie, czyli naruszenie przepisów ustawy o turystyce. Zgodnie z nimi, do stycznia tego roku, by móc przedstawiać się jako miejski przewodnik, trzeba było wziąć udział w trwającym kilka miesięcy płatnym kursie, obejmującym zagadnienia z historii, historii sztuki i kultury miasta, oraz zdać egzamin.

Profesor w kursie nie uczestniczył, uprawnień nie miał, chciał tylko pokazać Kraków znajomym. A że była ich cała grupka? Poskarżył się więc tu i ówdzie, narobił rabanu i w rezultacie minister Jarosław Gowin wpisał zawód przewodnika na listę deregulacyjną – twierdzą licencjonowani, nieszczególnie zadowoleni z takiego obrotu sprawy.

Niezależnie od tego, czy w anegdocie tkwi ziarno prawdy (choć ustawa pozwalała uniknąć kłopotów poprzez zgłoszenie podobnego spaceru jako „wykład terenowy”), najprościej byłoby postawić sprawę tak: otwierając dostęp do zawodu, ministerstwo sprawiedliwości ułatwiło życie młodym, dynamicznym przewodnikom z pomysłami, budząc złość tych zachowawczych, dukających wyuczone formułki, wiodących grupy znudzonych cudzoziemców utartymi szlakami. Są emocje, element walki starego z nowym, zwycięstwa pasji i przedsiębiorczości nad uciążliwą biurokracją. Rzeczywistość wydaje się jednak bardziej złożona.

Po pierwsze, takich jak Monter, zakochanych w swoim mieście i nastawionych na jego odkrywanie nieoczywistymi szlakami, wyroiło się w ostatnim czasie mnóstwo. Przebierają się za postaci z epoki, wożą odwiedzających zabytkowymi nyskami, cytują poezję, odgrywają teatralne scenki, znajdują sposoby, by dostać się tam, gdzie na co dzień wstęp jest niemożliwy. Przewodnik z tekturową tablicą, dukający do grupy: „W roku pańskim....”, to już mit, przynajmniej w największych miastach. Ale większość z nich działa najzupełniej legalnie. Nawet jeśli z początku nie zawracali sobie głowy formalnościami, uważając je za zbyt czasochłonne (zajęcia w weekendy) lub zbyt kosztowne (cena kursu to kilka tysięcy złotych), zacisnęli zęby i postarali się o odpowiednie dokumenty.

– Potraktowałam kurs jako rodzaj studiów varsavianistycznych, okazję do pogłębienia wiedzy – mówi Sylwia Chutnik, pisarka, oprowadzająca po Warszawie śladami kobiet. – Nawet jeśli nastawiałam się na wyspecjalizowaną trasę, ogólna wiedza o mieście przydaje się, by przedstawiać postaci czy zdarzenia w szerszym kontekście – dodaje.

Już podczas kursów, opowiadają licencjonowani, grupa dzieliła się na pasjonatów i przypadkowych. Ci pierwsi liczyli, że uporządkują własne informacje, a po cichu: że zagną wykładowców. Ci drudzy szybko się wykruszali. – Przekonanie, że egzaminem przewodnickim zarządza jakaś klika, która nie chce dopuścić do zawodu obcych, od dawna jest mitem – mówi Jarek Spacerolog-Praski (który co prawda ma licencję od 2009 r., nie chce jednak ujawniać się pod nazwiskiem, bo w poważnym zawodzie, jaki wykonuje, działalność oprowadzacza bywa różnie postrzegana). – Można mieć zastrzeżenia do samej procedury, ale ci, którzy rzeczywiście interesują się miastem, zdawali bez trudu.

Marzących o zbiciu fortuny w świeżo otwartym zawodzie należałoby już na starcie uprzedzać, że szanse są na to niewielkie. – Mało kto mógł się z tego zajęcia utrzymać, z wyjątkiem może paru zawodowych przewodników po Krakowie, znających biegle kilka języków i współpracujących z wieloma instytucjami, a przy tym zdeterminowanych na tyle, by promować intensywnie własne usługi w mediach społecznościowych – śmieje się Jarek. I dodaje, że sam traktował własną działalność głównie w kategoriach misjonarskich: popularyzacja Warszawy i Pragi, która pozwala czasem dorobić do pensji.

PANI SOBIE COŚ POCZYTA

Problem tkwi gdzie indziej. – Świetnie, że pasjonaci mogą wreszcie robić oficjalnie to, co dotąd i tak robili, traktując w kategoriach hobby. Z drugiej strony pojawia się jednak pytanie, kto może przekazywać innym wiedzę – mówi Sylwia Chutnik. – Bo przewodnik, oprócz poczucia misji, musi mieć w głowie często nudne dane: daty, fakty, nazwiska, style architektoniczne. Czy, dajmy na to, absolwent pierwszego roku studiów doktoranckich, którego kompetencji nikt nie sprawdzał, dysponuje takim warsztatem?

Ale licencjonowani przewodnicy, działający od lat, też zapominają to, czego się nauczyli, i muszą na bieżąco aktualizować informacje. Chutnik zauważa, że wiedza i poczucie misji to jedno, w tym zawodzie równie ważne są predyspozycje, których trudno nauczyć się na kursach: – Przede wszystkim trzeba lubić mówienie do ludzi. Do dziś pamiętam przewodniczkę w jednym z europejskich miast, która nie posługiwała się biegle angielskim, ale opowiadając, grała całą sobą z takim zaangażowaniem, że udało się jej zafascynować uczestników także pokazywaną okolicą.

Jarek Spacerolog-Praski: – Jeśli chodzi o niszowe, wyspecjalizowane wycieczki miejskie, jak choćby po dzielnicach, nie miałbym obaw – przewodników momentalnie zweryfikuje rynek. Bardzo często uczestniczą w nich miejscowi, którzy poczytują sobie za punkt honoru wyłapanie ewentualnych błędów. Jeśli ktoś będzie opowiadał bzdury, publika go wyśmieje i natychmiast straci renomę.

Co innego oprowadzanie grup z zagranicy lub wycieczek szkolnych, gdzie – jak twierdzi – deregulacja stwarza zagrożenie dla wizerunku Polski za granicą oraz polityki historycznej. – Zwłaszcza w odniesieniu do tych pierwszych, bo w przypadku szkół oprowadzanie traktowane jest jako część procesu dydaktycznego i z reguły nie dopuszcza się tam amatorów. Natomiast w przypadku turystów może zapanować wolna amerykanka, na co nie powinniśmy sobie pozwolić – mówi Jarek. – Aż się dziwię, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie złożyło w tej sprawie protestu, wiedząc, jakie mamy kłopoty wizerunkowe na świecie. Przewodnik jest ambasadorem danego kraju, więc oprócz umiejętności językowych powinien mieć rewelacyjną wiedzę i umiejętność wybrnięcia z przykrych sytuacji, by obcokrajowcy nie wyjeżdżali stąd utwierdzeni we własnych stereotypach. W szczególności chodzi o turystów z Niemiec, Rosji, Izraela czy Stanów Zjednoczonych. W tych przypadkach powinno się albo wprowadzić egzaminy i certyfikaty o pięciokrotnie wyższym stopniu trudności niż dotąd, albo dopłacać amatorom, próbującym swoich sił jako przewodnicy, żeby tego nie robili – irytuje się.

Zaznacza jednak, że w odniesieniu do biur przewodnickich ryzyko jest mniejsze – bo gdy będą potrzebowały nowego przewodnika, z reguły dadzą zlecenie komuś, kto ma licencję. Biuro nie ma bowiem czasu na sprawdzanie, co kto umie, szczególnie w przypadku nagłego zastępstwa.

Anna Mularczyk-Meyer, przewodniczka z Krakowa, która traktuje oprowadzanie turystów polskich i zagranicznych po Wawelu jako dodatkowe zajęcie, twierdzi, że najlepszym wyjściem byłby kompromis: częściowe uchylenie furtki do zawodu lokalnym spacerologom, by chcąc poprowadzić własnymi tropami grupę takich jak oni miejskich fascynatów nie musieli przechodzić przez kursy porównywalne do studiów podyplomowych, albo obniżka ogólnego poziomu wymagań i opłat.

– Lata temu, kiedy jeszcze jeździłam z wycieczkami za granicę jako pilotka, zdarzało się, że pracownicy biur podróży zmuszali nas do oprowadzania po miastach włoskich, gdzie trzeba dysponować odrębnymi uprawnieniami. Miejscowi przewodnicy je mieli, ale trzeba byłoby im dodatkowo zapłacić – mówi Mularczyk-Meyer. – Na argumenty, że nie czuję się kompetentna, słyszałam: „To sobie pani coś przez noc poczyta i poprowadzi”.

Nie ma więc gwarancji, że teraz, w odniesieniu do Polski, nie będzie podobnie. W końcu branża turystyczna, jak i wiele innych, nadszarpniętych przez kryzys, przyznaje, że „trwale dąży do minimalizacji kosztów”, co w prostym tłumaczeniu oznacza, że stara się zaoszczędzić, na czym się da.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2014