Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Liderzy związku - zastrzegając naturalnie, że chodzi im tylko o interesy załóg, a nie swoje - już zapowiedzieli przedwyborcze rozmowy z Prawem i Sprawiedliwością (a prezes Kaczyński zaczął podkreślać swą wrażliwość socjalną), Ligą Polskich Rodzin i, w ostatniej kolejności, z Platformą Obywatelską. Ale to ich prawo. To zaś - że nie zważają na lekcję, jaką było zaangażowanie się w Akcję Wyborczą Solidarność i jej skutki w postaci kompromitacji związku oraz odpływu członków - ich problem.
Groźniejszy jest drugi sposób przebierania nogami: upór związku w obronie tzw. umów społecznych w sektorze energetycznym, które zapewniają pracownikom, a także szefostwu (w sumie ok. 100 tys. ludzi) niektórych zakładów tej branży dziesięcioletnie gwarancje zatrudnienia i płacy. Związku nie obchodzi, że koszt tych układów (zawartych na zasadzie politycznego targu) poniosą odbiorcy energii - a więc każdy obywatel, ani że w praktyce uniemożliwiają one prywatyzację, a więc urynkowienie sektora. Przewodniczący Sekretariatu Górnictwa i Energetyki “Solidarności" Kazimierz Grajcarek miał posunąć się do gróźb, że jeśli sąd “zamachnie się" na tego rodzaju pakty (czyli uzna je za niezgodne z prawem), związek wyjdzie na ulicę. Więcej: “Solidarność" chce promować tego typu kontrakty jako dopuszczalną formułę regulacji - ba, lepszą niż “wszystkie ustawy o przeciwdziałaniu bezrobociu".
Owszem, teoretycy prawa pracy (m.in. prof. Tadeusz Zieliński) uznawali walor umów społecznych jako źródła prawa w czasach centralnej gospodarki sterowanej PRL. Na tej podstawie obowiązywały m.in. Porozumienia Sierpniowe. “Solidarność" nie chce dostrzec, że czasy i reguły się zmieniły, a jej interes niekoniecznie pokrywa się dziś z interesem społecznym.