Śmierć w środku życia

Frigyes Karinthy: PODRÓŻ WOKÓŁ MOJEJ CZASZKI - jest cenionym pisarzem i wziętym felietonistą, przygotowuje właśnie nową książkę, wygłasza odczyty, doradza młodym adeptom literatury, czytelnicy rozpoznają go na ulicy, dzień ma wypełniony. Znajduje się u szczytu powodzenia - i wtedy właśnie w jego życie wkracza Nieznane.

17.06.2008

Czyta się kilka minut

Siedząc wieczorem przy stoliku budapeszteńskiej kawiarni, narrator "Podróży..." słyszy nagle ruszający pociąg, za nim odjeżdża drugi, trzeci, czwarty. Kłopot w tym, że w okolicy nie ma żadnej stacji ani linii kolejowej - to guz rosnący wewnątrz jego czaszki dał po raz pierwszy znać o swoim istnieniu.

Frigyes Karinthy (1887-1938), węgierski prozaik, poeta i dramaturg, publicysta i satyryk, tłumacz "Podróży Guliwera" Swifta i "Kubusia Puchatka" Milne’a, związany z dwutygodnikiem "Nyugat" (Zachód), najważniejszym pismem literackim Węgier pierwszych dekad zeszłego wieku, opowiedział własną historię. W 1936 roku rozpoznano u niego guza mózgu, operował go w Sztokholmie sławny szwedzki neurochirurg Herbert Olivecrona. Na kartach książki pojawia się nie tylko on oraz inni, węgierscy, austriaccy i szwedzcy lekarze, jest także żona Karinthy’ego i jego syn oraz budapeszteńscy przyjaciele, których znawca literatury węgierskiej pewnie bez trudu zidentyfikuje. Czytelnikowi jednak ta anegdotyczna wiedza nie będzie wcale potrzebna. "Podróż..." bowiem jest przede wszystkim świetną, gęstą i precyzyjnie zbudowaną powieścią. Przypadek podobny jak ze współczesnymi "Podróży..." i skądinąd zupełnie odmiennymi "Wyznaniami patrycjusza" Sándora Máraiego, których wartość nie tkwi przecież w autobiografizmie - choć obaj autorzy umieli po mistrzowsku spożytkować dane im doświadczenie.

Narrator Karinthy’ego opowiada swoją historię, trzymając emocje na wodzy, z chłodnym, lekko ironicznym dystansem. Analizuje świadomość człowieka, który zrazu stara się nie dopuścić do siebie dramatycznej prawdy, rychło jednak, wytrącony z utartych kolein narastającymi objawami choroby, sennymi koszmarami, a potem bezwzględną diagnozą - guz rośnie szybko, wkrótce doprowadzi do całkowitej ślepoty, następnie zaś paraliżu i śmierci - zaczyna patrzeć na świat w nowy sposób, jakby już doń nie przynależał. Przygląda się swojemu przypadkowi z pasją naturalisty (nb. Frigyes Karinthy studiował przez pewien czas medycynę), okiem pisarza i psychologa śledzi też reakcje otoczenia, próby znalezienia przez bliskich formy dla sytuacji, która tej formie się wymyka. Odkrywa swoisty spisek ludzi życzliwych, którzy spieszą mu z pomocą, a pod powierzchnią banalnych zdarzeń zaczyna dostrzegać zarys sieci tajemnych znaków, jakby choroba nie była czymś przypadkowym...

Kulminacją opowieści jest poruszający opis dokonywanej na żywo operacji, ale "Podróż..." warto przeczytać nie tylko dla owych stron. Dla przykładu wspomnę tylko epizod wizyty w wiedeńskiej klinice psychiatrycznej, gdy narrator, nieświadom jeszcze charakteru swojej choroby, w twarzy pacjenta umierającego na guza mózgu rozpoznaje własne rysy. Dramatyczną zaś puentę optymistycznej w gruncie rzeczy lektury przynosi informacja, że po napisaniu "Podróży..." autor przeżył jeszcze tylko rok.

Mimo tradycyjnej i chętnie deklarowanej przyjaźni polsko-węgierskiej, mimo sporej liczby przekładów literatura "bratanków" nie miała u nas po II wojnie wielkiego powodzenia. Do niedawna przeciętnemu inteligentowi wstyd było nie znać nazwisk Hrabala i Kundery, o Hašku i Čapku nie wspominając - z Węgrami rzecz wyglądała o wiele gorzej. Podejrzewam, że nazwisko Karinthy’ego słyszało niewielu, choć w przeszłości tłumaczono u nas książki i Frigyesa, i jego syna Ferenca (1921-1992; na kartach "Podróży..." występuje jako Cini). Pośmiertne odkrycie dzieła Máraiego, Nobel dla Imre Kertésza, zainteresowanie, z jakim spotkały się "Harmonia caelestis" i "Wydanie poprawione" Pétera Eszterházy, także działalność Wydawnictwa Czarne i Pogranicza, a teraz - mam nadzieję - wydanie "Podróży..." to kolejne etapy zmian na lepsze. A przecież literatura węgierska na pewno kryje niejedną jeszcze niespodziankę. (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2008, ss. 216. Przełożyła Anna Górecka. Seria "Biblioteka Babel".)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Tomasz Fiałkowski, ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2008