Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wolał, by tę książkę napisał kto inny? Dlaczego? Bo historia niemieckiego fotografa i jego modelki, podróżujących po Śląsku końca lat 30. minionego wieku, wyczytana ze zdjęć, a właściwie wymyślona przez Wańka, który przypadkiem natknął się na wydany w roku 1940 album „Die Schlesische Landschaft”, zrazu wydała się mu „trochę tania, w stylu gazetowych powieści w odcinkach, awantur miłosnych z ukrytym kluczem”.
Może przestraszył się swojej fantazji, która kazała mu w fotograficznych pejzażach bliżej mu nieznanego wrocławianina Karla Franza Klosego dostrzec projekcję życia, które być może mogłoby być także jakąś fantasmagoryczną wersją jego artystycznego i człowieczego losu. Cóż z tego, że Klose wydał swe dzieło w roku, w którym Waniek dopiero gotował się do przyjścia na ten świat? I w tym przecież dostrzec można jakiś tajemny znak. Wiemy zaś, my, którzy znamy malarską twórczość Wańka i takie jego książki, jak na przykład „Hermes w Górach Śląskich”, że autor „Finis Silesiae” od czasów młodości nieprzerwanie penetruje Sudety, przemierza tamtejsze wioski i miasta, zagłębiając się w historię i mistykę tej ziemi i tej prastarej kultury, której ślady zostały zatarte i wymagają już tylko czułości, dociekliwości i właśnie wyobraźni.
Finis Silesiae? Tak, w jakimś sensie tamten Śląsk umarł. Nie ma już tamtych ludzi, a nawet ich potomków. Nie ma marniejących z roku na rok materialnych dowodów ich istnienia. Zostały góry, ale kiedy spogląda się na nie poprzez pryzmat zdjęć wykonanych 60 lat temu, to nawet one wyglądają jakby inaczej. Dlaczego w tej wiosce nie ma już tak wielu budynków? A tam? Dlaczego w niebo nie sterczy już kościelna czy zamkowa wieża? Gdzie się podziały tamte drzewa? Też umarły?
Ileż to razy Waniek-malarz, Waniek-eseista, Waniek-pisarz błądził po Śląskich Górach tylko po to, by zadawać sobie takie właśnie pytania i snuć odpowiedzi tyleż prawdziwe, co prawdopodobne. Klose mógł być owładnięty tą samą pasją, skoro w nazistowskich Niemczech, już gotowych do podpalenia tego świata, nie zobaczył ani jednej swastyki, ani jednego propagandowego emblematu tamtej epoki. Nie zoba-czył, bo je świadomie ominął, zlekceważył, uciekając w piękno natury, nie skażonej fanatyzmem i zbrodniczą ideologią.
W „Finis Silesiae” Klose nazywa się Paul Scholz i mieszka w Gliwicach. Jego dziewczyna, która pojawia się na niektórych fotografiach z albumu i osobliwie zawsze na nich skrywa twarz, to Brigitte, bytomianka, która pielęgniarskie praktyki odbywa w Głubczycach. Łączy ich uczucie, ale dzieli to wszystko, co za chwilę, bo już we wrześniu roku 1939, bezwiednie i brutalnie wtargnie nie tylko w ich życie. No i tak powstał co się zowie romans. Gęsty i długi, więc można by go, niejako wbrew woli autora, drukować nawet „w odcinkach”. Jednak z owej chwili pisarskiego zawahania, z owych wątpliwości, które targały autorem, powstała nowa wartość.
Gatunkowo „Finis Silesiae” jest wprawdzie powieścią, wyraźnie jednak podszytą esejem. Waniek nie byłby Wańkiem, gdyby, podróżując za swymi bohaterami między Gliwicami i Zgorzelcem, nie ujawniał się również jako narrator, który wie, co stanie się potem. Który wie, że stygmaty śmierci tamtego świata muszą być odkryte i z sarkazmem ujawnione. Zachowuje się więc jak ktoś, kto zna klucz do sarkofagu, w którym zmieścił się cały Śląsk, nie tylko Paul i Brigitte. Uchylił wieko, a nam, czytelnikom, kazał zaglądnąć do środka, abyśmy się zachwycili widokiem uśmierconego kraju. Z zachwytu i zdziwienia, że coś, co tętniło życiem, może nagle i nieodwołalnie umrzeć, powstała ta piękna, choć smutna książka.