Na skraju lasu

Trudno bać się kogoś, kto za dnia kryje się w chaszczach i tylko czasem puka nocą z prośbą o jedzenie. Przynajmniej tak było do tej pory.

15.11.2021

Czyta się kilka minut

Patrole policyjne w okolicach Hajnówki, 11 listopada 2021 r. / WOJTEK RADWAŃSKI / AFP/ EAST NEWS
Patrole policyjne w okolicach Hajnówki, 11 listopada 2021 r. / WOJTEK RADWAŃSKI / AFP/ EAST NEWS

Wiesz, co z ludźmi robi dźwięk policyjnej syreny? – pyta Renata, zerkając w okno, jakby chciała się upewnić, czy za chwilę także pod jej domem nie zacznie migać niebieskie światło. – W mieście w kółko coś jeździ na sygnale, prawda? Tutaj do niedawna od razu dzwoniło się po krewnych, sprawdzić, czy wszystko gra, ale teraz co chwila coś gna, jak nie na syrenach, to z włączonymi kogutami. I tak dobrze, że nie mieszkamy przy głównej drodze.

Z okien domu Renaty widać tory. Nieco dalej majaczy nowoczesny dworzec. Do niedawna było bezpośrednie połączenie z Warszawą, które zdaniem mieszkańców przywróciło ich stacji należytą pozycję. Przez lata Czeremcha była przecież jednym z ważniejszych węzłów kolejowych na Podlasiu. Trzy kilometry stąd, za przejściem w Połowcach, jest już Białoruś.

– Pociąg do Warszawy zdjęli z rozkładu. Ponoć to sezonowe, ale i tak ludzie podejrzewają, że przez migrantów. Nawet jeśli to nieprawda, to atmosfera teraz taka, że każda plotka od razu chwyta.

W Czeremsze i okolicy mieszka jakieś cztery tysiące osób. A raczej, jak zauważa z przekąsem Renata, z grubsza dwa razy po dwa tysiące. Kryzys migracyjny poróżnił sąsiadów.

– Zaczęło się od zbiórki dla nich w ośrodku kultury. Część mieszkańców ją wsparła, ja też, ale część zbojkotowała i na dodatek zarzuciła dyrektorce, że się w mediach lansuje, zamiast pomagać głodnym dzieciom z naszej wsi. A że u nas głodnych dzieci raczej nie ma, bo w ogóle dzieci tu niewiele? Nie szkodzi. Proboszcz na kazaniach też powtarza, że polityka to jedno, ale chrześcijański obowiązek nakarmić głodnych. Te, co potem na Facebooku najgłośniej psioczą na uchodźców, w kościele oczywiście w pierwszym rzędzie i tylko mu potakują. Nie zaczynam już nawet rozmów na te tematy, można się tylko pokłócić. Poza tym mamy teraz większe problemy w domu.

Karolina, córka Renaty, wkrótce skończy 10 lat.

– Wiozłam ją do dentysty do Hajnówki i córcia nagle mówi, żebyśmy jechały lasami przez Werstok i Orzeszkowo, a nie główną drogą na Dubicze Cerkiewne. Pytam czemu, a ona, że ją przerażają te kontrole, radiowozy z migającymi światłami. Zwłaszcza po zmroku. Wtedy zaczęłam się jej przyglądać baczniej. Przelatuje helikopter, a ona się chowa pod kołdrę. Idziemy do sklepu, przy kasie żołnierze z karabinami, a ona za mnie, zesztywniała ze strachu. Synek ma pięć lat i na widok żołnierzy aż się do nich rwie, ale on pewnych rzeczy jeszcze nie rozumie. Karolcia jest na tyle duża, żeby z rozmów dorosłych wyłapać strach.

– Boicie się?

– A kto się nie boi, żyjąc trzy kilometry od białoruskiej granicy? Gdybyś mi we wrześniu powiedział, że możliwe będą takie rzeczy jak ostatnio pod Kuźnicą, tobym cię wyśmiała. Teraz boję się nawet myśleć, co tu może się zdarzyć za dwa tygodnie.

Numer 44

Środa, 10 listopada. Dwa dni po eskalacji pod Kuźnicą. Mieszkańcy Czeremchy od rana podają sobie wiadomość, że kilka kilometrów od nich, na wysokości przysiółka Bobrówka, granicę przekroczyło kilkudziesięciu migrantów. Trwa obława, Straż Graniczna schwytała już większość, ale kilku uciekinierów miało jakoby wejść do jednego z domów. W jednej wersji wydarzeń zziębnięci migranci po prostu zapukali z prośbą o coś ciepłego do zjedzenia. W innych mowa o wtargnięciu albo wprost o sterroryzowaniu wyrwanych ze snu mieszkańców. Pada nawet numer domu: 44. Dopiero po kilku godzinach Straż Graniczna podaje, że tej nocy istotnie doszło do nielegalnego przekroczenia granicy przez trzy kilkudziesięcioosobowe grupy migrantów. Tyle że nie koło Czeremchy. Jeśli migranci rzeczywiście włamali się do jakiegoś domu, to nie do numeru 44 w Bobrówce.

– Ja się na początku denerwowałam, jak ktoś takie pierdoły roznosił po wsi – zapewnia 66-letnia Halina z sąsiadującej z Czeremchą Kuzawy. – Teraz przywykłam. Nie słucham, bo nie wiadomo, kto mówi prawdę. Ostatnio pod Arhelanem [sklepy popularnej na Podlasiu sieci handlowej – red.] dwóch takich, co jeszcze z moją córką do szkoły chodziło, chwaliło się, że znaleźli w lesie przy granicy chłopaka ze złamaną nogą. Białorusini go tak urządzili, przerzucając przez ogrodzenie. A oni go przerzucili nad tym płotem z powrotem na Białoruś. Już miałam spytać, czy matka ich tak nauczyła, ale pomyślałam, że mogą przecież zmyślać. Obok wojsko stało, mogli chcieć im zaimponować.

Z migrantami, jak mówi Halina, problem jest tylko taki, że chodzą po nocy.

– A ja jak się wybudzę, to już do rana nie zasnę. Dlatego na wieczór nastawiam termos z posłodzoną herbatą, żeby była gotowa, jak przyjdą. Jak zostanie coś z obiadu, to też im daję, ale my bardzo wieprzowinę lubimy, a dla nich to przecież grzech. Sąsiadka też opowiadała, że się u niej jeden mielonymi zajadał, a ona nie umiała mu wytłumaczyć, że to z wieprza.

Migranci najczęściej przychodzą z jeszcze jedną prośbą. O wywiezienie z dala od strefy stanu wyjątkowego.

Halina: – Pokazują pieniądze, nawet po kilkaset euro, ale chyba nikt nie jest tak głupi, żeby się połakomić. Tylko potem ludzie sobie opowiadają, jacy oni bogaci.

Mąż Haliny, Antoni, jak większość mieszkańców, uwielbia zbierać grzyby. Ale w tym roku znajdował nie tylko borowiki. – Maszynki do golenia, gumiaki. Dużo ubrań, w tym prawie nowe. I dokumenty, bilety lotnicze. Dla niektórych to dowód, że uchodźcy na pomoc nie zasługują, bo nie szanują tego, co dostają. No ale co mają zrobić? Do szafy schować poprzednie rzeczy, jak dostaną kolejne?

Zapytać o to nie ma okazji, bo w nocy nie ma na to czasu, a za dnia migrantów nie widać. To tylko telewizja buduje wrażenie, że wystarczy tu wejść do pierwszego lepszego lasu i już się kogoś spotka. Aktywistom łatwiej, bo migranci sami podsyłają im tzw. pinezki z lokalizacją. Aleksander Dackiewicz ze wsi Pogorzeliska koło Białowieży w patrolach aktywistów udziału nie bierze, jedzenie i ubrania zostawia najczęściej przy skrzyżowaniach. Dlatego od początku stanu wyjątkowego migrantów widział tylko trzy razy.

– Raz przy drodze z Białowieży do Hajnówki i raz w samej Hajnówce, ale za każdym razem konwojowała ich już policja. W lesie nie spotkałem ich nigdy, a chodzę po nim niemal codziennie robić zdjęcia.

Pierwsze spotkanie z migrantami miał za to jako tłumacz, gdy o pomoc poprosili go zaprzyjaźnieni policjanci. – Kobieta, chyba Irakijka, zapytała, co to za państwo. Kiedy usłyszała, że Polska, spytała, jak daleko stąd do Niemiec. Była zszokowana, kiedy usłyszała, że 700 kilometrów. ­Białorusini nakłamali jej, że dojdą piechotą w kilka godzin.

9 października przebywający w pobliżu tej części granicy dostali na telefony komunikat po angielsku, ewidentnie adresowany do tych ukrytych po lasach. Było w nim napisane, że polska granica jest zamknięta, żeby nie wierzyć w to, co mówią Białorusini. I nie brać od nich żadnych tabletek.

– Widocznie nasz rząd się dowiedział, że tamci biedaków czymś szprycują – podejrzewa Antoni.

– Albo chcą nas nastraszyć, żebyśmy im nawet wody podać nie chcieli – dopowiada Halina. – Nie dojdziesz, kto mówi prawdę.

Cztery doby w lesie

Białą tablicę ostrzegającą o granicy stanu wyjątkowego wbito tuż przy skrzyżowaniu dwóch leśnych traktów i właśnie z jednego z nich wyjeżdża zielona terenówka Straży Granicznej. W środku – funkcjonariusz Straży i żołnierz. W brązowej chustce na głowie, kamizelce taktycznej z zapasowymi magazynkami i karabinkiem Grot w dłoni wygląda groźnie.

– Co pan tu robi? – zaczyna nieufnie strażnik, ale po sprawdzeniu samochodu i przejrzeniu dokumentów łagodnieje, a nawet daje się wciągnąć w krótką rozmowę.

– Ale za tablicę naprawdę radzę się nie zapuszczać. Rozumiem ciekawość, ale przepisy obowiązują i jak się panu trafi służbista…

– A znamy kilku takich – dorzuca ze śmiechem jego uzbrojony kompan.

– No właśnie – ciągnie strażnik. – Złapią i się pan tylko niepotrzebnie wpieprzy w kłopoty, bo uchodźców szukać to nie tutaj. Białorusini wczoraj wszystkich zwinęli z tego odcinka. Potrzymają ich w gospodarstwie agroturystycznym po swojej stronie, podkarmią, dadzą się ogrzać i jutro czy pojutrze pewnie znowu pogonią na druty.

Nawigacja w telefonie pokazuje, że do granicy w linii prostej mamy stąd ok. 2,4 km gęstej puszczy. Z piaszczystej drogi widać coś na góra kilkanaście metrów w głąb.

– Od początku tygodnia dwie grupki próbowały się tędy przedrzeć. Teraz cisza, ale za kilka dni dowalą tutaj setkę ludzi i trzy doby będziemy ich ganiać po lesie – dopowiada żołnierz, podążając za moim spojrzeniem. – Dobra, jedź pan już. Za bardzo się rozgadaliśmy.

Oficjalnie stan wyjątkowy jest świetnie zaplanowaną operacją logistyczną. Policja śpi w czterogwiazdkowych hotelach w Białowieży, do których dostępu nie mają teraz turyści. Żołnierze też są wypoczęci i syci, a siatki z zakupami, które ku konsternacji okolicznych mieszkańców wynoszą ze sklepów spożywczych, służą im jedynie do urozmaicenia czasu wolnego. W rządowej narracji nie ma jednak miejsca na to, o czym coraz głośniej szumi puszcza: że także ludzie postawieni przez państwo na granicy jadą na oparach.

Najgorzej mają pracownicy Straży Granicznej. Wojsko i policja działają w systemie rotacyjnym. Pogranicznicy, rekrutujący się spośród okolicznych mieszkańców i znający las jak własną kieszeń, są na patrolu praktycznie bez przerwy od 2 września, bo bez nich wojsko w puszczy na wiele się nie zda. Nic dziwnego, że część strażników nie wytrzymuje i trafia – lub ucieka – na chorobowe.

– W lesie robi się zimno i mokro – zauważa Katarzyna, żona funkcjonariusza Straży. – No i stres, bo Białorusini rzucają petardy, a ostatnio coraz częściej strzelają w powietrze. Migranci też bywają agresywni. Jednego strażnika niedawno ściągnęli z konia, upadając zrobił sobie coś w plecy. Bywa, że mąż wychodzi do roboty na siódmą rano, wraca do domu o drugiej w nocy, a o siódmej znowu musi być w strażnicy. I tak cztery dni z rzędu, póki się nie uspokoi. A potem jakaś pinda z telewizji wyzywa Straż Graniczną od zbrodniarzy i bydlaków.

Są oczywiście i tacy, którym Katarzyna ręki już nie poda. Wszystko zależy od dowódcy. Jedni ewidentnie lubią wykonywać rozkazy i bez wahania każą wywozić nocą do lasu nawet matki z dziećmi. Inni na patrole biorą z domu zabawki, żeby dać je przerażonym małym migrantom. I pozwalają ich rodzicom skutecznie złożyć wniosek azylowy. Gdyby Katarzyna wierzyła jeszcze mediom, poprosiłaby je, żeby w swoich relacjach dostrzegały takie niuanse, bo ofiarami kryzysu przy granicy są nie tylko migranci.

Zamiast ganiać za nimi po lesie, telewizje mogłyby więc powiedzieć, jak naprawdę jest z odszkodowaniami dla mieszkańców strefy, bo ci, którzy prowadzą tu małe gospodarstwa agroturystyczne, nie dostaną od rządu złotówki rekompensaty. Jak się wynajmuje we własnym domu część pomieszczeń, nie trzeba prowadzić osobnej księgowości, więc ludzie jej nie mają. A rząd mówi, że do wypłaty odszkodowania potrzebne są udokumentowane wpływy z turystyki.

– Mamy i kryzys, i naród podzielony po połowie – zamyśla się Katarzyna. – Z tego lasu nie wyjdzie nic dobrego.

To tylko migranci

Sklepowy wózek sunie z oporem między półkami, bo jedno z kółek się zacina i ściąga w prawo. W środku sezamki w miodzie i kilka paczek z chałwą. Na zimno chałwa jest idealna. Dość szybko się trawi, dostarcza kalorii i substancji odżywczych, a w dodatku nie twardnieje w niskich temperaturach jak czekolada, na której podczas mrozów można połamać zęby. Na koniec kilka zgrzewek z wodą mineralną.

– Co, dla uchodźców? – mruczy kasjerka, nawet nie podnosząc wzroku znad czytnika kodów kreskowych. – Tylko zapakujcie to w niebieskie lub czerwone worki na śmieci. Czarne z dala słabo widać – dodaje, nie czekając na odpowiedź.

Ruszamy w stronę Białowieży. Po kilku­nastu kilometrach zatrzymuje nas policjant przy radiowozie zaparkowanym u wylotu leśnego duktu.

– Do „Miejsca Mocy”? – odpowiada ze zdziwieniem na prośbę o przepuszczenie. – Tam to już chyba nie dojedziecie. Ale dobra, spróbujcie.

Nawigacja pokazuje, że do granicy w linii prostej mamy jakieś 3,5 km. Skręcamy w las. Na leśnym parkingu, z którego do „Miejsca Mocy” – polany z głazami narzutowymi, ulubionej przez zwolenników radiestezji – trzeba przejść jeszcze jakieś 900 metrów, tym razem nie ma ani jednego samochodu. Wiatr gra w koronach drzew. Puszcza mruczy swoimi odgłosami.

Dwie paczki z żywnością i wodą zostawiamy przy stole na parkingu. Dwie inne zabieramy, ale po kilkudziesięciu metrach orientujemy się, że idąc do „Miejsca Mocy”, oddalamy się od granicy. Niebieskie worki lądują przy ścieżce. Zabierzemy je w drodze powrotnej, żeby przenieść jak najbliżej strefy stanu wyjątkowego.

Kilka minut później mijają nas cztery auta z żołnierzami, wypakowane drewnem. Wojskowi odmachują przyjaźnie i znikają za zakrętem.

Wracając do auta nie znajdujemy już niebieskich pakunków.

– Boję się, że eskalacja na granicy szybko zmieni nastawienie tutejszych i służb do migrantów. Ostatnio dawało się odczuć, że nad nieufnością zaczyna górować współczucie. Teraz wszystko to może trafić szlag – zauważa Marzena z Hajnówki. – Bo mieszkańcy pogranicznych wsi mają prawo się bać. Ostatnie 20 lat tutaj to było nieustanne wzmacnianie granicy, przekonywanie, że mieszkamy w strategicznym miejscu dla całej Unii. Teraz ta superważna granica okazuje się tak dziurawa, że może ją przejść nawet przemarznięta matka z dziećmi. A jeśli ona może, to tym bardziej przestępcy lub dywersanci wyszkoleni przez białoruskie służby.

Marzena niemal od początku kryzysu uczestniczy jako wolontariuszka w akcji pomocy migrantom. Nie miała wątpliwości, że tak trzeba. Jej starszy brat siedem lat malował mieszkania w Brukseli. Rodzina, jak mówi, posmakowała wtedy emigracyjnego chleba i umie odcedzić ludzki dramat od polityki. Pytanie, ilu sąsiadów będzie chciało dostrzec tę różnicę.

– Wystarczyło kilka godzin po wydarzeniach w Kuźnicy i nawet TVN zaczął mówić inaczej o migrantach. Przestali nagle być ofiarami, choć Białoruś używa ich jak, nie przymierzając, Niemcy cywilów podczas powstania warszawskiego. Ale ja też nie wiem, jak rozmawiać teraz z mieszkańcami pogranicza, żeby nie pobudzać w nich poczucia zagrożenia i zarazem nie dać im odczuć, że ich obawy są dla nas mało ważne. Są tutaj wsie, w których zostało po 60-70 mieszkańców, głównie staruszków. Kiedy oni słyszą, że koło Białowieży granicę szturmuje setka migrantów, mają prawo nie interesować się niczym poza własnym bezpieczeństwem.

Renata z Czeremchy stawia na stole kolejną herbatę. – Stan wyjątkowy kończy się za niecały miesiąc. Przedłużyć go nie mogą, więc podobno rząd zacznie teraz w naszym regionie intensywnie testować na covid, żeby statystyki zachorowań przy granicy mocno skoczyły. Wtedy ogłoszą stan zagrożenia epidemicznego i znów nas zamkną. Moja córka przez ostatni rok czekała na koniec pandemii, bo się bała, że jej dziadkowie umrą. Teraz się boi, że będzie wojna. Nie wiem, jak ją uspokoić, bo sama się tego boję. ©℗

Imiona dwójki bohaterów zostały zmienione na ich prośbę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2021