Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
szła nieruchomym krokiem
jak źródło
ubrana była w suknię z kamyków
w światło brzozowe w korę poranka
po prawej stronie szedł świt po lewej
szła ścieżka tak więc szły - czas
i miejsce
nie ja krzyknąłem i odtrącony
upadłem w jawę więc teraz szukam
laską zapałki spoconą ręką
między lekarstwem listem na sen
a jej powidok na pustych oczach
szeleści makiem pachnie jak powróz
Kim jest ta, która nosi kamienną suknię, której widok dławi gardło? Trudno nie przeczuć. Nieustępliwie czekającą śmiercią, wyrokiem bez odwołania, bo choćby biec z całych sił, to i tak - jak zagubiona Alicja - w najlepszym razie zostaniemy w miejscu. A przecież jest w niej też coś, co kusi, przyciąga, daje może nadzieję spokoju, makowego snu, z którego niechętnie wypada się w jawę, nadzieję błogosławionej ciszy między pniami brzeziny.
Niewiele jest takich wierszy Zbigniewa Herberta i nie łatwo chyba zgadnąć, że właśnie on jest jego autorem. "Pan Cogito sen-przebudzenie", bo tak brzmi tytuł, został opublikowany w niemieckim przekładzie Karla Dedeciusa, ale poeta nie włączył go do żadnego polskiego tomu. Choć więc powstał zapewne we wczesnych latach 70., mogliśmy go przeczytać dopiero po śmierci artysty.
Dlaczego? Czy doszedł on do wniosku, że to utwór słaby, mogący obronić się tylko w przekładzie? Pominął go z jakiegoś błahego powodu, a potem zapomniał? A może, gdy układał swoje opus magnum, zbiór "Pan Cogito", jeden z najważniejszych tomów XX-wiecznej polskiej, i nie tylko polskiej, poezji, wydał mu się on zbyt bezpośredni, zbyt wyraźnie odsłaniający osobisty lęk? Filtr poetyckiego bohatera umożliwiał Herbertowi zachowanie dystansu, wprowadzanie ironii, całego szeregu niuansów i barier, które komplikowały i wzbogacały artystyczny przekaz, oddalając go zarazem od wyznania. Czy w tym akurat wierszu system nie zadziałał? Czy dotykamy intymnego rysu, cienia Herbertowskiej duszy? Jakoś pamiętać o śmierci to jedno. Ale odczuwać ją całym sobą, nieustannie uciekać z jej zbliżającego się cienia i jeszcze nie chcieć o tym mówić, każdego dnia walczyć o męstwo, żyjąc w świecie, gdzie, jak w podobnie pominiętym "Śnie Pana Cogito", "domy były pokryte / martwym blaskiem" - to coś zupełnie innego...
Ale pomyśleć tak, i tylko tak, byłoby za łatwo. Przypominając sobie ten wiersz, myślę o tak wielu różnych twarzach Zbigniewa Herberta. Najbardziej znana: autora "Przesłania Pana Cogito" czy "Potęgi smaku", którego słowa w latach 80. stawały się dla wielu moralnymi i życiowymi drogowskazami, a były to słowa jasne i pewne, jakby odmowa współudziału rzeczywiście nie wymagała wielkiego charakteru, a kusiciele mieli do dyspozycji tylko parę pojęć jak cepy... I zaraz ta, która przebłyskuje między liniami tylu esejów i której najpiękniejszym może wcieleniem jest "Modlitwa Pana Cogito-podróżnika", gdzie światła ziemi pozdrawiają się, Bóg przyjmuje podziękowanie za to, że stworzył "świat piękny i bardzo różny", a dziękującemu pozwolił "być w miejscach które nie były miejscami mojej / codziennej udręki". Twarz człowieka, który nie godził się na zapominanie, szepcząc do portretu Mony Lizy: "mieli przyjść wszyscy / jestem sam", czując na barkach ręce zmarłych, mając irracjonalne, ale dojmujące poczucie winy, że został oszczędzony, i dla którego okupacyjna przeszłość, we własnych oczach nie dość chyba bohaterska, była niezagojoną raną. Ale jeszcze obok twarz wesołego kompana, dowcipnisia, niespełnionego aktora, wcielającego się w najrozmaitsze role czy pozującego do "żywych obrazów", człowieka - jakkolwiek banalnie to brzmi - kochającego życie, powtarzającego, że po śmierci "trzeba wstąpić w kamień, w drzewo, w wodę, w szpary furty. Lepiej być skrzypieniem podłogi niż przeraźliwie przeźroczystą doskonałością". Twarz wiernego przyjaciela i mądrego artysty, dla którego wiersz nie jest zabawą sztukmistrza, ale grą o najwyższą stawkę. Twarz człowieka cierpiącego przez długie lata. Twarz ściągnięta goryczą. Gniewem. Twarz wielkoduszna. Twarz towarzysza Paula Celana, z ich milczącej nocnej wędrówki.
Jaki będzie Rok Zbigniewa Herberta, właśnie oficjalnie rozpoczęty w Teatrze Narodowym i opatrzony na drogę pięknymi słowami poety: "We mnie jest płomień, który myśli"? Przeglądam wstępne zapowiedzi. Mnóstwo debat, konferencje naukowe, wystawy rysunków, plenerowe spektakle. Spotkania przyjaciół. Na pewno będą też nowe poświęcone mu prace, wznowienia jego książek. Choć zawsze można krytykować imprezy okolicznościowe, pytać, ile z nich bierze się z prawdziwej potrzeby, znaleźć taki czy inny powód do narzekania, to myślę raczej o tych ludziach, którzy może właśnie teraz zaczną czytać Herberta. Na własną ręką odkrywać jego głos. I twarz.
Niech będzie to twarz wielobarwna, zmienna, prawdziwa, niezasłonięta jubileuszowym werniksem. Jak twarz Szemkela, najpiękniejszego z aniołów, choć zupełnie innego od Michała i Azraela. Szemkel jest najbliższy, to on pomoże nam, grzesznikom, choć bizantyńscy malarze myślą, że "popadliby w herezję / gdyby wymalowali go / takim jak jest / czarny nerwowy / w starej wyleniałej aureoli"...
Rok Zbigniewa Herberta (1924 - 1998) został ustanowiony uchwałą Sejmu z okazji 10. rocznicy śmierci Poety. Głównym koordynatorem działań związanych z Rokiem jest Biblioteka Narodowa, przechowująca archiwum artysty. Więcej informacji: www.herbert2008.pl