Ucieczka Prospera

"Nagi leżałem na brzegach / Bezludnych wysp" Czesław Miłosz

16.12.2008

Czyta się kilka minut

„Eos z ciałem zabitego Memnona” – czerwonofigurowa czara malarza Durisa i garncarza Kaliadesa, 490-480 r. p.n.e., Paryż, Luwr. / Dzięki uprzejmości Wydawnictwa a5. /
„Eos z ciałem zabitego Memnona” – czerwonofigurowa czara malarza Durisa i garncarza Kaliadesa, 490-480 r. p.n.e., Paryż, Luwr. / Dzięki uprzejmości Wydawnictwa a5. /

Na moim biurku leży nowa, piękna edycja "Wierszy zebranych" Zbigniewa Herberta: wydanie kanoniczne, pozbawione pokutujących nieraz przez lata przypadkowych błędów, zredagowane z benedyktyńską pieczołowitością i komentowane z krystaliczną wnikliwością przez Ryszarda Krynickiego. Księga.

800 stron, które czytam powoli, zaznaczając ważne dla mnie utwory wąskimi paskami żółtego papieru. I oto trzymam już w rękach nie książkę, ale małe ciężkie słońce, pryzmat, w którym każdy uproszczony sąd krytyka czy historyka literatury rozbija się na setki barw-

nych odcieni, oddających nieskończoność tego poetyckiego świata. Nie zdołam nigdy opisać ich wszystkich.

Gdyby jednak pokusić się o bardzo umowną klamrę, lekko nad dziesięcioleciami przerzucony akwedukt myśli, można by rozpiąć go między dwoma tekstami, które wiążą się z Shakespeare’em i z których żaden, choć każdy z innych powodów, nie ujrzał za życia Herberta dziennego światła.

Oto jest rok 1952, czas bestii, gdy wokół grasuje zło - konkretne, namacalne, jak powie pisarz wiele lat później: "ucieleśnione - zawsze z ludzką twarzą". Ciągle jeszcze młody twórca - uczeń Henryka Elzenberga, poszukującego współczesnej formuły dla starożytnej cnoty - rozmyśla nad "Hamletem", mając pod powiekami filmowy obraz męskiego Laurence’a Oliviera. Oddaje duńskiemu księciu hołd, widząc w nim artystę, który ze sztuką i wrażliwością łączy moralną dzielność, któremu składa obietnicę: "ślubujemy Ci, książę, że kiedy przyjdzie czas próby, wybierzemy cięższy rapier i cięższą śmierć", który staje się jednym z bohaterów znakomitego "Trenu Fortynbrasa", a po latach patronować być może będzie słynnej "Potędze smaku". "Studium o Hamlecie" wysyła Herbert do Jerzego Turowicza, ale czasy są zbyt trudne na takie, nawet zamaskowane, deklaracje i esej na długo ginie w archiwum "Tygodnika Powszechnego".

Prawie pół wieku później Stary Poeta, przemierzywszy bardzo już wiele jasnych i ciemnych dróg, szkicuje wiersz "Epilog burzy" (czy może raczej "Epilog »Burzy«"), który nie został ukończony i nie znalazł się w książce o tym samym tytule. To właściwie brulion z notatkami, blok kamienia, z którego artysta dopiero zaczął wydobywać ostateczny kształt. Wśród najprawdopodobniej pomyłek, niekonsekwencji w budowaniu postaci, pobrzmiewa przecież wyrazisty ton, jak powiedziałby sam Herbert: kilka czystych taktów. Oto więc apokryficzna wersja Epilogu, wygłaszanego w "Burzy" przez Prospera, która mogłaby zaczynać się po słowach w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka brzmiących: "Opadły czarodziejskie stroje, / O własnych tylko siłach stoję, / A te są nikłe"... U Herberta Prospero umyka ze statku, porzuca nawet oddaną Ferdynandowi Mirandę, wycofuje się ze świata będącego ringiem dla walczących o władzę, pozostaje na wyspie - z Kalibanem.

Prawdę powiedziawszy, wiersz ten ma postać zbyt wczesną, by obudowywać go wielką interpretacją. Trudno jednak nie usłyszeć tonacji bliskiej szkicom z "Króla mrówek": głębokiego rozczarowania ludzkimi poczynaniami, człowieczą podłością, polityką i historią, które są jak "dzieje zmagań czarnych mrówek / z czerwonymi", a może też światem współczesnej sztuki, bo tylko na wyspie "poeci nie popadają nigdy / w choroby i nie szeleszczą słowami jak zeschłą / trawą". Prosperowi pozostaje więc "mały psalm do łzy" i utopijna wyspa. W jej obrazie odnajdujemy zaś wyspę inną, wyobrażoną trzydzieści lat wcześniej i otwierającą niegdyś mały wybór poezji Zbigniewa Herberta:

Jest nagła wyspa Rzeźba morza kołyska

groby między eterem i solą

dymy jej ścieżek oplatają skały

i podniesienie głosów nad szum i milczenie

Tu pory roku strony świata mają dom

i cień jest dobry dobra noc i dobre słońce

ocean rad by tutaj złożyć kości

zmęczone ramię nieba opatrują liście

Jej kruchość pośród wrzasku elementów

gdy nocą w górach gada ludzki ogień

a rankiem zanim wybłyśnie Aurora

pierwsze w paprociach wstaje światło źródeł

Uciec na wyspę, schronić się gdzieś poza znieprawioną ludzką wspólnotą, zostawić za sobą znużenie i niechęć. Prospero z Kalibanem? Robinson z Piętaszkiem? A może raczej ja i ty, ta, o której myślałem, że "idąc z tobą / odmienilibyśmy świat"? Od pewnego momentu takie ucieczki nie są już jednak możliwe. Nie dojdzie do skutku ostatnia podróż poety; ze szpitalnego łóżka, machiny bólu, nie da się umknąć do Wenecji. Droga pozostanie jedna: leniwa rzeka, szukająca ujścia w morzu. Jak w wierszu "Tren", dedykowanym pamięci Matki, która "teraz ma nad głową brązowe chmury korzeni / wysmukłą lilię soli na skroniach paciorki piasku / i płynie na dnie łodzi przez spienione mgławice". Łódź, gondola, szpitalne łoże Prokrusta uderzą w końcu cicho o brzeg wyspy. Tylko że będzie to oczywiście wyspa śmierci.

W "Ostatnich słowach" poeta wyznaje i pyta: "Od paru lat / śmierć / przechadza się po głowie / tam i z powrotem // jak niespokojny aktor / wahający się spiskowiec / jak strażnik więzienia // jaka będzie / owa chwila ostatnia"? W wierszu "Koniec" mówi już jakby z drugiej strony: "nie ma mnie i nie ma zupełna pustka / nawet gdybym skupił wolę w jedno ognisko / nie potrafiłbym na moment nawet w błysku magnezji / zaistnieć".

W tych późnych wierszach (pisałem o nich przed laty i teraz nieuchronnie powtarzam część własnych sądów i zdań) bardzo wyraźne jest zmierzanie do kresu, gest zamknięcia, ostateczne zatrzaskiwanie drzwi. Gdy niegdyś Pan Cogito odwiedzał leżącego w szpitalu mężczyznę, który wkrótce odchodził, stawał się "nieprzenikniony / z węzełkiem zgrzebnej tajemnicy / u wrót doliny"; to teraz, w "Co mogę jeszcze zrobić dla pana" z "Epilogu burzy", mówi do nas w pierwszej osobie, sam jest tym, komu poprawia się poduszkę i podaje lekarstwa, nieprzenikniony, samotnie wkraczający na ostateczną ścieżkę.

Zatopiony... Na następnej stronie "Epilogu..." Herbert umieścił poetycką prozę "Czas", próbę pochwycenia doznań unieruchomionego chorobą człowieka, dla którego własne ciało staje się obcą bryłą: "oto żyję w różnych czasach, jak owad w bursztynie, / nieruchomy, a więc bez czasu, bowiem nieruchome są członki moje". Kurczy się zewnętrzność, "ja" skupia w jednym punkcie, a jednocześnie "ja wewnętrzne" - rozum, wyobraźnia czy dusza - ignoruje granice czasu i przestrzeni, wczuwa się w odległe elementy świata, jednoczy z nimi: "oto żyję w różnych czasach, nieruchomy, a wyposażony / we wszystkie ruchy, bowiem żyję w przestrzeni i należę do niej / i wszystko co jest przestrzenią użycza mi jej przejmującej / przemijającej formy". Być może, ale tylko być może, bo zapis to trudny do jednoznacznego odczytania, chorującemu na starość, na śmierć, Herbertowskiemu bohaterowi dany został jakiś nieledwie mistyczny punkt dojścia - wyjście poza czas. Ale doznanie to szczególne, okupione cierpieniem, idące wbrew zasadniczemu Herbertowskiemu gestowi - nakierowaniu na ziemskość, dotykalność, cielesność, doczesność. Pan Cogito przyjął przecież "chrzest ziemi", jego chwilowe dążenia do "myśli czystej" były szczęśliwie skazane na niepowodzenie, proces redukcji zmysłowych doznań, odchodzenia, zapominania prowadził go nie w boską jasność, ale w zimną pustkę, "serce rzeczy / martwą gwiazdę / czarną kroplę nieskończoności".

Dobrze to wiemy - absolut, nieskończoność, teologia negatywna nie były "materią" tej twórczości. Ogołocenie ze zmysłów prowadziło jedynie w śmierć:

Oczy tylko zamknąć -

krok mój oddala się ode mnie

jak głuchy dzwon pochłonie go powietrze

i głos mój własny głos który z daleka woła

zamarza w kłębek pary

ręce opadają

złożone wokół wołających ust

ślepe zwierzę dotyk

cofnie się w głąb

w pieczary ciemne i wilgotne

zostanie zapach ciała

palący się wosk

wtedy rośnie we mnie

nie strach nie miłość

ale biały kamień

Autor "Struny światła" przez dziesięciolecia, mocno jak może nikt inny, pamiętał o tragicznej i okrytej urzędowym zapomnieniem śmierci rówieśników, o cierpieniu bliźnich. W wierszach ostatnich zapisywał już jednak najbardziej własne doświadczenie.

Na przykład we wspaniałej parze, jaką tworzą utwory "Ostatni atak. Mikołajowi" oraz "Pal". W obu wierszach brzmi ten sam żołnierski ton, jakby Pułkownik Herbert, dowódca Samodzielnej Brygady Huzarów Śmierci, miał nadzieję, że rubaszny ochrypły głos starego wojaka zagłuszy ból i strach. "lawinowy ogień artylerii / to ten łajdak Parkinson zwlekał tak długo / aż wreszcie nas dopadł gdy szliśmy nieprzepisowym krokiem / z rozpiętym kołnierzykiem pod brodą rękami w kieszeniach / już na urlopie gdy nagle Parkinson przypomniał / nam że to jeszcze nie koniec że jeszcze nie skończyła się / ta cholerna wojna" - czytamy w "Ostatnim ataku", poświęconym (jak dowiaduję się z przypisu) choremu przyjacielowi, Klausowi Staemmlerowi. Na następnej stronie tomu pociski padają bliżej: "nie wiem przeciwko komu (do czorta) / jest ten huraganowy atak / artylerii ciężkiej bólu". Atak skierowany jest oczywiście przeciwko mówiącemu, dziwi dlatego, że ból osiągnął już cel: "każdy centymetr powietrza / każda piędź ziemi zostały zryte obrócone na nice".

Niegdyś fascynował mnie ten wspaniały gest Pana Cogito, który rozmyślając o cierpieniu, dochodził do wniosku, że mimo wszystko jakoś da się "grać / z nim / oczywiście / grać". Teraz - podczas jednego z herbertowskich spotkań, spierając się z tak jeszcze młodym, szlachetnie jasnym Tadeuszem Dąbrowskim - uzmysławiam sobie, że moja gorzka myśl uporczywie krąży wokół cierpienia nagiego, które jest jak uderzenie młotem, palący ogień, wokół fizycznego czy duchowego bólu, który niczego nie buduje, niczego nie rozjaśnia, jest ciemny - upokarza, niszczy, zabija. O którym da się powiedzieć tylko tyle, że jest. Zbladły bardzo filozoficzne czy religijne wyjaśnienia, wyraźnieją "paroksyzmy zimne dreszcze mdłości / wycie pod niskim ciemnym niebem / wbitego na pal".

"Drzewa i trawniki wyraźnieją. / Jedna po drugiej filozofie gasną. [...] Inni się tym zajmą. A ja na wagary, / Buena notte. Ciao. Farewell" - żegnał się z nami niegdyś Czesław Miłosz. Tonacja pożegnań Herbertowskich jest mroczniejsza, choć stoi za nią ta sama, pozbawiona już nadziei, samoświadomość, a Pan Cogito wie dobrze, że wkrótce nastąpi "pożegnanie / krótkie jak świst / pękniętego lustra".

Oczekiwanie na śmierć, gdy dusza - jak ptak - jest gotowa do odlotu, winno właściwie kierować myśl ku Bogu. Jak ostrożnie mówi Prospero w cytowanym już wierszu: "teraz / o religii bo ona wszak jest najważniejsza / wierzymy nieśmiało w nieśmiertelność duszy". Symboliczne przecież, że zaraz potem wiersz ten się urywa, jakby granica konfesji - mimo wspaniałych "Brewiarzy" - była dla Herberta granicą nieprzekraczalną.

W swojej twórczości autor "Rovigo" zbliżał się do Boga, jednak dialog (jeśli można użyć takiego słowa) nigdy nie przychodził mu łatwo. Zbyt bolesna może była pamięć o niezasłużonym cierpieniu niewinnych i sprawiedliwych, czasem Bóg jawił się jako złowrogi Demiurg, czasem pojawiał się jedynie cień fascynującej, choć trudnej do przyjęcia postaci Nazareńczyka. Zazwyczaj sfera sacrum budziła lęk, jawiąc się jako radykalnie nieludzka, zaprzeczająca wszystkiemu, co składa się na ziemską, materialną egzystencję. Gdy jedni z krytyków dostrzegali w jego twórczości chrześcijańską miłość bliźniego, dla innych niebo Pana Cogito było puste, zaś Herbert w gronie "pisarzy wydziedziczonych" sąsiadował z Philipem Larkinem. Dodajmy: Larkinem, którego sam bardzo cenił.

Nie osiągniemy tu nigdy pewności - zresztą: jakim uroszczeniem byłoby pewności tej żądać. Bardziej rzymski niż katolik - jak sam o sobie żartował? Kto wie, w końcu rzeczywiście starał się szukać nici, tkać sploty między intuicjami antycznymi i chrześcijańskimi, w "Królu mrówek" ukazując Dionizosa, który dobrowolnie wydaje się na mękę i płacze jak Jezus w Ogrodzie Oliwnym, o czym pamiętał edytor "Wierszy zebranych", umieszczając na ich obwolucie grecką czerwonofigurową czarę z V wieku p.n.e.: Eos trzyma w rękach ciało zabitego Memnona, ale w tym przedstawieniu widzimy także przeczucie Piety.

Pewność? Mój Boże, czym jest choćby "złote runo nicości" z najsłynniejszego utworu tego poety? Mistyczną nocą duszy, która prowadzi do Boga - jak czyta tę frazę Dąbrowski? Bliższa wydaje mi się intuicja Stefana Chwina - perspektywa nicości, pustki, która wszakże nie zwalnia nas z obowiązku stoickiej godności, zachowania człowieczeństwa. Choć Herbert nigdy nie miał złudzeń co do ludzkiej natury, zawsze przecież stał "po stronie ludzi", był jak "siódmy a­nioł", "wielokrotnie karany / za przemyt grzeszników". Tłumaczy Shakespeare’owski Prospero Arielowi: "Skoro ty, złożony / Z powietrza tylko, potrafisz im współczuć, / To ja, z tej samej ulepiony gliny, / Tymi samymi co oni pasjami / Targany - miałbym pozostać nieczuły?".

Siódmy anioł nazywał się Szem­kel. Można to odczytać - podpowiada mi Paweł Próchniak - jako "Imię Boga" - byłby więc on najbliższy Przedwiecznego? A może słowo to kryje w sobie - podejrzewała Janina Abramowska - "cień"? Cień to przecież zasadnicza przestrzeń Herbertowskiej poezji: leśna przecinka, wąski prześwit między "białym kamieniem" i "czarną kroplą", jasnością i ciemnością, które obie są nam wrogie. Tu się uobecnia (a zarazem ukrywa) Bóg tych wierszy, jednocześnie bliski i niedostępny, niemożliwy do poznania.

Choć przecież, dodajmy, "Epilog burzy" wnosi ton inny, właściwie zaskakujący. Gdy jeszcze w "Modlitwie starców" z tomu "Elegia na odejście" czytaliśmy "nie daj / aby pożarł nas / nienasycony mrok twoich ołtarzy", w "Brewiarzach" pyta się z żalem: "dlaczego / życie moje / nie było jak kręgi na wodzie / obudzonym w nieskończonych głębiach / początkiem który rośnie / układa się w słoje stopnie fałdy / by skonać spokojnie / u twoich nieodgadnionych kolan".

Ton pogodzenia (a nie tylko brak złudzeń) pobrzmiewa także w tych późnych, ostatnich wierszach, które mówią wprost o śmierci. Może zresztą o śmierci będącej przede wszystkim wyzwoleniem z bólu.

W "Ur­waniu głowy" ukazana jest ona jako "wyjazd na wakacje", podróż pociągiem, w którą wyrusza Pan Cogito, opierając się "wygodnie / na poduszkach / ekspresu / przykrywając / zimne kolana / pledem". Pulmany śmierci sunące powoli wśród martwego krajobrazu - porzuconych torów, wymarłych stacji, resztek peronów, skruszałego betonu, ciemnych latarń, dworcowych budynków o zabarykadowanych oknach, jakby chroniły się w nich niedobitki żywych. Myśląc o tej intuicji, przypominam sobie wspaniały, wczesny wiersz Krynickiego: "nagle nagi, obudziłem się nagle nagi w kolejce po chleb; / obudziłem się nagle nagi w kościele na lekcji religii; / obudziłem się nagle nagi w klasie na lekcji geografii; / obudziłem się nagle nagi na nieznanym dworcu: bezsenność śnić;". W późniejszej wersji pojawiał się zmieniający tonację finał: "żeby błądzić? / iść", wprowadzając perspektywę sensu, etycznego zobowiązania. Bardzo możliwe, że perspektywa ta wkroczyła w poezję autora "Pędu pogoni, pędu ucieczki" właśnie pod wpływem dialogu z Herbertem. U niego samego przecież pod koniec życia mniej pobrzmiewa imperatywne "idź" - bardziej domyślamy się bezsennego snu.

Jeśli w śmierć podróżuje się koleją, pożegnania odbędą się oczywiście na peronie. Jak dziwnym, właściwie okrutnym wierszem jest niedokończona "Zima", w którym dawna miłość, "Pierwsza Wielka Opuszczona", coś "tka / na zwęglonych krosnach" i jest już jak "pusty peron". Jakby trzeba było - chcąc nie chcąc - zostawić ją za sobą, dojrzeć w oddali, niejasno, inny peron, na którym zda się majaczyć... Anioł Stróż.

Niegdyś był bardzo bliski, właściwie namacalny - czytamy w kolejnym nieukończonym wierszu - "szedł zawsze / pół kroku za mną / czułem na plecach jego ciepły oddech / słyszałem jak jego skrzydła ocierają się o siebie". Potem "zaraz na początku wojny / ulotnił się", razem z innymi Wysłannikami został odwołany - zbyt bezbronny, bezsilny wobec ludzkiej nienawiści. Osierocił, zostawił bez opieki nad przepaściami życia. Ale teraz, u jego kresu

coś jednak

powraca

jawi się

majaczy

wspomina

coś napomina

cichym głosem jedwabiu

ktoś jakby dawał mi znak ręką

z ostatniego peronu wszechświata

To on? Szemkel?

Zbigniew Herbert, Wiersze zebrane, opracowanie edytorskie Ryszard Krynicki, Wydawnictwo a5, Kraków 2008.

W przyszłym roku Wydawnictwo a5 opublikuje II tom "Wierszy..." - obszerny "Suplement", zbierający utwory poetyckie Zbigniewa Herberta (w tym także juwenilia), które nie weszły do jego tomów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2008