Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kraj rodzinny jakichś nadspodziewanych postępów nie poczynił, oddechu większego nie nabrał, ani postawy bardziej wyprostowanej nie przyjął. Można rzec: kraj jak kraj. Dobry i do wyjeżdżania, i do przyjeżdżania niezły. Przytulny nawet. Kosze na śmieci stoją, biała linia na asfalcie wymalowana środkiem, równo, kwiatki, kostka Bauma, życie. Ciut ciasno po całej tej Azji, ale jak na górkę wjechać, to też ładnie widać, bo przecież jesień w górach to jest jednak jesień w górach. Nie Ałtaj, nie Ural wprawdzie, za to nasze, swojskie. Wiesz, co jest po drugiej stronie, i tej wiedzy uspokajającej nikt ci nie odbierze, choćby nie wiadomo, jak się natężał. Rano Jasiek do sklepu idzie, ciężko mu, więc podwozisz tradycyjnie. Siwy ze sklepu wraca, lekko mu już, więc niech sobie idzie. Ojczyzna.
A na Uralu w miasteczku Satka do hotelu zajechaliśmy. Z dawnych jazd ten hotel pamiętałem, więc chciałem zobaczyć jeszcze raz. Bo piękny był. W guście petersburskim nieco, zaraz za nim ognie wielkie buchały w ciemne niebo, bo huta tam stała. W ogóle do Satki jechało się wśród malowniczych hałd, ale za hałdami zaraz się zaczynały zielone góry, więc dało się wytrzymać.
Przed hotelem stało dużo całkiem współczesnej broni. Nawet atmatohaubicę 152 mm tam mieli. Chyba taką samą jak na samobieżnych ISU montowali. I mniejsze stały, i przeciwlotnicze, i nawet trochę zabytkowych. Ale to mogły być podróbki. Natomiast Stalin i Lenin byli niepodrabiani. Jeden srebrny, drugi złoty. Tylko trochę z boku, za bramą na dziedzińcu. Bardzo mi się podobał Staryj Gorod. Z tym uzbrojeniem i fasadą jak trochę skromniejszy Pałac Zimowy. I z tą hutą, i ogniami w czarnym niebie.
No ale w środku była uroczystość na trzydzieści osób. Urodziny młodego faceta. Z wodzirejką, didżejem, z hawajskimi wieńcami z bibuły na szyjach i głowach i z głupawą muzyką. Było zupełnie jak u nas na weselach. Stanowiło bonus do tej huty, armat i nieco pomniejszonego Pałacu Taurydzkiego pomieszanego z Zimowym. Pani kelnerka ukryła nas w bocznej sali. Urządzona była w guście tatarskiej jurty: niski stół, pufy, draperie oraz półnagie żeńskie manekiny w ludowych strojach wyobrażające słowiańskie tęsknoty za orientem oraz tańcem brzucha. Jedliśmy mięso oraz popijaliśmy wódkę. Jak prawdziwi Tatarzy.
No ale czy ukryjesz się przed rozbawionymi Rosjanami? Nie ukryjesz się, rzecz jasna. K. chciał się przemknąć do toalety. Nie wracał jakiś czas i wyjrzałem z naszej jurty. Zobaczyłem, jak tańczy w kręgu, trzymając za ręce dwie piękne panie mniej więcej w naszym wieku. Przysiada, prostuje się, przysiada, znowu prostuje w takt ludowego tańca. Próbował nawet śpiewać, ale tekst chyba mu umykał. Chciałem się cofnąć, skryć, ale mnie wypatrzyli i powitali jako „drogiego gościa z Polski”. Chwyciłem więc za ręce jakiegoś młodzieńca i chyba jego matkę, by przysiadać, prostować się i śpiewać po rosyjsku nieznaną mi pieśń. Od czasu do czasu towarzystwo czuło zmęczenie i wychodziło na papierosa na zewnątrz, pod te wszystkie armaty, pod ten hutniczy ogień. Wychodziliśmy z nimi, żeby tylko nie tańczyć. Młodsi coś mamrotali na temat naszej cudzoziemskości, starsi kolebali się w tył i w przód. Tylko kobiety – jak zwykle na całym świecie – zachowywały rozsądek i mówiły: uspokójcie się, to są nasi goście, sami ich zaprosiliśmy. Spokój chwilowo spływał i młodsi oraz starsi zaczynali rozmowy, czyli pytali: „A co wy o nas w tej Polsce, w tej Europie, myślicie?”.
Jechałem już drugi miesiąc. Przez Kazachstan, przez Mongolię. Żaden Kazach, żaden Mongoł nie zadał mi tego pytania. Co najwyżej: ile my tam w tej Polsce zarabiamy, ile kosztuje moja fura, czy przyjechałem do pracy itd. Ale nikt nie pytał, co o nim myślę. Mieli gdzieś międzynarodową refleksję. A jak tylko wjechaliśmy do Rosji, to się zaczęło. Zaspany celnik na kazachsko-rosyjskiej granicy o drugiej w nocy pytał, co myślimy w Europie o jego kraju. A potem już wszyscy. Widzieli blachy z niebieską unijną chorągiewką i od razu ten poznawczy głód. Słyszeli obcy akcent i już ciekawość, co my tam sobie na ich temat przedstawiamy. Musieliśmy wymyślać, wić się dyplomatycznie, snuć jakieś androny, żeby wyszło grzecznie, uprzejmie i zarazem w miarę uczciwie. Ale pytali. Nieustępliwie. Tak jak w tej Satce. W cieniu hałd i hutniczych ogni.
Byli zupełnie jak my, Polacy. Śmiertelnie przejęci własnym obrazem w cudzych oczach. Niby mieli w „że”, tak jak my niby mamy w „de”, co świat sobie na ich temat duma, ale wystarczyło wyjść na zewnątrz, na papierosa, żeby dostrzec w oczach tę podstawową ciekawość: jacy jesteśmy? Czy w ogóle istniejemy? Jak nas światowy ogół widzi? Tak, trzeba czasem pojechać na Ural do Satki, żeby poczuć się jak w rodzinnym kraju. ©