Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przejęła podzieloną, zarządzaną centralnie partię. Formacja u schyłku drugiej kadencji jest zużyta sprawowaniem władzy, a wyborcy – co normalne w demokracji – mogą mieć ochotę na oddanie steru konkurencji.
Brutalny system Tuska – „partia ma być jak zaciśnięta pięść” – rozsypał się w błyskawicznym tempie. Wywołało to popłoch w szeregach: „Jeśli Kopacz nie da rady, przegramy, wielu z nas będzie musiało poszukać sobie nowych posad i pomysłu na życie”.
Nowa premier w ciągu kilkunastu godzin awansowała z wiernego pretorianina Tuska na naczelnego wodza. Pierwsza posada wymagała od niej tylko bezwzględnej lojalności i wiary w lidera. Drugie stanowisko to konieczność decydowania, wymyślania strategii, szukania kompromisów i przyjmowania odpowiedzialności. Dotychczasowy premier, który od lat dominował w polskiej polityce, usunął się w cień: zamiast o partyjnych układankach, myśli raczej o przyspieszonych kursach angielskiego. W bonusie zostawił tylko „efekt Tuska”, czyli wzrost notowań partii, spowodowany swoim międzynarodowym sukcesem.
Ewa Kopacz została sama z całym tym kramem. Natychmiast musiała pogodzić zwaśnione frakcje w partii, rozdzielając stanowiska rządowe. Dogadać się z prezydentem. I zmierzyć się z całą serią wpadek, własnych i otoczenia. Wymieniać można długo: od posady dla Igora Ostachowicza w Orlenie, poprzez pracę dla córki własnej rzeczniczki w PGE, ogromną odprawę z PKP dla nowej minister infrastruktury, wypowiedź w sprawie Ukrainy czy oddawanie tek ministrów ludziom bez szczególnego doświadczenia, dobieranych na zasadzie związków koleżeńskich.
Tuska mało to interesowało. Obudził się na chwilę, gdy jego przeciwnik Grzegorz Schetyna dostał resort dyplomacji. Próbował interweniować, ale został przez Kopacz odesłany z kwitkiem.
Moim zdaniem nowa pani premier nie miała innego wyjścia. Przeszła przyspieszony kurs z dziedziny: „radź sobie sama”. Zrozumiała, że ktoś, kto od czasu do czasu miałby jej podpowiadać z tylnego siedzenia, nie jest żadną pomocą, a jedynie obciążeniem. Jeśli ma się jej udać, powinna zapomnieć o dawnych czasach i robić swoją politykę.
Zobaczymy, jak szybko Ewa Kopacz pozbiera się po złym początku. Widać, że do przygotowywania exposé podchodziła bardzo poważnie, angażując nie tylko własnych ministrów, ale też fachowców z boku: Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jacka Rostowskiego.
Do tej pory pani premier była mistrzynią lojalności i autopromocji. W konfliktach opowiadała się zawsze po stronie Donalda Tuska, z dziennikarzami żyła dobrze, budowała image zatroskanej matki Polki i lekarki z powołania, rzuconej na niewdzięczny odcinek polityki (w wywiadach podkreślała, że zawsze wozi w bagażniku limuzyny plecaczek ze sprzętem ratowniczym).
Teraz to nie wystarczy. Opinia publiczna i opozycja rozliczą ją z każdego słowa i postępku, a przed partią odpowie nie tylko za efektywność rządzenia, ale też przygotowania do kolejnych wyborów.
Czeka ją trudny rok samotności.