Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwsza to rozdział w szkicu "Autentyczność", pióra Romana Graczyka, zatytułowany "Biskup Kaczmarek". Najdawniejszy czas z biografii Mazowieckiego, któremu autor poświęcił uwagę. Rok 1953, czas kolejno: procesu kurii krakowskiej, zamknięcia "Tygodnika Powszechnego", procesu biskupa Kaczmarka, wreszcie internowania Prymasa Wyszyńskiego i upokorzenia Episkopatu, który zgodził się i na narzucenie mu nowego przewodniczącego, i na odcięcie się od uwięzionego Prymasa. Z tych faktów Graczyk uwagę poświęca głównie procesowi biskupa kieleckiego i komentarzowi Mazowieckiego we "Wrocławskim Tygodniku Katolickim", równie poddanym reżimowi, jak prasa PAX-owska (w tym czasie władająca również przejętym przez Stowarzyszenie "Tygodnikiem"). Obficie cytuje paskudny tekst, o którym powiada: "był straszny". Dodaje na szczęście, że nie ten jeden. Dorzuca przykłady gorsze. Nie dodaje tylko jednego, co dodać należało bezwzględnie: że tekst ten stanie się materią publicznej spowiedzi Mazowieckiego zaraz po ustaniu cenzury, na prawie samym początku transformacji. Ta jego wypowiedź - nawet wtedy jakże rzadka - była świadectwem najwyższej uczciwości i odwagi.
Dla kolorytu zaś tamtej epoki, której niepodobna nazwać inaczej niż najgłębszą nocą stalinowską, dodać by się chciało jeszcze i to, że wówczas już dosłownie od żadnego publikowanego słowa nie spodziewaliśmy się niczego, co uczciwe i rzetelne. Takie słowa nie padały w ogóle, bo nie miały gdzie. Nie ukazywał się ani jeden uczciwy tytuł prasowy. Numer "WTK", w którym Tadeusz opublikował swój nieszczęsny komentarz, nosił datę 27 września: dwa dni po uwięzieniu Prymasa.
Drugi sprzeciw odnosi się do ostatniej pozycji "Alfabetu Mazowieckiego" z tegoż dodatku. To ośmiowierszowy biogram Jerzego Zawieyskiego. Oto jego zakończenie, którego przyjąć nie sposób: "Brutalnie zaatakowany przez PZPR w marcu-kwietniu 1968 za postawę polityczną, popełnił samobójstwo".
Drogi kolego-redaktorze, tu się należy szereg wykrzykników i znaków zapytania równocześnie. Tak powiedzieć, żeby nic nie było wiadome, a zarazem zadekretować fakt nigdy nie dowiedziony? Czemu i po co? Przecież nie za "postawę polityczną", tylko za interwencję w obronie bitych studentów, za przemówienie w Sejmie kwitowane koszmarnym seansem nienawiści i natychmiastowym pozbawieniem stanowiska w Radzie Państwa (już tego samego dnia, o ile pamiętam). W ciągu niedługiego czasu Jerzy Zawieyski znalazł się w szpitalu z częściowym porażeniem, nieprzytomny. A jego śmierć? Znaleziono go rano nieżywego na chodniku (leżał na czwartym piętrze kliniki). Do dziś jest tajemnicą, jak dotrzeć mógł do tarasu, z którego spadł. Władza bardzo chętnie przyjmowała wersję "samobójczą". My w nią nie wierzymy do dzisiaj. Nie wolno było tak napisać.