Rzucony na kolana

W 2008 roku, pełen nadziei i energii, obiecywał Ameryce zmianę. Ale w ciągu minionych czterech lat zmienił się głównie on sam: Barack Obama.

05.11.2012

Czyta się kilka minut

Tłum zaczął wypełniać Grant Park w Chicago wcześnie rano. W powietrzu unosiła się elektryczność – paląca ważkość chwili obecnej, „the fierce urgency of now”, o ktόrej pόł wieku wcześniej mόwił Martin Luther King. W owych dniach i tygodniach wydawała się być namacalna w całym kraju. Na chwilę przed północą przemówił prezydent elekt: „Jeśli jest jeszcze ktoś, kto wątpi w to, że w Ameryce nie ma rzeczy niemożliwych, ta noc jest odpowiedzią”. Wówczas nikt chyba nie wątpił. Choć gospodarka USA znalazła się nad przepaścią, a kraj zaangażowany był w dwie wojny, w tę noc wszystko zdawało się możliwe.

Tak było cztery lata temu. W chwili, gdy zamykamy to wydanie „Tygodnika” – na finiszu kampanii prezydenckiej – nie było jeszcze pewne, czy czterdziesty czwarty prezydent w dziejach USA zostanie w Białym Domu na kolejną kadencję. Sondaże były wyrównane. Pewne było jednak, że bez względu na wynik nastroje – w Grant Parku w Chicago, przy Times Square w Nowym Jorku i w milionach amerykańskich domów – będą zupełnie inne.

Cytat z Lincolna

„Nie jestem już kandydatem, jestem prezydentem... A to oznacza, że wysyłam młodych Amerykanów na front. I że trzymałem w ramionach matki i ojców, których dzieci z tego frontu nie wróciły” – tak mówił Obama, przyjmując nominację podczas wrześniowej konwencji Demokratów. „Dziś dobrze już rozumiem ów cytat z Lincolna: »Wiele razy rzucany byłem na kolana przez przytłaczającą świadomość, że nie ma dla mnie innego miejsca«”.

Potem, choć długo prowadził w sondażach, nie elektryzował tłumów – ani na wyborczych wiecach, ani podczas debat z republikańskim oponentem Mittem Romneyem. W czasie pierwszego telewizyjnego pojedynku z nim wypadł tak fatalnie, iż zarzucano mu „nieobecność”. Współpracownicy zaczęli się zastanawiać, czy w głębi serca nadal wierzy, że zmiany, które obiecywał cztery lata wcześniej, są możliwe? Gdzie podziała się nadzieja z transparentów? Co stało się z energią i pasją?

„W wyborach cztery lata temu nie chodziło o mnie, ale o Was. To Wy sprawiliście, że zmiany stały się możliwe. Jeśli teraz odwrócicie się, jeśli przyznacie rację cynikom, którzy mówią, że zmiany są niemożliwe, rzeczywiście nic się nie zmieni...” – niektórzy odebrali te słowa prezydenta jako jego akt kapitulacji. Obama, który marzył, że odmieni Waszyngton, teraz mówił, że nie da się zmienić go od środka; że jako prezydent niewiele może; że sprawy w swoje ręce muszą brać obywatele i oddolnie, małymi krokami, doprowadzać do zmian.

„Jakże wdzięczni jesteśmy prezydentowi, że raczył nam wyłuszczyć, jakie są nasze niedociągnięcia i mimo to raczył dać nam kolejną szansę” – ironizowała na łamach „New York Timesa” słynąca ze zjadliwego humoru publicystyka Maureen Dowd. – „Byliśmy tacy kiepscy, naiwni; wydawało się nam, że możemy powstrzymać oceany, uzdrowić planetę, usunąć pęknięcia w kopule nad Kapitolem”.

Zuchwałość czy naiwność

A przecież w dniu, w którym składał prezydencką przysięgę, wokół Kapitolu zgromadziło się ponad półtora miliona ludzi! Służby wywiadowcze otrzymały informację o zamachu, planowanym w Waszyngtonie przez somalijski oddział Al-Kaidy. Pytany w wywiadzie, czy odczuwał strach, Obama mówił, że otuchą był dla niego widok tego tłumu: wielobarwnego, różnorodnego, pełnego radości, dumy i nadziei.

„Musimy się podnieść, strzepnąć kurz i zabrać do pracy” – mówił tuż po złożeniu przysięgi. Kraj stał wobec największego od półwiecza kryzysu: w ciągu 2008 r. pracę straciło 2,5 mln osób; PKB Stanów Zjednoczonych zmniejszył się o 9 proc. On tymczasem przekonywał, że USA nadal pozostają jednym z najbogatszych krajów świata – dzięki kreatywności i wytrwałości obywateli. Mówił o rozbudowie infrastruktury, okiełznaniu energii słonecznej, inwestycjach w nowe technologie.

Czy był naiwny? Musiał sobie przecież zdawać sprawę, że „prezydencka proza” różnić się będzie od „poezji kampanii”, a od uniesień trzeba będzie przejść do niepopularnych decyzji, i że spadną jego notowania. Przyznawał, że wyzwania, przed którymi stoi kraj, nie będą proste, a „cynicy, którzy nie potrafią zrozumieć, iż przeminął czas jałowych sporów, (...) będą próbować pomniejszać nasze ambicje”.

Ale był przecież zahartowany. W przeszłości stawiał czoło wielu porażkom. Gotów był iść na kompromisy. Miał przed sobą ów tłum, największy, jaki kiedykolwiek zgromadził się wokół Kapitolu. Może była to zuchwałość nadziei – „audacity of hope” (taki tytuł nosi też, wydana w 2006 r. książka Obamy). Ale on wierzył, że musi się udać.

Polityka nadziei

O Obamie większość Amerykanów po raz pierwszy usłyszała zaledwie cztery lata wcześniej – podczas kampanii prezydenckiej Johna Kerry’ego. W lipcu 2004 r., na konwencji Demokratów w Bostonie, Obama jako młody senator z Illinois wygłosił mowę, która zelektryzowała kraj. Mówił, że wielkość Ameryki mniej ma wspólnego z jej wspaniałymi wieżowcami, potężną armią czy prosperującą gospodarką. „Prawdziwy geniusz Ameryki to wiara, wiara w proste marzenia, uparte przekonanie, że zdarzają się małe cuda... Obok naszego słynnego indywidualizmu, w naszym amerykańskim kotle jest jeszcze inny ważny składnik: wiara, że z wielości bierze się jedność, e pluribus unum... Nie ma liberalnej Ameryki i konserwatywnej Ameryki. Są Stany Zjednoczone Ameryki”.

Pasja, z jaką przemawiał, przypominała wystąpienia Roosevelta i Kennedy’ego. „Wybór sprowadza się do pytania: czy chcemy zaangażować się w politykę cyniczną, czy w politykę nadziei?”. Owa nadzieja – mówił Obama – różni się od taniego optymizmu; nie jest beztroską ignorancją, której wydaje się, że bezrobocie zniknie, gdy przestaniemy o nim myśleć. Nadzieja ma większy ciężar gatunkowy niż optymizm. „Nadzieję odczuwali niewolnicy, którzy wokół ogniska śpiewali pieśni o wolności; imigranci, którzy postanawiali się przeprawić na drugi brzeg; młody, odważny pułkownik, który patrolował Deltę Mekongu; chudy chłopak o dziwacznym imieniu, który uwierzył, że dla niego również jest miejsce w Ameryce”.

To przecież nikt inny, tylko on sam był tym chudym chłopakiem o dziwacznym imieniu. Nadzieja i wiara, że dla niego też jest miejsce w Ameryce, były owocem wielu doświadczeń. Syn kenijskiego emigranta i białej kobiety z Kansas, wychowany w Indonezji i na Hawajach, w dużej mierze bez rodziców, długo szukał własnej tożsamości.

Poruszał się na granicy różnych światów i środowisk: między muzułmańskimi sąsiadami a katolicką szkołą w Indonezji; między slumsami Chicago, w których pracował jako społecznik, a prestiżowymi uniwersytetami, na których studiował i wykładał; między czarnymi wspólnotami z ich tradycją walki o prawa obywatelskie a białymi elitami Wschodniego Wybrzeża. Od momentu, gdy jako dwudziestoparolatek zrozumiał, że może być między tymi światami łącznikiem, wiedział, że chce się poświęcić służbie publicznej. Wszystko, co odtąd robił – krok po kroku, metodycznie, z konsekwencją – miało służyć temu właśnie celowi. Biały Dom był przystankiem na tej drodze.

Proza polityki

Przeglądam dziś ponownie zdjęcia tłumów, zgromadzonych cztery lata temu w Grant Parku. Patrzę na łzy i radość, zapał i nadzieje, nie do końca przecież racjonalne. On zawsze był racjonalny. Opanowany, niedający się ponosić emocjom, przekonany, że każdy problem można rozłożyć na czynniki pierwsze. Że jeśli w dobrej wierze wysłucha się z uwagą wszystkich stron – jak podczas seminarium na Harvardzie – zawsze można znaleźć kompromis. Był pewny siebie – niektórzy zarzucali mu arogancję czy wyniosłość – ale jak rzadko kto potrafił słuchać i syntetyzować myśli innych, budować konsens.

Zaczynał swą kadencję przekonany, że wyciągając rękę do przeciwników, będzie w stanie odmienić Waszyngton. Jako pragmatyk otoczył się ekspertami; zatrudnił sztab strategów i socjotechników; do współpracy w swej administracji zaprosił nie tylko Hillary Clinton, ale też Roberta Gatesa, sekretarza obrony w administracji Busha.

Ale szybko okazało się, że Waszyngton to nie Harvard. Republikanie w Kongresie torpedowali jego inicjatywy, jedną po drugiej. Reforma zdrowia została przegłosowana bez jednego nawet głosu poparcia ze strony partii opozycyjnej. Obama-pacyfista, który w przeszłości potępiał tortury i krytykował decyzję Busha o rozpoczęciu wojny w Iraku, nie zdołał zamknąć obozu w Guantanamo. Wycofał wojska USA z Iraku, ale w tym samym czasie znacznie powiększył kontyngent w Afganistanie. Dramatycznie zintensyfikował ataki bezzałogowych samolotów w Pakistanie, Jemenie czy Somalii – machiaweliczną wojnę, prowadzoną bez wypowiadania wojny, bez poszanowania jakichkolwiek międzynarodowych konwencji czy zasad, z wyjątkiem jednej: że cel uświęca środki.

Dobry wiatr w plecy?

W 2012 r. Obama nie był kandydatem, był prezydentem. Jego kampania, podobnie jak poprzednia, z technicznego punktu widzenia prowadzona była po mistrzowsku. Ale prawdziwej pasji i entuzjazmu nie są w stanie wyczarować stratedzy i socjotechnicy. Nie da się jej kupić za pieniądze sponsorów.

„Nadzieja w obliczu trudności, nadzieja w obliczu niepewności, zuchwała nadzieja. To największy dar Boga dla Ameryki, najtwardsza skała, na której znajduje oparcie nasz naród – wiara, że czekają nas lepsze dni... Wierzę, że wieje nam w plecy dobry wiatr” – tak mówił w 2004 r.

Dziś nadzieja wydaje się coraz mniej zuchwała. Czy Ameryce zawieje jeszcze w plecy dobry wiatr?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2012