Role, rólki i przeboje

Serialowa ekranizacja powieści Szczepana Twardocha „Król” jest największym sukcesem w jego projekcie. To model kariery zaczerpnięty wprost z Ameryki, gdzie każdy poważniejszy pisarz chce znaleźć się na ekranie.

23.11.2020

Czyta się kilka minut

 / ŁUKASZ GIZA / AGENCJA GAZETA
/ ŁUKASZ GIZA / AGENCJA GAZETA

W przedostatniej scenie premierowego odcinka serialu „Król”, kiedy Kum Kaplica z towarzyszami piją wódkę w restauracji Simon i Stecki, w tle przemyka kierownik sali. Łatwo to przegapić, ale gra go sam Szczepan Twardoch, autor powieści „Król”. Kilka tygodni przed premierą pisarz donosił na swoim facebookowym profilu, że „dla zabawy” wystąpił w serialu „w malutkiej rólce”. Takie cameo dodaje produkcji, której pisarz jest zresztą współscenarzystą, wyraźną sygnaturę: to autoryzowany produkt, część literackiego projektu Szczepana Twardocha.

Nic w tym dziwnego. Autor „Króla” od lat konsekwentnie splata swój wizerunek medialny – a ten, ściśle kontrolowany, jest w gruncie rzeczy wszystkim, co wiadomo o pisarzu – z kolejnymi swoimi powieściami w sposób, który skłania do utożsamienia twórcy z jego głównymi bohaterami. Kostek Willemann w „Morfinie”, który od wojny woli kobiety, samochody i narkotyki, Nikodem Gemander w „Drachu”, ceniony śląski architekt, który od rodziny woli kobiety, samochody i zegarki, w końcu Jakub Szapiro, przystojny bokser i gangster, który po prostu woli kobiety – oni wszyscy na różne sposoby przypominają swojego autora. A właściwie to on, promując swoją twórczość, upodabnia się do swoich postaci. Premierze „Króla” towarzyszył spot wideo, na którym Twardoch celuje z pistoletu prosto w widza. Bardziej dosłowna była okładka jednego z czasopism, na której sam Twardoch pojawił się jako bokser.

Pewnie, to tylko działania promocyjne, ale dziś nic lepiej się nie sprzedaje w literaturze niż autentyczna więź między opowiadaną historią a osobowością autora. Tekst nie może być tylko zmyślną konstrukcją, musi być wyszarpany z wnętrzności, a fikcją warto się przejmować tylko wtedy, gdy jest poświadczona żywym doświadczeniem. Spore tu pole do nieporozumień i manipulacji – bo niby jak mielibyśmy dostrzec, co naprawdę siedzi w pisarskiej duszy? – ale przecież wszyscy dobrze wiemy, że to tylko taka gra. Grają w nią praktycznie wszyscy głównonurtowi pisarze i pisarki w Polsce, jednak mało kto opanował jej reguły w tym stopniu, co Szczepan Twardoch.

Nie tylko ściśle kontroluje swoją autorską markę, ale uruchamia ją w zróżnicowanych przecież mediach z wyczuciem ich specyfiki oraz umiejętnie równoważy utożsamienie z dystansem – w sam raz, żeby nie popaść w kicz. Przede wszystkim skutecznie steruje ewolucją swojego wizerunku. I to tak, żeby nikt nie zauważył, że cokolwiek się zmieniło.

Było minęło

Kiedy równo osiem lat temu, jesienią 2012 r., ukazała się „Morfina”, część krytyczek i krytyków pisała o Twardochu, jakby był genialnym debiutantem. Powieść opowiadała o wrześniu ’39, ale była napisana bez patosu, skupiała się za to na jednostkowej i co najmniej dwuznacznej perspektywie bohatera, który próbuje wywinąć się od patriotycznych obowiązków. U szczytu rządów Platformy Obywatelskiej, kiedy mogło się wydawać, że widma nacjonalizmu przepędzono wraz z rządem Jarosława Kaczyńskiego (choć te zaczynały odżywać, karmione katastrofą smoleńską), zdystansowana poza Twardocha była kuszącą propozycją. Sugerowała, że o wielkiej historii można rozmawiać inaczej, nowocześnie, dobrze się przy tym bawiąc. Ten ton był tak świeży, że naprawdę mógł brzmieć jak debiut.

Niektórzy jednak pamiętali, że Twardoch debiutował siedem lat wcześniej. „Zdecydowanie warte polecenia szczególnie młodemu czytelnikowi o konserwatywnym światopoglądzie” – tak o zbiorze opowiadań „Obłęd rotmistrza von Egern” pisał na swoim blogu w 2013 r. były poseł i świeżo upieczony działacz Ruchu Narodowego Krzysztof Bosak. To też nie było szczególnie dziwne. Zanim stał się wyrazicielem swobodnego stosunku do polskiej martyrologii, Twardoch był przecież blisko środowisk prawicowych. Pisał do „Frondy”, „Arcanów” czy „Christianitas”, a w „Gazecie Polskiej” fantazjował o rozprawianiu się z „arabskim motłochem” we Francji przy użyciu pałki i noża.

Po „Morfinie” jednak wszystko się zmieniło. Jej autor o swojej przeszłości po prostu przestał wspominać. Zresztą tę przeszłość skutecznie przykrył potok nagród: Paszport „Polityki”, Nagroda Kościelskich, kilka nominacji do Nike czy Nagrody Literackiej Gdynia. Kolejna powieść nie była prostą kontynuacją sprawdzonych rozwiązań.

Jasne, już w „Morfinie” główny problem Kostka Willemanna z Polską polegał na tym, że nie był ani Polakiem, ani Niemcem, może najbardziej Ślązakiem. Jednak w „Drachu” (2014) Twardoch nie tylko pisał o śląskiej historii, ale i skłaniał swoich czytelników, by się w niej zanurzyli, podsuwając całe passusy napisane po śląsku. Było to odrobinę ryzykowne, niektórzy krytycy dawali wyraz zniecierpliwieniu, ale ostatecznie takie posunięcie umacniało wizerunek Twardocha jako pisarza ambitnego, gotowego poświęcić poklask dla efektu artystycznego.

Odtąd nie ulegało już wątpliwości, że awansował do grona „ważnych pisarzy polskich”, a wywiady, w których dopytywano go o stan kraju, ukazywały się w najpoczytniejszych pismach. Twardoch nie osiadł jednak wygodnie w tej roli. Oczywiście wywiadów udzielał chętnie, przyjął jednak strategię kontestatora, który na każdym kroku podkreśla, jak bardzo mu w narzuconej roli niewygodnie. W grudniu 2016 r., kiedy odbywały się protesty przeciwko rządowi PiS-u, zasłynął facebookowym wpisem, w którym przyznawał, że ma to wszystko w dupie. A rok wcześniej, w dzienniku, który ukazał się pod tytułem „Wieloryby i ćmy”, deklarował: „Warto spierać się, czy lepszy krawat, czy skórzana kurtka, a nie warto o to, czy podatki lepsze niższe czy wyższe – jeśli do obowiązków należy, to ewentualnie spierać się o to można, byle bez zaangażowania”.

Twardoch podtrzymywał w gruncie rzeczy cyniczny dystans do tożsamości narodowych, którym obdarzał także swoich bohaterów. A kiedy krytyka się nasilała, zasłaniał się swoim tematem koronnym: Górnym Śląskiem. Urodzony, wychowany, wykształcony i mieszkający na Śląsku pisarz odcinał się od polskich spraw, dając do zrozumienia, że najlepiej byłoby mu z tożsamością śląską, gdyby ta faktycznie istniała. Tak się jednak szczęśliwie składa, że znajduje się ona raczej w stanie nieustannych negocjacji i pozbawiona jest silnych instytucji, które mogłyby czegoś od pisarza wymagać.

Piszę o cynizmie i wizerunku, bo trudno nie dostrzec w tych wszystkich posunięciach wyrachowania, ale strategia Twardocha jest w gruncie rzeczy godna podziwu. Pozwala mu skutecznie lawirować między rolami, które przynoszą mu korzyści, a jednocześnie odcinać od związanych z nimi zobowiązań. Kiedy trzeba, jest pisarzem polskim, a gdy to staje się męczące, okazuje się pisarzem śląskim. Nieprzypadkowo jego powieści ukazują się w takim właśnie naprzemiennym, śląsko-polskim rytmie. Po śląskim „Drachu” (który skądinąd został w pełni ześląszczony przez Grzegorza Kulika w 2018 r. jako „Drach. Edycyjŏ ślōnskŏ”) ukazały się „Król” (2016) i „Królestwo” (2018), które, nomen omen, ukoronowały karierę Twardocha jako intelektualisty.

Bohaterem obu jest Jakub Szapiro – żydowski bokser i gangster, najpierw w przedwojennej Warszawie tłukący bojówki nacjonalistów i ucierający nosa sanacyjnym generałom, a po wybuchu wojny biorący udział w kampanii wrześniowej, by wreszcie spocząć w ruinach getta. Jeśli „Morfiną” Twardoch podawał w wątpliwość mit o polskim heroizmie we wrześniu 1939 r., to tym razem zmierzył się z tematami o znacznie większym ciężarze gatunkowym: z polskim antysemityzmem i udziałem Polaków w zbrodniach wojennych przeciwko Żydom. Przeszedł wtedy na pozycje tych intelektualistów, którzy siłują się z fantazjami o polskiej niewinności, ale jednocześnie dostarczył swoim czytelnikom łatwego usprawiedliwienia dla niewygodnej historii: zanurzył ją w charakterystycznej dla swoich powieści metafizyce, która źródeł zła każe dopatrywać się nie w takich czy innych działaniach konkretnych ludzi, lecz we wrodzonym, naturalnym czy pierwotnym okrucieństwie całego gatunku.

Jednocześnie, czyniąc głównym bohaterem silnego i do bólu męskiego mężczyznę, który gołymi rękami byłby gotów rozprawić się z antysemitami, Twardoch wpisywał polską historię w scenariusz znany z filmów superbohaterskich. Zmieniał wieloznaczną historię w atrakcyjną, popularną historyjkę, w której łatwo utożsamić się z głównym bohaterem, nawet jeśli nie jest całkiem pozbawiony wad.

Pisarz znów lawirował, ale tym razem między biegunami rozrywki i zaangażowania: dostarczał paliwa do myślenia o współczesnej Polsce, w której nowych sił nabierały ruchy nacjonalistyczne, ale dopytywany o to, krył się za pozorami gatunkowej rozrywki. Na takie upraszczające, popowe myślenie o historii i społeczeństwie można narzekać, jednak trudno nie docenić zmyślności tej strategii. Pozwalała ona Twardochowi czerpać korzyści z kilku pól, z których w razie czego można się prędko ewakuować: był doceniany, nominowany do nagród i odpytywany w prasie jako pisarz podejmujący drażliwe tematy, ale jednocześnie sprzedawał swoje powieści w ogromnych nakładach. A do tego reklamował luksusowe samochody (co niektórzy mieli mu za złe), odzież męską (w końcu w 2013 r. ukazał się poradnik męskiej elegancji, którego był współautorem) oraz banki.

Ta nieuchwytność była na tyle skuteczna, że jeszcze „Króla” doceniano i na lewicy, i na prawicy. W odróżnieniu od wcześniejszych dwuznaczności – polsko-śląskiej i komercyjno-artystycznej – tej akurat nie dało się długo podtrzymywać. W sierpniu 2020 r., niedługo po tym, jak Twardoch opublikował na Facebooku zdjęcie, na którym stoi wraz z Łukaszem Orbitowskim oraz posłanką Lewicy Darią Gosek-Popiołek na krakowskiej manifestacji przeciwko aresztowaniu Margot, tygodnik „Do Rzeczy” umieścił na okładce zdjęcie pisarza z podpisem: „Nawrócony na ideologię LGBT”. W środku znalazł się obszerny tekst Krzysztofa Masłonia o „metamorfozie znanego pisarza”, który sugerował, że wybory polityczne Twardocha są dyktowane koniunkturą, bo lewicowość lepiej się sprzedaje.

Może i tak jest, a może inaczej, nigdy się przecież nie dowiemy, co naprawdę kieruje pisarzem. Ostatecznie pobudki rynkowe wcale nie są powodem gorszym od innych, by porzucić wątpliwe przynależności i stanąć w obronie słabszych. W każdym razie – metamorfoza się dokonała.

Koczownik

Najnowsza powieść Twardocha „Pokora” zbiera wcześniejsze wątki jego twórczości, ale jednocześnie jest ruchem w innym kierunku. Jej głównym bohaterem jest syn górnika rzucony w wiry wielkiej historii. Alois Pokora ze śląskiej wioski pod Pilchowitz najpierw wyrusza do gimnazjum w Gleiwitz, potem studiuje filozofię w Breslau, w 1914 r. zaciąga się do pruskiej armii i zostaje oficerem, po czterech latach spędzonych w okopach odnajduje się w Berlinie, gdzie bierze udział w proletariackiej rewolucji, wreszcie wraca do Gleiwitz i tam usiłuje wieść spokojne życie.

Ważniejszy od tego przestrzennego jest jednak ruch społeczny, który wyrywa Pokorę z jego robotniczej rodziny i posyła w inne (czy wyższe – to akurat zostaje zakwestionowane) rejony społeczeństwa. A kiedy bohater przyznaje: „Jestem koczownikiem, nie mam domu, mam tylko obozowiska”, to ma na myśli nie tylko przynależności etniczne (niemieckie, polskie i śląskie), ale i klasowe (robotnicze, mieszczańskie i drobnomieszczańskie).

Z tożsamością narodową mieli oczywiście problem i Kostek Willemann („Nie chcę być Polakiem, powtarzam, bo to nie jest poważna rzecz dla poważnych ludzi, ta cała ich Polska”), i Jakub Szapiro („Mój ojciec miał w dupie sztandary czerwone, biało-czerwone, biało-niebieskie” – mówił o nim w „Królestwie” syn). Jednak Pokora tym się od nich różni, że naporowi zbiorowych tożsamości sam niewiele może przeciwstawić.

Jeśli dla Szapiry awans społeczny był źródłem satysfakcji, to bohater najnowszej powieści Twardocha doświadcza go jako nieustającego pasma cierpień. Kolejne jego wcielenia: studenta, oficera, rewolucjonisty – nie są jego zasługą. Za każdym razem zostaje siłą wepchnięty w role, które, to trzeba mu oddać, odgrywa całkiem sprawnie. Żadna z nich nie daje mu jednak wsparcia, które pozwoliłoby oprzeć się młynom historii. Nawet deklaracja apolityczności, którą w końcu składa, nie jest przejawem samostanowienia – to żadne wyzwanie rzucone zbiorowości, raczej próba ucieczki i schronienia się przed większymi siłami.

W ten sposób, porzucając fantazje o silnej męskości (to znaczy: Pokora wciąż jest przystojnym mężczyzną, który działa jak magnes na kobiety i w rewolucyjnej zawierusze zalicza erotyczny trójkąt – pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają), Twardoch niejako odsłania uwarunkowania tych wszystkich prowokacyjnych gestów, które stały się sygnaturą jego pisarstwa. W „Pokorze” staje się jasne, że za ostentacyjnym odrzucaniem przynależności stoją lęk i słabość. I tu chyba ujawnia się kluczowy paradoks twórczości Twardocha.

Pokora po raz pierwszy znajduje chwile szczęścia, kiedy wojska francuskie zaprowadzają w Gleiwitz stan wyjątkowy i zakazują działalności politycznej: „w takim świecie chciałem właśnie żyć, w świecie bez zgromadzeń, pieśni patriotycznych i bez chorągwi”. A kiedy bohater wreszcie postanawia stanąć na własnych nogach i hardo deklaruje: „To ja. Nie wstąpię do twojego freikorpsu, Smilo. Nie jestem freikorpserem” – szybko prowadzi go to do samounicestwienia: „Nie jestem w ogóle nikim (...) Nie jestem nawet Alois Pokora”.

Jednostkowa wolność, samostanowienie i niezależność, których piewcą był do tej pory Twardoch, owszem, okazują się możliwe, ale – na tym właśnie polega paradoks – za cenę unicestwienia własnego „ja”. Apolityczność realizuje się tylko w stanie wyjątkowym, a wolność od przynależności – kiedy jest się nikim.

Zresztą w „Pokorze” Twardoch nazywa wiele rzeczy dotyczących jego twórczości zupełnie wprost. Przemieszanie zaangażowania i cynicznego dystansu, które dało się wyczytać z „Króla”, zostaje ulokowane w ojcu Pokory, o którym syn – w końcu były student filozofii – mówi wprost: „był nieuświadomionym marksistą bądź socjalistą pod względem diagnozy rzeczywistości i ponurym konserwatystą, jeśli chodzi o zalecaną terapię”. Przede wszystkim jednak pisarz stawia swojego bohatera przed wyborami, które sam rozgrywa.

Kiedy Pokora układa sobie życie w ­Gleiwitz i żyje z niewielkiej, ale solidnej pensji młodszego księgowego w niemieckiej fabryce mydła, zaczyna flirtować z jedyną tożsamością, która byłaby dla niego znośna – śląską. „Wyobrażałem sobie, że w takim wolnym państwie byłbym bardziej u siebie” – przyznaje, ale nie podejmuje żadnych kroków w tym kierunku, bo mogłoby go to kosztować utratę pracy. A wreszcie przyznaje wprost: „Zgadzałem się ze wszystkim, póki tylko płacili, to mogli widzieć we mnie każdego, kogo im się tylko widzieć podobało, póki płacą, mogę być Polŏkym”.

I trudno nie czytać tych słów również jako deklaracji samego autora, który jest gotów pozorować najróżniejsze przynależności – pisarza polskiego albo śląskiego, zaangażowanego intelektualisty albo cynicznego dostarczyciela rozrywki – póki tylko płacą. Ostatecznie rynek, cokolwiek by o nim mówić, okazuje się bardziej tolerancyjny niż tożsamości narodowe czy nawet klasowe. O ile tylko gra się według jego reguł.

Król Warszawy

Serialowa ekranizacja powieści Twardocha „Król” jest więc największym sukcesem w jego projekcie – już nie tylko literackim. To model kariery pisarskiej zaczerpnięty wprost z Ameryki, gdzie każdy poważniejszy pisarz chce znaleźć się na ekranie.

Po emisji pierwszych odcinków „Króla” (Canal Plus) w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego (znanego m.in. z „Ostatniej rodziny” – fabularyzowanej historii Beksińskich) opinie są podzielone. Z pewnością warte docenienia jest to, co może irytować w samej literaturze – niemal fetyszystyczna skłonność Twardocha do materialnego detalu, skrupulatne opisy skórzanych portfeli, złotych spinek, garniturów oraz wszelkich modeli pojazdów i broni. W serialu te wszystkie szczegóły odnajdują swoją rolę – po prostu je widać.

Nieco gorzej wypada rytm opowieści. Wydawałoby się, że proza autora „Morfiny” świetnie nadaje się do ekranizacji, bo opiera się na schematach fabularnych zaczerpniętych właśnie z filmu. Tymczasem w serialu akcja toczy się mało dynamicznie, bohaterowie sporo gadają, a bardziej emocjonalne sceny zdarzają się stosunkowo rzadko. Do większości ujęć pasuje ścieżka dźwiękowa (skomponowana przez Atanasa Valkova) przypominająca stylem Erika Satiego, podczas gdy można by tu oczekiwać mocniejszych akcentów.

Zresztą trop muzyczny odsyła do innego serialu, „Peaky Blinders”, który wiele z „Królem” łączy – oba tytuły ­opowiadają o międzywojniu i o konfliktach między władzą a klasą robotniczą, w obu najważniejsi są silni mężczyźni, w obu pojawia się boks. Produkcja Stevena Knighta nieco odważniej wykorzystuje nie tylko muzykę (przewijają się tu Nick Cave, PJ Harvey, The White Stripes i Leonard Cohen), ale i grę światłem, które tworzy gęstą i mroczną atmosferę.

„Król” tymczasem wydaje się zbyt uładzony, czysty i doświetlony – choć zarówno miejsca akcji, czyli głównie biedne dzielnice Warszawy, jak i gęsty, refreniczny, momentami turpistyczny styl prozy Twardocha zachęcałyby do tego, by ukazać w ekranowym świecie nieco więcej brudu.

Ostatecznie ten ciężar biorą na siebie znakomici aktorzy. Arkadiusz Jakubik tworzy mocną, centralną dla fabuły postać Kuma Kaplicy. Aleksandra Pisula (jako partnerka Szapiry, Emilia) i Magdalena Boczarska (jako burdelmama Ryfka Kij) nadają kobiecym rolom, zwykle w prozie Twardocha ciążącym ku stereotypowi, sporo nieoczywistej żywotności. Znakomity jest Bartłomiej Topa jako sekretarz premiera, skupiający w sobie wszystkie wewnętrzne sprzeczności rządów późnej sanacji, a Paweł Wolak świetnie rozgrywa dziwną postać Pantaleona Karpińskiego (kiedyś pisałem, że widziałbym w tej roli Johna Turturro, ale zmieniłem zdanie).

Bez wątpienia przed aktorski szereg wybija się Borys Szyc w roli Janusza Radziwiłka – szefa PPS-owskich bojówek. Tekst powieści mówi o nim: „Polskiego nigdy się dobrze nie nauczył, jidysz prawie zapomniał, hebrajskiego nigdy nie znał. Mówił więc pięcioma językami i w żadnym dobrze, przez co ludzie nie doceniali inteligencji Doktora, co było mu bardzo na rękę” – i cała ta wieloznaczność daje Szycowi do dyspozycji ogromne możliwości, które ten rozgrywa koncertowo. Na tym tle mało wyrazisty wydaje się Michał Żurawski w roli głównego bohatera. Powieściowy Szapiro to „wysoki, przystojny Żyd o szerokich ramionach”, serialowy Szapiro jest natomiast zmięty, zmęczony i zapada się w sobie. Tak jakby przeczytał „Pokorę” i wiedział już, dokąd zmierza cała ta historia. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista, redaktor wicenaczelny magazynu „Dwutygodnik”. Autor książek „Hanka. Opowieść o awansie” (Czarne, 2024), „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata” (Czarne, 2021) oraz „Nieuchronny plagiat” (Wydawnictwo IBL PAN, 2017). Jego teksty można też znaleźć w „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2020