Rok nadziei, rok zwątpienia

Opis sytuacji międzynarodowej Polski jest dziś naszpikowany negatywnymi emocjami. Ale strachy na bok: co naprawdę może nas spotkać w najbliższych miesiącach?

20.02.2017

Czyta się kilka minut

Karnawał w Dreźnie. Tancerki przebrane za Statuy Wolności oglądają występy innych grup tanecznych w siedzibie gubernatora Saksonii. Styczeń 2017. / Fot. Arno Burgi / AP / EAST NEWS
Karnawał w Dreźnie. Tancerki przebrane za Statuy Wolności oglądają występy innych grup tanecznych w siedzibie gubernatora Saksonii. Styczeń 2017. / Fot. Arno Burgi / AP / EAST NEWS

Dla ceniącego spokój i przewidywalność obserwatora otoczenia międzynarodowego Polski miniony rok był istnym koszmarem. Nie dość, że pokój na Ukrainie wydaje się wciąż poza zasięgiem dyplomacji, to jeszcze w czerwcu Brytyjczycy postanowili rozwieść się z Unią Europejską, a w listopadzie Amerykanie wybrali – mniejszością trzech milionów głosów – na swego prezydenta Donalda Trumpa.

Po takim maratonie przydałby się rok wytchnienia. Niestety, raz wprawiona w ruch polityka nie daje za wygraną. Wkrótce, w zaplanowanych na marzec wyborach parlamentarnych w Holandii, zwycięstwo odniesie zapewne „antysystemowa” Partia Wolności Geerta Wildersa, kwestionująca sens istnienia Unii Europejskiej. Zaraz potem, w kwietniu i maju, będziemy mogli we Francji obserwować prezydencki pojedynek między Marine Le Pen a Emmanuelem Macronem, do niedawna ministrem gospodarki w rządzie socjalistycznym, a obecnie przywódcą niezależnego ruchu Naprzód!. Ten ostatni nie budzi u większości Polaków żadnych złych skojarzeń. Chyba że zapytamy właścicieli firm trudniących się wysyłaniem pracowników do Francji: „Loi Macron”, („prawo Macrona”), to przepisy mające na celu eliminację – za pomocą gigantycznych kar pieniężnych, a nawet groźby więzienia – polskich i innych pracowników z rynku francuskiego pod zarzutem socjalnego dumpingu.

Niestabilne (nawet) Niemcy

Potem przyjdzie jesień, która przyniesie nam wybory w Niemczech. Jeszcze kilka tygodni temu głosowanie na posłów Bundestagu wydawało sią być jedynym przewidywalnym wydarzeniem tego roku, którego zwycięzcą miała być chadecja (CDU/CSU) z kanclerz Angelą Merkel.

Niestety. Wejście do gry Martina Schulza – do niedawna przewodniczącego Parlamentu Europejskiego – jako kandydata socjaldemokratów (SPD) na kanclerza zmieniło wszystko. Przewaga chadeków zmalała z kilkunastu do kilku procent, a sam Schulz cieszy się porównywalnym zaufaniem co Merkel. Pojawiły się już nawet pierwsze sondaże, dające minimalną, ale jednak przewagę socjaldemokratów nad chadekami.

To zaś może oznaczać, że w perspektywie jesieni możliwy staje się koniec Angeli Merkel i obecnej wielkiej koalicji CDU/CSU-SPD. Prawdopodobna staje się z kolei koalicja SPD, Zielonych i liberałów (FDP), a nie np. chadeków i tych dwóch ostatnich partii. Oczywiście przy założeniu, że liberałowie przebiją pięcioprocentowy próg wyborczy, a wyniki postkomunistów z Partii Lewicy oraz „antysystemowej” Alternatywy dla Niemiec pozwolą na ominięcie obu tych formacji w koalicyjnych układankach na szczeblu federalnym. Słynące ze stabilności politycznej Niemcy mogą więc okazać się nie lada niespodzianką i zarazem problemem dla Warszawy. A to nie wróży niczego dobrego.

Jakby tego wszystkiego było mało, w tle opisanego powyżej kalendarza politycznego czai się oczywiście wiele tzw. znanych nieznanych – jak kolejna faza greckiej eurotragedii, kryzys uchodźczo-migracyjny oraz polityka Rosji, która po pierwszej fali zimnego prysznica z Waszyngtonu – Trump zatweetował, że oczekuje, iż Rosja zwróci Ukrainie Krym – będzie zapewne próbowała podpalić nowy albo już tlący się kawałek świata. Rosja wciąż nie ma bowiem do zaoferowania niczego poza kolejną demolką, poprzedzoną nierealistycznymi żądaniami.

Wojna, kryzys, rozpad?

Współczesny słownik opisu sytuacji międzynarodowej Polski jest naszpikowany negatywnymi emocjami. Gdyby wierzyć diagnozie większości polityków, ekspertów i dziennikarzy, najbardziej luksusową formą przetrwania wydaje się emigracja. Choć wybór kierunku ucieczki nie jest łatwy. W Anglii biją, w Niemczech obcinają zasiłki, a w Szwecji zabierają dzieci. Do Stanów nie tylko nadal mamy wizy, ale jeszcze procedura ich przyznawania się zaostrzyła dla tych, którym wiza właśnie się skończyła.

Tylko czy rzeczywiście jest sens dawać wiarę spadkobiercom Kasandry? Czy emocje są w stanie zastąpić nam chłodną ocenę biegu wydarzeń? Pytania to tym bardziej zasadne, że mimo politycznego wzmożenia i licytacji na przyszłe porażki i domniemane sukcesy, polska dyskusja polityczna przypomina pogawędkę turystów na zielonej wyspie: rozparci w wygodnych leżakach, leniwie sącząc drinki z biało-czerwonymi parasolkami, oddają się oni analizie nadciągającej fali tsunami…

Przepaść między tym, co się mówi o sytuacji międzynarodowej Polski, a tym, co się realnie robi, by ją poprawić, nakazuje wątpić albo w samą diagnozę, albo w odpowiedzialność tych, którzy ją formułują.

Kluczem do odnalezienia się w tej swojskiej ambiwalencji umysłu jest uświadomienie sobie, że zmiana, która zachodzi w Europie na naszych oczach, jest naturalną koleją rzeczy, której nie trzeba kibicować (czasami zresztą byłoby to wręcz trudne), ale którą należy zrozumieć i oswoić. Bo dopóki zachodzi ona w ramach procesu i procedur demokratycznych, daje nadzieję na korektę i naprawę.

Mity lekiem na mity

Nie ma oczywiście gwarancji, że po kryzysie nastąpi okres rozwoju i dobrobytu. Mandat demokratyczny dla samozwańczych rewolucjonistów wszelkiej maści i narodowości może być zwiastunem kolejnych problemów, gdy materia rządzenia okaże się ich przerastać. Brak doświadczenia w rządzeniu jest równie zły, co zbyt długie rządzenie.
Dlatego największe ryzyko ze zwycięstwa Wildersa w Holandii, Beppego Grilla we Włoszech czy Marine Le Pen we Francji nie bierze się z ich wyniku wyborczego, lecz z ich przekonania, że są w stanie dokonać głębokiej zmiany w polityce i gospodarce poprzez sam fakt rewolty wobec zastanych reguł. W ten sposób mit wolnego rynku zastępuje się mitem interwencjonizmu, mit wolnego handlu – mitem protekcjonizmu, a mit braku suwerenności – mitem pełnej kontroli nad państwem i jego działalnością.

W praktyce rok 2017 i jego następca będą więc czasem bolesnej refleksji nad tym, co jest możliwe, a co pozostanie w sferze niczym nieuzasadnionych nadziei. Dla wszystkich byłoby lepiej, aby ruchy „antysystemowe” czy też populistyczne miały na swym koncie realne sukcesy, i aby wzięły na siebie część odpowiedzialności. Inaczej emocjom nie będzie końca, a wyborcy będą dalej żyli w przekonaniu, że niemożliwe dzieli od możliwego tylko prawdziwa rewolucja.

Tymczasem liczba prawdziwych przyjaciół Europy jest krótka, jak jeszcze nigdy po przełomie 1989-1991.

Strachy na Lachy kontra złudzenia

Niepewność jutra dotyczy dziś wszystkich niemalże sfer życia politycznego Europy, a tym samym dotyka fundamentalnego pytania o przyszłość integracji europejskiej i przyszłość Unii jako instytucji. Te dwie rzeczy nie są bowiem tożsame, choć pozostają w oczywistym związku.

Perspektywa rozpadu Unii – przy jednoczesnej dużej niepewności w odniesieniu do przyszłości NATO i utrzymywaniu się rosyjskiego rewizjonizmu – jest perspektywą na tyle dramatyczną, że trudną do wyobrażenia. Mimo bowiem mody na traktowanie instytucji europejskich jako źródła wszystkich możliwych problemów, dla przeważającej – jeśli wierzyć sondażom – większości polskiego społeczeństwa (84 proc. wedle badania CBOS z lipca 2016 r.) pozostaje ona projektem o pozytywnym wpływie na ich życie. Ponad połowa Polaków uznaje też Brexit za wydarzenie niekorzystne dla przyszłości Polski i Unii.

Wyniki te można interpretować na wiele sposobów. Może być to przejaw zarówno (samo)zadowolenia, braku świadomości procesów zachodzących w Europie i dokoła Europy, jak też przekonania, że nie istnieje żadna warta uwagi alternatywa. Wchodząc w 2004 r. do Unii, Polacy wybierali przede wszystkim jednolity rynek, otwarte granice i miejsce przy politycznym stole. Hasło integracji politycznej nigdy nie wyszło poza wąskie kręgi polityki i dyskusji intelektualnych. Próba kwestionowania proeuropejskości Polaków, aby w ten sposób wytłumaczyć ich ostatnie wybory polityczne, jest więc skazana na porażkę.

Źródłem ryzyka dla Polski, które płynie z obecnej sytuacji, jest rozchodzenie się oczekiwań społecznych z polityczną potrzebą grania integracją europejską w polityce wewnętrznej – i przez rząd, i przez opozycję. Gdy opozycja straszy wyrzuceniem Polski z Unii za łamanie procedur i prawa, obóz rządowy roztacza wizję reformy traktatów, aby zapobiec rozpadowi Unii w wyniku rosnących sprzeczności.

Oba chwyty mają służyć jako narzędzie konsolidacji swoich wyborców. Oba tworzą „nierzeczywistość”, której konsekwencją jest brak rzetelnej dyskusji o prawdziwych wyzwaniach.

Tymczasem Polski nikt z Unii Europejskiej nie wyrzuci. A zmiana polityczna w kilku stolicach może, owszem, spowodować reformę traktatów – tyle że taką, po której miejsce i rola Polski ulegną radykalnemu osłabieniu.

„Wiele prędkości” i „twardy rdzeń”

Zacznijmy od tego, że „Unia wielu prędkości” i unijny „twardy rdzeń” zbudowany wokół strefy euro – o których naprzemiennie słyszymy – to dwie różne rzeczy. Unia jest w istocie unią wielu prędkości od momentu, gdy w traktatach pojawiła się polityka zagraniczna i bezpieczeństwa (bez Danii), polityka obronna (bez Austrii i Irlandii), strefa Schengen (bez Wielkiej Brytanii, Rumunii i Bułgarii) i oczywiście wspólna waluta. A w przyszłości być może także wspólna polityka migracyjna (bez Polski).

Dopóki tych „wiele prędkości” jest zarządzanych w ramach tych samych instytucji europejskich – Komisji, Rady i Parlamentu – owa elastyczność nie stanowi zagrożenia dla funkcjonowania całości (choć rodzi szereg prawnych i politycznych problemów). „Wiele prędkości” nie może jednak dotyczyć jednolitego rynku: nie można ustanawiać narodowych barier dla przepływu osób, towarów, usług i kapitału. W praktyce wygląda to różnie, ponieważ szereg krajów na różne sposoby stara się utrudniać życie innym na poziomie barier technicznych i administracyjnych – jak wspomniane „prawo Macrona”.

Z kolei „twardy rdzeń” oznacza wydzielenie – na poziomie prawa i instytucji – osobnych reguł i zasad współpracy dla wybranej grupy państw, np. państw strefy euro. O takiej możliwości dyskutuje się od wielu lat, ale na razie nic z tego nie wynika. Problemem jest tu przede wszystkim brak zgody potencjalnych zainteresowanych w sprawie celu takiego kroku. Odgradzanie strefy euro od reszty miałoby sens tylko wtedy, gdyby doszło do pogłębienia integracji w eurostrefie: od ujednolicenia polityk fiskalnych i polityki społecznej aż po uwspólnotowienie długów. To jest możliwe, ale nie nastąpi szybko i wymagałoby wielu lat przygotowań. Być może także częściowej dekompozycji strefy euro.

Gdyby taki „rdzeń” więc powstawał, to będzie on budowany poza obecnymi traktatami, aby wyłączyć z negocjacji państwa spoza strefy euro, a zatem w pierwszej kolejności Polskę. Wielka Brytania nie będzie już przecież problemem.

Na kolejnym etapie traktat eurogrupy mógłby zostać włączony do obecnych traktatów – tak jak stało się to z układem z Schengen, który najpierw powstał jako umowa międzyrządowa poza Unią. Zarys infrastruktury prawnej pod wyodrębnienie strefy euro już zresztą istnieje, w postaci Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji (EMS). Na bazie tej umowy i przy współpracy z Europejskim Bankiem Centralnym można zbudować nowe instytucje, sam EMS – zasilany wkładami finansowymi państw, według których przydziela się im siłę głosu – jest zaś quasi-budżetem. Nikt też nie zabroni parlamentarzystom państw strefy euro osobnych spotkań, także z udziałem ich eurodeputowanych.

Pytanie o przyszłość

Dylemat, przed którym staje dziś Polska, sprowadza się więc do pytania o przyszłość: czy będziemy chronić obecny modus operandi Unii, aby zachować jej spójność – mając świadomość, że być może walczymy o przegraną sprawę? Czy też chcemy reformy za wszelką cenę, która jednak może zmieść nas na peryferie systemu, bez dobrodziejstw w postaci funduszy strukturalnych, dopłat rolnych i z ograniczonym dostępem do jednolitego rynku?

Mądra polityka będzie szukała sposobów na obejście tego dylematu tak długo, jak to tylko możliwe. Czas nie zależy jednak od nas. Brexit będzie oznaczał konieczność otwarcia traktatów, ale ingerencja może sięgnąć o wiele dalej niż tylko zmian w systemie głosowania. Z kolei zwycięstwo Marine Le Pen może otworzyć drogę do referendum na temat wyjścia Francji ze strefy euro. Podobnie jak wygrana Ruchu Pięciu Gwiazd w wyborach we Włoszech, które mogą wydarzyć się przed terminem, czyli jeszcze w tym roku.

Zamiast więc straszyć samych siebie końcem świata lub roztaczać (niczym nieuzasadnione) nadzieje na reformę Unii według polskiej receptury, trzeba zejść z leżaków, przysiąść fałdów w pracy i na spokojnie przedyskutować, co się nam opłaca, a co nie. Oraz co jest w naszym zasięgu, a co zdecydowanie poza nim.

Nie jesteśmy skazani na rolę statystów, chyba że stanie się ona naszym wyborem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2017