Robaki i ludzie

Literaturę minionego stulecia otwierają dwa małe arcydzieła o młodości, szkole i narodzinach artysty. Poza tematem nie łączy ich nic: ani temperatura, ani stosunek do tradycji, ani duchowy obraz współczesności. "Niepokoje wychowanka Törlessa Musila i "Portret artysty w wieku młodzieńczym Joyce'a stoją na rozstajach epok.

11.07.2006

Czyta się kilka minut

James Joyce i Robert Musil /
James Joyce i Robert Musil /

Pierwszy wnika w duchowy klimat swego czasu tak niewcześnie i radykalnie, że przez kilka dekad nie może zostać właściwie zrozumiany. Drugi wyraża łączność z przeszłością, kontynuację i - w końcu - to, co ponadczasowe, ale w mylącej aurze rewolty. A więc konserwatysta Joyce i Musil niczym przeczulony sejsmograf rejestrujący puls epoki. To, co nie było wyraźne kiedyś, i dziś odczytujemy z pewnym wysiłkiem, zwłaszcza że obaj pisarze z satysfakcją mylili tropy. Wiecznie narzekając na niedostatek czytelników, w gruncie rzeczy szczerze ich nie znosili, bo uważali za nie dość inteligentnych, by dostąpić zaszczytu czytania ich książek: zjawisko nie notowane dawniej w historii literatury, niemal powszechne w XX stuleciu.

Żaden z tych utworów, czytanych niekiedy jako oskarżenie szkoły - najbardziej wpływowej instytucji życia społecznego - nie jest utworem antyszkolnym. Symboliczne sytuacje zostają odwrócone na sposób ironiczny, uzyskując przeciwne znaki. Russowskie przeciwstawienie człowieka naturalnego i cywilizowanego zostaje wyszydzone: prowincja nie chroni dorastającej młodzieży przed zgubnymi wpływami miasta - miasto nie jest miejscem wyobcowania i zepsucia, a w każdym razie nie jest jedynie nim.

Kim bywał Joyce w XX wieku? Najpierw skandalistą, nihilistą i pornografem, prowokującym rodaków lekceważeniem ojczyzny, "starej maciory pożerającej własny pomiot", katolików - prześmiewczym obrazem Kościoła, "pomywaczki chrześcijańskiego świata". Potem - nowatorem, fetyszem intelektualistów, pisarzem niekochanym, czytanym tylko interesownie. Dziś jest sędziwym klasykiem, na którego możemy spojrzeć tak, jak on mógł patrzeć na Byrona czy Stendhala.

Siła jego szatańskiego non serviam zwietrzała: wszystko, czemu nie chciał służyć, zmieniło się po jego myśli. Kościół - choć nie wszędzie bez oporów - wyrzeka się roli politycznego agitatora, przynależność narodowa nie krępuje dziś większości Europejczyków w takim stopniu, jak zdarzało się to od czasów Oświecenia. Trzy kazania ojca Arnalla o piekle, którym przysłuchuje się w jezuickim kolegium przerażony Stephen, nie odpychają, ale porywają, bo są świadectwem prężnej wyobraźni religijnej, za którą po cichu tęsknimy. Bohater zstępujący po kolejnych stopniach religijnego doświadczenia: naiwnej wiary, grzechu, nawrócenia, dewocji, zwątpienia, negacji - jest homo religiosus żywiącym wiarę, że za światem religijnych rytuałów kryje się wroga rzeczywistość, i przywołującym na myśl świętych grzeszników z Augustynem na czele. Szkoły i uniwersytet z "Portretu" stanowią miejsce rzeczywistego kształtowania, w którym wygłupy profanów nabierają znaczenia tylko na tle żywego autorytetu instytucji.

Joyce'owski artysta w wieku młodzieńczym jest krewniakiem Tomasza Buddenbrooka. Bunt Stephena jest de facto manifestem indywidualizmu mieszczanina-

-artysty, przeciwstawionego społeczeństwu mentalnie feudalnemu, w którym wartość jednostki sprowadza się do służby interesom wspólnoty. Bunt ten jest jeszcze czystą negacją, nie czerpie z wewnętrznych źródeł twórczej energii (Stephen jest autorem zaledwie kilku sentymentalnych wierszy), żywi się wyłącznie siłą własnego przedmiotu, z którego dialektycznie wypływa. "Stworzył mnie ten naród i ten kraj, i to życie, i będę się wyrażał zgodnie z tym, kim jestem". Stephen porównuje naród, język, religię do krępujących sieci, nie chce się z nich jednak ostatecznie uwolnić, ale wzlecieć mimo nich. W pięknej metaforze, zaczerpniętej z "Księżniczki Kasi" Yeatsa, porównuje swój los do losu jaskółki, która zimą odlatuje na południe, by latem wrócić do życiodajnych źródeł.

Nie chodzi oczywiście o to, by lekceważyć bunt Stephena, ale o to, by przejrzeć jego logikę: bohater wychodzi ze znanego sobie świata, na zawsze w nim pozostając. Joyce, choć naśmiewa się i błaznuje, jest pisarzem śmiertelnie poważnym. Odrywanie się jego bohatera od wspólnoty jest etapem bolesnego procesu dojrzewania. Wspólnota rzeczywiście jest krwiożerczą, nadaktywną bestią, pozostając zarazem prawzorem jedności, do której wyzwolony bohater będzie tęsknił i na nowo dążył. Kolejne powieści Joyce'a przedstawiają dalsze etapy tego dialektycznego procesu: "Ulisses" to kosmos wyobcowania, "Finnegans Wake" - powrót, na wyższym poziomie, do utraconej jedności.

Inaczej u Musila, u którego naczelne instytucje minionego świata istnieją już tylko siłą bezwładu. Szkoła - dziwnie tolerancyjna, jeśli spróbujemy wyobrazić sobie rzeczywisty habsburski internat z przełomu XIX i XX wieku - w kluczowym momencie okazuje się bezradna. Rodzina istnieje gdzieś z dala jako pastelowy ideał, który należy pielęgnować w myśli, ale nie należy go dotykać, by nie rozpadł się w pył. Kościoła właściwie nie ma, a wyrzuty sumienia nie mają przystępu do młodego Törlessa, któremu erotyczna inicjacja przynosi tylko trochę obrzydzenia do siebie. Musil wrzuca nas od razu w sam środek epoki pomieszczańskiej: świat mieszczański znajduje się w stanie dezintegracji, żyje upiornym, widmowym życiem ideału, który przestał obowiązywać.

Wychowankowie szkoły, pozostawieni samym sobie, prowadzą "życie robaków", które nigdy nie dorosną. Są młodzi i chcą pozostać młodzi, słusznie przeczuwając, że dla nich zastrzeżone są nowe rzeczy. Inaczej niż irytująco chwilami poważny Ste-

ph­en, wszystko traktują lekko, bo wszystko wydaje im się w równym stopniu prawdopodobne i wątpliwe. W tym świecie "czasy rewolucji minęły na zawsze"; nic nie jest w nim warte buntu, można co najwyżej zabawiać się, rozdzielając ciosy na oślep.

Na tym tle wyrasta nowa rzeczowość, której myśl przewodnia brzmi, że "wszystko się dzieje" po prostu, a tego, co się dzieje, nie należy kwestionować, co więcej - nie wiadomo w imię czego - można by to kwestionować. Błaha historia, w której szkolni koledzy postanawiają ukarać tego spośród nich, który okazał się drobnym złodziejem, przemienia się w lodowaty krąg fizycznej i psychicznej przemocy, gwałtu, upokorzeń. Scen takich, jak wymyślone przez Musila, nie było wcześniej w literaturze światowej nawet u Sade'a, ale pojawią się znów, po kilku zaledwie dekadach, w literaturze nowego typu, wyniesionej z obozów koncentracyjnych. Wszystko to zostaje opisane u Musila - nie w formie niewyraźnego przeczucia, ale ze szczegółami: dokładnie tak, jak miało się wkrótce odbywać. Skazanego rozbiera się do naga, bije, gwałci, potem każe pełzać, z okrzykiem "jestem waszą świnią" na ustach, na koniec zmusza do złożenia hołdu katom. Skutkiem jest wyrobienie w ofierze przekonania o jej rzeczywistej, a nie jedynie urojonej winie, o współmierności winy i kary. "Jeśli będę posłuszny, wszystko będzie mi wybaczone". Innymi słowy: "Arbeit macht frei".

Z trzech typów oprawców, które opisał Musil: esesmana, który zabija dla przyjemności, obozowego lekarza, który eksperymentuje, i oficera-estety, który zdusza w sobie współczucie, bo wszystko jest dla niego usprawiedliwione jako fenomen estetyczny, ten ostatni jest właściwie najbardziej przerażający. To, powiedzielibyśmy, typ jüngerowski: dostrzega zło, ale czysto teoretycznie. Nie niesie pomocy, ale przezwycięża odrazę, bo chce wszystko obejrzeć, aby potem to opisać. Później lekką stopą opuszcza katownię, dając nam w zamian książkę o niej, ową "De natura homini". Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy w jakimś sensie jest usprawiedliwiony.

Musil rozumie swego bohatera, choć nie chce go pozostawić w świecie, którego sam nie lubi. Pragnąłby, na podobieństwo Joyce'a, wyruszyć w podróż, uciec i nigdy nie wrócić. Próbuje w tym celu pewnego wybiegu - nad opisywanym przez siebie życiem realnym pragnie nadbudować życie drugie, zawsze jedynie potencjalne. Zbadaniu jego możliwości poświęci również własne życie. Ta szlachetna, porywająca próba już w punkcie wyjścia będzie skazana na porażkę, a jedyną bronią Musila pozostanie ironia.

Przeznaczeniem Musila, inaczej niż Joyce'a, którego zajmuje tylko to, co wieczne, jest wyrażanie prawdy własnego czasu. Niemal równolatkowie - Joyce i Musil umierają w trakcie II wojny, prawie równocześnie. Pierwszy w biegu, w Zurychu, drugi okopany we własnym domku w Genewie, w którym, gdyby nie przedwczesna śmierć, przez kolejnych kilkadziesiąt lat pisałby "Człowieka bez właściwości". Obydwaj umierają w Szwajcarii, kraju zegarków i pisarzy, małym cmentarzu wielkiej literatury.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2006