Joyce też za drugim razem

Każda z dziewiętnastu części tego dzieła napisana jest innym językiem, a każdy z tych języków jest portretem innego Stephena - mówi Jerzy Jarniewicz. Z takiego odczytania powieści wyciągnął wnioski dla swojego przekładu.

21.02.2006

Czyta się kilka minut

Dublin, początek XX wieku /
Dublin, początek XX wieku /

Gdybym Joyce'owskiego "Portretu artysty" nie przeczytał jakieś ćwierć wieku temu, zapewne byłbym dzisiaj kimś innym. Jasne, w żaden sposób nie mogę tego sprawdzić. I dobrze. Zaraz zresztą zostawię ten konfesyjny ton; chciałem tylko zdać sprawę, o jakiej książce piszę - i jaką sytuację komunikacyjną właśnie otwieram.

Była to książka wydana w kieszonkowej serii PIW-u, w roku 1977, zawierająca - po raz drugi poprawiany - przekład Zygmunta Allana. Konsultował tę edycję Zbigniew Lewicki i niewątpliwie należy mu się za tę pracę wdzięczność (nie tylko ode mnie). Trudno jednak doprowadzić do stanu doskonałego tekst przekładu, który już w momencie powstania naznaczony został zasadniczo błędnymi decyzjami tłumacza. Ale o tym wkrótce, warto bowiem zacząć od paru przypomnień na temat oryginału Joyce'a.

Obligi dla tłumacza

Pod ostatnim zdaniem powieści pisarz najlapidarniej zapisał jej historię: Dublin 1904; i poniżej: Triest 1914. Książka powstawała więc długo. Trzeba jednak pamiętać o trudach europejskiej tułaczki, o kłopotach z wydaniem "Dublińczyków", przede wszystkim zaś o podwójnym starcie tej powieści. Pierwszą wersję, "Stephen Hero", autor zarzucił. Podejście drugie też nie obyło się bez kłopotów. Część rękopisu chciał nawet Joyce spalić, na szczęście - jak, już uspokojony, relacjonował w liście - zapisane strony zostały "uratowane przez rodzinną brygadę strażacką". Przynajmniej częściowo. Nowa książka kontynuowała idee pierwszej, ale była też prozą zasadniczo odmienną, która - jako "A Portrait of the Artist as a Young Man" - ukazała się w grudniu 1916 roku w Nowym Jorku.

W przypadku Joyce'a nie da się, na dobrą sprawę, mówić o szczególności jakiegoś tytułu. Stephen Dedalus z "Portretu" powróci w "Ulissesie", błędem byłoby jednak pisać na przykład o rozwinięciu, skoro już pierwsza powieść jest arcydzielnym spełnieniem. "Portret artysty" doczekał się olbrzymiej bibliografii; nie zaszkodzi wynotować tu paru uwag, które wybieram, żeby na ich podstawie wypunktować powinności tłumacza, czyli różne piętrzące się przed nim kłopoty.

John Paul Riquelme mówi więc o stylistycznej polifonii "Portretu" i, podobnie jak inni komentatorzy, podkreśla precyzyjne związki łączące poszczególne części powieści. Tę łączność i zarazem procesualność od nieco innej strony kapitalnie ujęła Jeri Johnson: "Jak rozwija się artysta, tak rozwija się styl". Według niej "nigdy przedtem język powieści nie był w sposób tak silny i osobisty związany ze szczególnym punktem widzenia, z mentalnymi i językowymi zachowaniami postaci tam przedstawionej". Pamiętać trzeba, że powieść Joyce'a dzieje się od nieledwie gaworzenia do dumnej deklaracji dojrzałego artysty, bohatera i autora. Johnson i inni podkreślają relację ustanowioną i wygrywaną przez Joyce'a, polegającą na oscylowaniu pomiędzy indywidualną perspektywą a trzecioosobową narracją. Oczywiście, pojawia się złożona ironia. Seamus Deane uznał powieść za "częściowo czuły, częściowo ironiczny" autoportret Joyce'a, "jako (bardzo) młodego człowieka".

I, już na zakończenie tych wstępnie wystawianych tłumaczowi obligów, jeszcze jedno spostrzeżenie Deane'a, według którego Stefan (nawet nie Joyce!) jest postmodernistą. Cóż - pewnie gdyby Joyce nie współbrzmiał z ponowoczesnością, to tak bardzo i tak namiętnie by nas dzisiaj nie obchodził.

Tłumacz działa więc w takiej sytuacji kulturalnej, a zatem też: językowej. Powinien poza tym znaleźć taki język przekładu, który byłby i konsekwentnie jednorodny, i stylistycznie wielokrotny. Powinien może nawet zagrać (sobą) bohatera, mocno trzymać się w tej roli, a jednocześnie wyznaczać perspektywę ironiczną.

Między rejestrami

No to zobaczmy, jak poradził sobie Zygmunt Allan. Zanim jeszcze pierwsza wigilijna wieczerza Stefana stanie się przerażającą kłótnią, jego matka zwraca się do męża: "Szymku, powiada Mrs Dedalowa, nie dałeś sosu Mrs Riordan". Koledzy Stefana spierają się: "Ty, Thunder, gówno wiesz o tem!". Jeden zaś z pobudzonych erotycznie studentów zawoła: "Na mnie lećcie, kobietki, jestem ułan!". Pod koniec powieści wreszcie Stefan zapisuje w dzienniku odgłosy, które "biją skrzydłami swej straszliwie junackiej młodości".

Zgoda, wyjaskrawiam, cytując wydanie Roju z roku 1931 (mój egzemplarz należał niegdyś do Biblioteki Związku Zawodowego Pracowników Zakładów Gazowych; niezłe rzeczy czytali wtedy gazownicy). Ale i w roku 1957 Stefan "zaczął oblizywać sobie z tłuszczu usta i wargi". I nawet dwadzieścia lat później "rozgorączkowany prefekt już pędził przed sobą chłopców jak stadko gęsi przez zakrystię". Co gorsza, problem nie sprowadza się do lapsusów czy redakcyjnych niedoróbek (nie wspominając o zwykłych zmianach języka w ciągu kilku dekad).

Jerzy Jarniewicz uhonorował swojego poprzednika: "Polszczyzna starego tłumaczenia jest wyborna, to żywy, jędrny, idiomatyczny język". Zaraz jednak, w tym samym wywiadzie (udzielonym Agnieszce Wolny-Hamkało dla "Gazety Wyborczej"), sformułował podstawowy zarzut. "Allan ułatwił trochę zadanie polskiemu czytelnikowi - wygładził styl tej powieści. A przecież u Joyce'a mamy prawdziwe święto języka, całą gamę stylów, od bajki dziecięcej, przez gwarę uczniowską i studencką, język homilii i kazań, dyskurs filozoficzny, język melodramatycznych powieści miłosnych, estetyzujący styl przełomu wieków, intymny styl dziennika". Jakby tego było mało, "dużo tu aluzji do języków wielkich mistrzów stylu: Dantego, Miltona, poetów elżbietańskich czy kardynała Newmana".

Przywołałem już opinię Jeri Johnson o paralelności rozwoju bohatera i stylu powieści. Jarniewicz, w posłowiu do swojego przekładu, analogicznie podchodzi do tej kwestii: "Każda z dziewiętnastu części tego dzieła napisana jest innym językiem, a każdy z tych języków jest portretem innego Stephena, Stephena w określonym czasie". Z takiego odczytania powieści - wrażliwego stylistycznie i ugruntowanego wiedzą joyce'ologiczną - Jarniewicz wyciągnął wnioski dla swojego przekładu. Jak każdy tłumacz dzieła oddalonego w czasie, także i on miał do rozstrzygnięcia pierwszorzędnej wagi dylemat: czy tłumaczyć "historycznie", czy też zbliżać się do "współczesności" polszczyzny. Zostawiam na boku problem braku równoległości w rozwoju różnych języków, niemniej gdyby Jarniewicz, respektując całą stylistyczną polifonię, celował w polszczyznę dekady 1904-1914, wykorzystując literaturę polską tamtych lat i rekonstruując możliwe wtedy poziomy języka, to i tak w najlepszym wypadku stworzyłby udany literacki zabytek.

Absolutnie nie przyłączam się do szwoleżerów szarżujących na Młodą Polskę. Idzie o coś innego. Otóż tłumaczenie kogoś takiego jak Joyce powinno, na ile to możliwe, próbować nawiązać kontakt z dzisiejszymi rejestrami polszczyzny, także tymi bliskimi potoczności. I to jest jedna z wielu przekładowych sytuacji, w których łatwo przeholować. Gdyby uczniowie czy studenci używali u Jarniewicza żargonu stricte dzisiejszego, byłaby to duża wpadka. Oczywiście, młodzi ludzie mówią swobodnie, niektórzy starają się o kolokwialne efekty, ale nie ma się wrażenia ani historycznej rekonstrukcji, ani anachronicznej aktualizacji. A językowe popisy bohaterów bardzo Jarniewiczowi służą. Czapla (tłumacz niekiedy spolszcza nazwiska lub przezwiska, ale nie imiona) charakteryzuje Stephena: "Dedalus to wzór młodzieńca. Nie pali, nie chodzi na jarmarki, nie podrywa i nie przeklina na czym świat stoi lub leży". Temple, drażniący kolegów swoją lotnością, odwrotnie proporcjonalną do, hm, nadpobudliwej dysputywności, ogłasza, że "Marks to chrystepański kawalarz". Parę stron dalej Cranly grozi elokwentnemu studentowi: "Temple, klnę się na Boga żywego, że jeśli powiesz choć jedno słowo, do kogokolwiek, na jakikolwiek temat, zabiję cię, wiesz, super tutam et teram". Proszę posłuchać, jak cała ta fraza pięknie i celowo się rozwija.

Sukcesy i porażki

Nie ma udanego przekładu bez ryzyka. Zdarza się więc, że Jarniewicz pozwala sobie na tę czy inną innowację lingwistyczną nawet w miejscach, gdzie u Joyce'a ich brak. Pan Casey (w oryginale) wspomina zatem o żuciu tytoniu z Tullamore. U Jarniewicza zaś przyznaje: "łaskawa pani wybaczy, żułem kłaczek tullamorki". Ta tullamorka, chociaż to neologizm, świetnie w polszczyźnie siedzi. Jakość językowego wyczucia widać w nowym tłumaczeniu już od słynnego początku. Oryginalną "moocow" Allan oddał, wcale zgrabnie, jako "ryczykrówkę". Ale mówi to przecież ojciec do małego dziecka, pewnie trochę przy tym improwizując. Czy zatem nie pasuje tu lepiej Jarniewicza "krówka muczka"? I z tego samego wstępnego akapitu: u Allana "Papudzidzi", u Jarniewicza "tuli bobo". Można by pewnie ogłosić remis, gdyby nie Joyce z "baby tuckoo".

Niestety, czasem Jarniewicz się poddaje. W trakcie zasadniczej rozmowy Stephena z Cranlym ten drugi "broke out into a loud long laugh". Ta instrumentacja (ważna ze względu na synchroniczną asocjację z genialną końcówką "Finnegans Wake") pozostaje po polsku jedynie w wersji zastępczo-śladowej: "Wybuchł głośnym, długim śmiechem". W najpiękniejszej bodaj części powieści, trzeciej z rozdziału IV, Stephen doznaje niezwykłego uniesienia, rozstrzyga się jego zasadniczy, egzystencjalny wybór. Te ekstatyczne doznania Joyce zapisuje, między innymi, za pomocą włączanych w narracyjny ciąg wyrażeń wykrzyknikowych: "On! On! (...)". I dwie strony dalej: "On and on and on and on!". I co ma z tym zrobić polski tłumacz? Ryzykować asemantyczne okrzyki? Jarniewicz wybiera inną możliwość, powtarzanie słówka "dalej". I naprawdę nie byłoby kłopotu, gdyby nie następny akapit. Tak tedy: "Dalej, i dalej, i dalej, i dalej!", a zaraz: "Jak daleko zaszedł?". Powtórzenie słowa z pytania wprowadza zbyt silną ironię, nazbyt zgrzytliwą w porównaniu z oryginałem.

Z braku miejsca mogę przytaczać jedynie urywki krótkie, a przecież jakże wiele dzieje się i w dłuższych fragmentach tekstu, i w powrotach w ciągu całej powieści. Świetnie zatem radzi sobie Jarniewicz z naśladowaniem uniesień o modernistycznej proweniencji (ta sama część IV [3]), przepięknie oddaje powściągliwe dostojeństwo prozy Newmana, dobrze gra pastiszem i ironicznymi wtrętami w piekielnych kazaniach. Zasadniczo pilnuje też wspomnianych powtórzeń, np. "znużenie" i "znużony" powracają u niego prawie tak często, jak u Joyce'a (a na pewno częściej niż u Allana). Szkoda tylko że zabrakło tych kluczowych słów w spolszczeniu wiersza Shelleya (dlaczego tłumacz klasy Jarniewicza, który te trzy linijki przełożyłby porządnie w pięć minut, przedrukował lichutką wersję Pietrkiewicza?) oraz w wierszu pisanym przez samego Stephena. Tu gościnnie tłumaczy Zadura i jego przekład, owszem, byłby w powieści funkcjonalny, gdyby nie ów brak epitetu "znużony". Nie popadam w nadmierną skrupulatność; powtórzenie leksykalnej Joyce'owskiej precyzji jest w tym wypadku niezbędne, skoro, jak to zauważył przywoływany już Deane, doświadczenie Stephena to okresy apatii i energii.

W sumie jednak Jarniewicz umiejętnie łączy stylistyczną wielość z nadrzędnym stylem własnym. Lub dokładniej: istnieje dominujący język własny, będący odniesieniem dla poszczególnych, zmiennych języków przekładu. Można by powiedzieć, że pisarsko-translatorska osobowość Jarniewicza nadaje tym zróżnicowanym składnikom (niezbędny) uspójniający kształt. I wcale nie chodzi tu o glajchszaltujące wyrównywanie.

***

I jest jeszcze jedna zaleta "Portretu artysty w wieku młodzieńczym", dość trudna do opisania. Spróbuję więc okrężnie. Chyba Kleiner nazwał kiedyś jakiś tekst skończonym arcydziełem. Otóż zaryzykowałbym dla przekładu Jarniewicza miano arcydzieła niedomkniętego. Nie w tym sensie, że można tam jeszcze coś skorygować (każdy przekład zawsze uruchamia nieskończoną serię, to jedno z podstawowych praw translatologii). Myślę o niedomknięciu jako o otwarciu: język Joyce'a, zaproponowany przez Jarniewicza, pozostaje tu - przy całej artystycznej nieprzezroczystości - otwarty w tym znaczeniu, że wrażliwość współczesnego czytelnika szybko się z tym językiem uzgadnia.

James Joyce, "Portret artysty w wieku młodzieńczym", przekład, posłowie i przypisy: Jerzy Jarniewicz, Wydawnictwo Znak, Kraków 2005.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (9/2006)