Raport o stanie reportażu

Dwa lata temu podjąłem postanowienie: będę czytał wszystkie pozycje polskiej literatury faktu, jakie pojawią się na rynku. Właśnie musiałem zrezygnować. To było niewykonalne, ale pouczające zadanie.

12.12.2017

Czyta się kilka minut

Cezary Łazarewicz, laureat Nagrody Nike 2017 za książkę „Żeby nie było śladów” / DAWID ŻUCHOWICZ / AGENCJA GAZETA
Cezary Łazarewicz, laureat Nagrody Nike 2017 za książkę „Żeby nie było śladów” / DAWID ŻUCHOWICZ / AGENCJA GAZETA

Po tegorocznej gali Nagrody Nike mówiono o przełomie – że nagrodzenie reportażu Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów” oznacza nobilitację tego gatunku i potwierdzenie jego literackiego obywatelstwa. To samo zresztą mówiono, kiedy w 2015 r. reportaż po raz pierwszy uhonorował Komitet Noblowski, przyznając literacką nagrodę białoruskiej reporterce Swietłanie Aleksijewicz. Po tegorocznej edycji Nike pojawiły się nawet krzywdzące głosy, że jury potraktowało wyróżnienie dla Białorusinki jako rodzaj przyzwolenia na nagrodzenie reportażu również w Polsce.

Łatwo odnaleźć źródło takiego spojrzenia na reportaż. Przecież już dawno temu określono go mianem „bękarta literatury pięknej i popołudniówki”. Sam Ryszard Kapuściński zwierzał się raz Andrzejowi Czciborowi-Piotrowskiemu z zazdrości, że ten jest poetą w Związku Literatów Polskich, podczas gdy on – tylko dziennikarzem. Okazuje się, że kompleks niższości wobec literatów mieli też najwięksi reporterzy, jakbyśmy na długie lata zapomnieli, że w Polsce pierwsze reportaże pisywali wybitni pisarze: noblista Reymont, Prus, Żeromski. Dzisiaj reporterzy znajdują się wśród najbardziej popularnych i – co dopiero ciekawe – najchętniej recenzowanych polskich autorów. Reportaż ma ważną pozycję w rodzimej literaturze i dla jego kondycji, popularności oraz przyszłości chyba nie ma zbyt dużego znaczenia to, co sądzi o jego „literackości” jury tego czy innego konkursu.

Moda jak iluzja

Przynajmniej od 2007 r., kiedy Wydawnictwo Czarne na dobre rozwinęło swoją serię, mówi się o modzie na reportaż. Już to, że powtarza się to od dekady, powinno budzić podejrzenia – żadna moda nie trwa tak długo. Podejrzliwość w tym przypadku jest słuszna, bo funkcjonujący trochę na zasadzie faktu medialnego boom na reportaż ma w sobie coś ze złudzenia optycznego.

Pierwszy składnik iluzji to liczba książek reporterskich, które pojawiają się na rynku. Półki w księgarniach uginają się od reportaży, a kolejne miesiące przynoszą następne dostawy nowości. Reportaże powstają dzisiaj stosunkowo szybko, a na pewno szybciej niż w przeszłości. Nie są więc rzadkością książki pisane po krótkich wyjazdach za granicę lub po kilku miesiącach zbierania materiału w kraju. Dawniej było inaczej. Weźmy za przykład niektóre z najwybitniejszych książek reporterskich pierwszej dekady XXI w.: „Modlitwa o deszcz” to efekt jedenastu podróży Wojciecha Jagielskiego do Afganistanu odbytych na przestrzeni dekady, „Gorączka latynoamerykańska” Artura Domosławskiego powstawała około siedmiu lat, Mariusz Szczygieł pisał reportaże, które złożyły się na „Gottland”, przez pięć lat, a Wojciech Tochman wydał swój pierwszy zbiór tekstów, „Schodów się nie pali”, po dziesięciu latach pracy reporterskiej.

Ale to były inne czasy, kiedy reportaż żył w gazetach, zanim kryzys finansowy w prasie wygonił go do książek. Dzisiaj młode reporterki i reporterzy, wzorując się na starszych kolegach i koleżankach, biorą się od razu za książki, często mając więcej chęci niż doświadczenia. Zamiast być podsumowaniem etapu dorobku, obecnie książka jest jego otwarciem. I wcale nie musi to być zjawisko tylko negatywne, tym bardziej że ma też jedną pozytywną przyczynę. Wielu młodych autorów po prostu garnie się do reportażu, nawet jeśli młodzi mają dzisiaj dużo trudniej pod względem finansowym niż ich idole, którzy przynajmniej mieli etaty w gazetach. To zresztą tłumaczy też ich pośpiech w pisaniu. Ale jeśli uzbierają cenne doświadczenie i odnajdą własny głos, polski reportaż czeka jeszcze wiele znakomitych książek.

Drugą składową iluzji jest wszędobylska promocja. Reportaż jest najlepiej i najsilniej promowaną literaturą w Polsce. Reporterzy w większości są czynnymi albo byłymi dziennikarzami, a to oznacza, że w okresie premiery książek mogą liczyć na pomoc swoich własnych lub zaprzyjaźnionych redakcji. Sporo załatwia też promocyjna samopomoc autorów, sama w sobie zrozumiała, ale jednocześnie stanowiąca charakterystyczną cechę środowiska reporterskiego. Rewersem tych koleżeńskich rekomendacji jest jednak to, że książki autorów funkcjonujących poza środowiskiem i jego współzależnościami nie cieszą się takim zainteresowaniem jak dzieła tych autorów, którzy mają dużo znajomych.

Czy reportaże dobrze się sprzedają, jak wieść głosi? Trudno o konkretne dane na temat popularności książek reporterskich. Wydawnictwa raczej nie chwalą się nakładami, a rynkowe raporty nie są aż tak dokładne. Trzeba więc wypatrywać list bestsellerów. Ale jakoś nie widać na nich wielu reportaży – a w każdym razie jest ich dużo mniej, niż można byłoby się spodziewać, gdyby faktycznie była na nie moda. Na tegorocznych listach bestsellerów Empiku naliczyć można siedem reportaży: dwie książki Wojciecha Sumlińskiego, „Małą zbrodnię. Polskie obozy koncentracyjne” Marka Łuszczyny (reportaż historyczny o polskich obozach, w których po wojnie przetrzymywano m.in. Niemców lub Ukraińców przesiedlanych w akcji „Wisła”), „Małych bogów. O znieczulicy polskich lekarzy” Pawła Reszki (wiwisekcję problemów służby zdrowia), biografię „Tu byłem. Tony Halik” Mirosława Wlekłego i „Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu” Marcina Wójcika (reportaż o instytucji celibatu w Kościele). Trzeba jednak zauważyć, że te książki zajmują raczej dalsze pozycje zestawienia. Żadna z nich nie odniosła takiego sukcesu jak np. „Macierewicz i jego tajemnice” Tomasza Piątka (też reportaż).

Książki reporterów mają jednak spore grono oddanych czytelników. Są też oficyny, które uczyniły reportażowe serie swoim znakiem rozpoznawczym. Ale ogromna podaż i wytrwała promocja tworzą rodzaj wirtualnej rzeczywistości, w której trwa boom na reportaż, a każda reporterska premiera to dzieło wybitne. A tak przecież nie jest.

Reportaż w Nike

Prześledzenie historii obecności reportaży na listach książek nominowanych do Nagrody Nike wymaga rozważenia, co reportażem jest, a co nim nie jest – a to nie zawsze jest łatwe. Jeśli jednak przyjmiemy liberalną definicję reportażu jako dzieła, w którym autor zawiera własną relację z prawdziwych wydarzeń, do nagrody nominowano już czterdzieści jeden reportaży, z czego aż osiemnaście dotarło do ścisłego finału (najwięcej rok temu, wśród dwudziestu nominowanych książek znalazło się sześć reportaży, dwa dotarły do finału). Co więcej, jeśli będziemy trzymać się tej luźnej definicji, okaże się, że reportaż już raz wygrał – w 2005 r., kiedy laur przypadł „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka, refleksyjnemu zapisowi podróży przez kraje środkowo-wschodniej Europy. Czyli coś jakby reportażowi, nawet jeśli kojarzymy Stasiuka głównie z innym pisaniem, a włączenie go do grona reporterów pewnie by go rozbawiło. Trzeba też wspomnieć, że w przeszłości czworo reporterów – Ryszard Kapuściński, Mariusz Szczygieł, Magdalena Grochowska i Magdalena Grzebałkowska – otrzymało Nike Czytelników, nagrodę przynajmniej z jednego względu ważniejszą niż laur główny.

Osobną, lecz bardzo interesującą kwestią jest nieobecność rasowego reportażu wśród autorów, którzy przyznawaliby się do prawicowej proweniencji. Reportaży nie znajdziemy też, choćby śladowo, w mediach, które same o sobie mówią „niepokorne”. Otwiera to pole do ciekawych i daleko idących spekulacji, ale to temat na osobny branżowy tekst dla miesięcznika „Press”.

Nas interesuje fakt, że tegoroczną Nagrodę Nike, kojarzoną z Agorą, dostał jako pierwszy reporter Cezary Łazarewicz. Nie Hanna Krall, Ryszard Kapuściński, Małgorzata Szejnert, Mariusz Szczygieł, Wojciech Tochman czy Wojciech Jagielski, by wymienić tylko najwybitniejszych spośród nominowanych w poprzednich edycjach, tylko właśnie Cezary Łazarewicz, reporter wytrawny i solidny, ale do tej pory raczej niezaliczany do reporterskiego parnasu, niekojarzony też z „literackim” nurtem reportażu, chyba najbardziej predestynowanym do pierwszego wyróżnienia. Dlaczego?

Odważne śledztwo

Wygląda, jakby historia Grzegorza Przemyka czekała przez tyle lat właśnie na Cezarego Łazarewicza. Dziesiątki, jeśli nie setki dziennikarzy stykało się z historią zabójstwa z 1983 r., ale dopiero on napisał o tej sprawie książkę, która oddaje sprawiedliwość – tematowi, ofiarom, a także sprawcom i ich pomocnikom. To reportaż o wielkim ciężarze, drążący aż do samego dna. I temat, i czytelnika.

Łazarewicz przeprowadza swoje śledztwo z dużą starannością, ostrożnie i z taktem. Nie brakuje mu też odwagi. W czasach ochrony danych osobowych nie boi się podawać nazwisk. Nie dość, że zapisuje dane sprawców, to w niektórych przypadkach podaje też szczegóły, które umożliwiają ich odnalezienie. Chroni tylko tożsamość Cezarego F., przyjaciela Przemyka i najważniejszego świadka zajścia, który później stał się obiektem ogromnej i bezpardonowej gry operacyjnej Służby Bezpieczeństwa. Ale dla sprawców i stojących po ich stronie nie ma żadnej taryfy ulgowej. W tej książce wszystko jest na serio, to reportaż poważny jak życie i śmierć.

W centrum „Żeby nie było śladów” jest kłamstwo i zbrodnia bez kary. Łazarewicz drobiazgowo opisuje, jak władze PRL mataczyły, by za śmierć Przemyka odpowiedzieli nie milicjanci, którzy go pobili, tylko ktoś inny. Ta książka to litania draństwa, opowieść o cynizmie, o ludziach, dla których ludzkie życie jest niczym – można je ukrócić, zniszczyć i zadeptać. Najważniejszym uczestnikiem tych wydarzeń, do którego dotarł Łazarewicz, jest Michał Wysocki, sanitariusz, którego Czesław Kiszczak wytypował do skazania za śmierć Przemyka. Ta sprawa złamała mu życie, wciąż jest w jej cieniu. Ale „Żeby nie było śladów” to nie tylko przypowieść o złu. To też przejmująca opowieść o matce ­Przemyka, ­poetce Barbarze Sadowskiej, o jej walce, żałobie, a także o bliskości i pomocy, której doświadczała w trudnych czasach. To jasna strona tej historii, promyk, który rozświetla mrok.

Łazarewicz panuje nad zebranym materiałem, rekonstruuje wydarzenia dzień po dniu, prowadząc narrację pewną ręką. Stroni przy tym od reporterskich sztuczek i „literackiego” efekciarstwa – nie ucieka w domysły, nie eksperymentuje zanadto z formą. Nie znaczy to jednak, że nie odwołuje się do literackości w inny sposób. W kilku miejscach nawiązuje nieoczekiwany dialog z klasykami – pierwszy rozdział książki przypomina „Kronikę zapowiedzianej śmierci” Marqueza, a scenę wejścia na salę sądową prokuratorki rozpoczyna wariacja na temat otwarcia opowieści o Poncjuszu Piłacie z „Mistrza i Małgorzaty”: „W czarnej todze z czerwonym żabotem, krokiem kawalerzysty, wczesnym wtorkowym rankiem do sali rozpraw wypełnionej po brzegi kamerami, reflektorami, mikrofonami radiowymi wchodzi przysadzista tleniona blondyna – prokurator wojewódzka Wiesława Bardon, zwana Bardonową”.

Rzeczy, o których pisze Łazarewicz, mogą coś nam przypominać. W rzeczywistości, którą opisuje, każdy, kto zadziera z władzą, musi mieć coś za uszami – być narkomanem jak Grzegorz Przemyk, źle się prowadzić jak Barbara Sadowska, brać pieniądze od wrogów ojczyzny jak adwokaci, którzy jej pomagali – a usłużne media na posyłki rządzących szczują jednych na drugich (duży udział miał w tym Jerzy Urban, ówczesny rzecznik rządu, który radził np., żeby zaczekać z mieszaniem Przemyka z błotem, aż z kraju wyjedzie Jan Paweł II). „Prasa i telewizja w owym czasie z zaciekłością podsycały wciąż nienawiść ludzi do pogotowia” – notowała cytowana w książce Łazarewicza doktor Barbara Makowska, więziona przez trzynaście miesięcy za fikcyjny napad na pacjenta, których to napadów seria miała propagandowo osłaniać wersję wydarzeń forsowaną przez Czesława Kiszczaka. Już nie wspominając o tym, że nadal żyjemy w kraju, w którym można umrzeć na komisariacie, jak Igor Stachowiak.

Laudacja, którą po ogłoszeniu werdyktu wygłosił przewodniczący jury Nagrody Nike Tomasz Fiałkowski, pozwala twierdzić, że za wyróżnieniem dla Łazarewicza stały nie tylko walory literackie książki, ale też właśnie sposób, w jaki opowieść o jednej z najbardziej znanych zbrodni PRL nawiązuje do współczesności, a ściślej – do obecnej sytuacji politycznej w kraju. Jest to zresztą interpretacja, którą przyjmuje, a nawet propaguje w swoich wypowiedziach o książce sam autor, np. kiedy mówi – jak podczas gali Nike – iż ma nadzieję, że tak jak on opisał mechanizm budowania kłamstwa w PRL, tak ktoś za 20 lat opisze dzisiejsze mechanizmy sprawowania władzy – i też dostanie za to nagrodę.

„To historia sprzed ponad trzech dekad, z zamkniętej epoki, ale mechanizmy w niej opisane zawsze mogą się powtórzyć – mówił w laudacji Fiałkowski. – Jest wiarygodnym świadectwem tamtego czasu, ale i przestrogą przed tym, co może się zdarzyć, gdy wymiar sprawiedliwości traci niezależność i staje się narzędziem politycznej władzy”.

Nagroda polityczna? Można tak powiedzieć. Ale można też inaczej – jasne stanowisko w ważnym momencie. Literatura, szczególnie reportaż, ma prawo, a może nawet powinność, mówić o rzeczywistości dosadnie. Tej, którą opisuje, i tej, w której funkcjonuje. Także jeśli chodzi o politykę. W przypadku reportażu teza o „neutralnej literaturze” sprawdza się bardzo rzadko, jeśli w ogóle. Tak samo między bajki można włożyć ułudy o „neutralnych” nagrodach. Im szybciej to przyznamy, tym lepiej.

Co z tą prawdą?

Reportaż to najbardziej sporny rodzaj twórczości w Polsce. Czym jest prawda? Jak daleko można się posunąć w beletryzacji wydarzeń? Czy można łączyć bohaterów, by narracja bardziej gładko szła do przodu? Coraz częściej te i inne warsztatowe kontrowersje nabierają rozgłosu i dochodzą do czytelników. – ostatnio za sprawą wywiadu, jakiego udzielił „Krytyce Politycznej” Artur Domosławski („część reporterów w Polsce nie chce rozmawiać o zasadach reportażu. Według nich reportaż ma się przede wszystkim dobrze czytać. A to przecież zaledwie środek do celu” – mówił w wywiadzie autor „Kapuściński non-fiction”). Po nim głos zabrał Adam Leszczyński, który proponował stworzenie akceptowalnego przez wszystkich zestawu reguł, których reporterzy mieliby przestrzegać. Ale był to chyba utopijny, żeby nie powiedzieć: niemądry pomysł. Reguły reportaż z grubsza już ma, co nie przeszkadza nikomu ich łamać, a żaden kodeks sam przez siebie nie może zagwarantować, że będzie przestrzegany. Taki zbiór zasad może miałby sens w odniesieniu do reportażu prasowego, ale dzisiaj reportaż żyje przecież w książkach. Jak ustalać zasady pisania książek?

Leszczyński miał jednak rację, kiedy zwracał uwagę, że metoda, jaką jest reportaż literacki, może mieć „genetyczną” wadę. Nie chodzi tu jednak o skłonność do zmyśleń, ale o swobodne korzystanie ze źródeł, czyli – z cudzej pracy. Reportaż literacki ma bowiem tendencję do ich wchłaniania – tłumaczy się to stylem, integralnością opowieści, dbaniem o łatwość lektury – co niestety może stanowić idealną przykrywkę dla różnych wątpliwych praktyk pisarskich. A to skutkuje aferami, takimi jak w przypadku Witolda Szabłowskiego, który w znacznym stopniu oparł swój reportaż z antologii „Mur. 12 kawałków o Berlinie” (Czarne, 2015) na filmie dokumentalnym o Niemcach wysyłających za komuny paczki pomocowe do Polski, Andrzeja Muszyńskiego, który włączył do swojej książki „Cyklon” (Czarne, 2015) opracowanie fragmentów książki Benedicta Rogersa „Than Shwe. Unmasking Burma’s Tyrant”, lub Jacka Hugo-Badera, który w swoim „Długim filmie o miłości” (Znak, 2014) wykorzystał w nieoznakowany sposób teksty dziennikarzy „Tygodnika Powszechnego”.

Gdy ich przypadki wyszły na jaw, reporterzy mniej lub bardziej skutecznie przeprosili swoich czytelników, ale te sytuacje pokazują, że ilekroć reportaż budzi kontrowersje, często w tle pojawia się też problem uczciwego korzystania ze źródeł. Może więc się okazać, że problemem polskiego reportażu nie są wcale zmyślenia, ale różne formy plagiatu.

Nawracanie dyskusji o reportażu ilustruje dwie rzeczy. Pierwsza to duże znaczenie, jakie podstawowa kategoria w reportażu, czyli prawda, ma zarówno dla czytelników, jak i autorów. Ale kolejne spory o prawdę pokazują też, że nie jest to debata, którą można raz na zawsze zakończyć. Te przypominające powoli rytuał spory – jednocześnie ciekawe i nieciekawe, bo bazujące wciąż na tych samych przypadkach nadużyć, z Kapuścińskim na czele – od niedawna zyskały jednak nową jakość. W reportażu coraz mocniej rysuje się wielogłos, różne podejścia i wrażliwości. Coraz częściej na temat współczesnego reportażu wypowiadają się jego krytycy, którzy, jak się niedawno okazało, są też wśród samych reporterów. Dominacja reportażu literackiego jako głównego nurtu reporterskiego pisania jest kwestionowana. To dobrze. Wielogłos zawsze jest lepszy niż monolog. Szczególnie w reportażu.©

Anegdotę o Ryszardzie Kapuścińskim zaczerpnąłem z książki „Kapuściński non-fiction” Artura Domosławskiego.

Najciekawsze polskie reportaże 2017 roku (w przypadkowej kolejności)

KONRAD KRUCZKOWSKI, Halo tato. Reportaże o dobrym ojcostwie (Zielona Sowa)

Debiutancki zbiór reportaży nagradzanego blogera. Wzruszające, miejscami dobrotliwie zabawne, mądre i napisane z pokorą historie o ojcostwie. Ojciec owdowiały, głuchy, zastępczy, niepełnosprawny ruchowo, zmagający się z autyzmem swojego syna, a także taki, który wraz z innymi ojcami szuka sposobów, jak być lepszym – to bohaterowie tych reportaży. Książka nie tylko dla ojców, ale dla wszystkich rodziców, a także dla tych, których dopiero to czeka. Kruczkowski wybrał na swoich bohaterów ludzi, od których można się uczyć. To największa zaleta tej książki.

ANNA BIKONT, Sendlerowa. W ukryciu (Czarne)

Reporterska biografia Ireny Sendlerowej. Bikont spisuje świadectwa uratowanych żydowskich dzieci i niezliczonych źródeł, by nakreślić portret kobiety, która stała się symbolem Polski ratującej Żydów. I jak z symbolami bywa – sporo w tej historii uproszczeń i mitów, które Bikont cierpliwie demistyfikuje. Dzieci wcale nie było 2,5 tys., a Sendlerowa i jej współpracownicy działali w osamotnieniu, nie mogąc liczyć na znaczną pomoc kogokolwiek, Polskie Państwo Podziemne wliczając. Bikont z szacunkiem i wyrozumiałością obala też mity, które Sendlerowa sama tworzyła wokół siebie.

KAMIL BAŁUK, Wszystkie dzieci Louisa (Dowody na Istnienie)

Świetnie skonstruowana i zajmująco napisana opowieść o skandalu, który wstrząsnął Holandią. Historia dawcy nasienia, który został ojcem około ­dwustu dzieci. Bałuk zadaje ważne pytania o naturę relacji rodzinnych w dobie gwałtownego postępu medycyny, a przy okazji bawi się swoimi czytelnikami – podpuszcza do negatywnej oceny bohaterów, po czym prezentuje ich historie z nieoczekiwanej perspektywy. Dzięki temu jego debiutancka książka to też pożyteczna lekcja powściągliwości w łatwych osądach.

MAREK ŁUSZCZYNA, Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne (Znak Horyzont)

Odważny reportaż historyczny o obozach pracy przymusowej działających w Polsce w pierwszych latach po II wojnie światowej. Zostawione przez Niemców obozy znów działały, tylko pod polskim kierownictwem. Znaleźli się w nich niemieccy jeńcy, volksdeutsche, Ukraińcy, żołnierze podziemia i inni polityczni więźniowie komunistów. Łuszczyna dotarł nie tylko do dokumentów, ale też do żywych bohaterów, którzy opowiedzieli mu swoje historie. Pedagogika wstydu – powiedzą niektórzy, ale to nie sprawi, że te obozy znikną z historii.

KATARZYNA TUBYLEWICZ, Moraliści. Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie (Wielka Litera)

Zbiór reportaży o współczesnej Szwecji, w którym na pierwszy plan wysuwają się tematy związane z polityką migracyjną. Tubylewicz oferuje spojrzenie uczciwe i humanistyczne jednocześnie. Jej bohaterowie już zdjęli różowe okulary, ale wciąż trzymają się „szwedzkich” wartości, takich jak solidarność, równość i odpowiedzialność za słabszych. Brakuje takich książek – o tym, jak gościnne kraje radzą sobie z gośćmi. Najłatwiej jest pomagać innym, gdy widzimy w nich anioły lub ofiary. Co zrobić, gdy okazują się po prostu ludźmi? To pytanie, które stawiają ­„Moraliści”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2017