Przystawki biesiadują

Skoro Platforma Obywatelska postanowiła przedstawiać własną politykę europejską w populistycznym języku, podnieśmy rękawicę. Zastanówmy się, jakie jest usprawiedliwienie dla używania populistycznego języka do osłaniania niepopulistycznej polityki.

06.02.2012

Czyta się kilka minut

Za nami kolejna runda walki o jedność Unii Europejskiej, o jej kształt, a przede wszystkim o jej polityczną i gospodarczą efektywność. Polska zdecydowała się przystąpić do paktu fiskalnego mimo uzyskania częściowych tylko gwarancji, że wraz z innymi krajami nienależącymi do strefy euro będziemy brali udział w podejmowaniu decyzji najważniejszych dla przyszłości kontynentu. Rząd mówi o własnym sukcesie. Prawicowa opozycja – o kolejnej katastrofie rządu połączonej z ostateczną utratą suwerenności i zdradą stanu jako retoryczną wisienką na torcie. Opozycja lewicowa jest w klinczu: zbyt odpowiedzialna, aby atakować główny kierunek polityki europejskiej rządu, zadowala się pomniejszymi uszczypliwościami.

Pytania bez odpowiedzi

To kolejne polityczne przesilenie jest jednak doskonałą okazją, aby zadać pytanie, jaki właściwie jest ten główny kierunek polityki europejskiej rządu. Jeśli bowiem popatrzymy na kolejne deklaracje premiera, poszczególnych ministrów czy pomniejszych polityków PO, a nawet jeśli przyjrzymy się realnym działaniom rządu na forum europejskim, odpowiedź przestaje być prosta. Pojawia się raczej pytanie, czy w ogóle jakąś politykę europejską mamy?

Zgodnie z panującą od jakiegoś czasu konwencją polskich rozmów o polityce bezzasadne byłoby stawianie pytań o kwestie kluczowe dla kształtu czy skuteczności polskiej polityki w Europie. Czy i kiedy Polska zamierza przyjąć euro? Czy w naszej polityce europejskiej nadal orientujemy się na wzmacnianie instytucji unijnych, na Brukselę, na Komisję, na Europarlament, a może wręcz na federalizm, czy też budujemy jakąś koalicję mniejszych państw narodowych? A może gramy na którąś z najsilniejszych europejskich stolic, a jeśli tak, to na jaką – Berlin, Paryż, Londyn?

Wszystkie te pytania stają się bezzasadne w czasach, kiedy alibi dla nieposiadania żadnej długofalowej strategii jest kryzys, bo „przecież w czasach kryzysu nie wiadomo nawet, co zdarzy się jutro, a co dopiero za dwa albo cztery lata”. Zatem nasze sojusze, strategie, a nawet nasze najbardziej podstawowe priorytety w polityce europejskiej wydają się zmieniać w rytmie kalendarza międzynarodowych wizyt i spotkań premiera, w rytmie ataków opozycji, a zwłaszcza w rytmie wydań porannych gazet i emisji wieczornych programów publicystycznych.

Daleko od Brukseli

Odkąd Unia Europejska stała się naturalnym kontekstem naszej polityki zagranicznej, jako kraj mniejszy i słabszy staraliśmy się konsekwentnie grać raczej na Brukselę niż Berlin czy Paryż. Raczej na wzmocnienie wspólnych unijnych instytucji niż na najsilniejsze nawet z narodowych stolic. Oczywiście Geremek, Cimoszewicz czy Bartoszewski robili wiele, aby zapewnić przynajmniej symboliczne istnienie Trójkątowi Weimarskiemu. A jeśli nie bardzo się to udawało, jak choćby po kryzysie wywołanym amerykańską interwencją w Iraku, nie była to wyłącznie wina Polski, ale w nieco większym stopniu Chiraca i Schrödera, którzy własne priorytety polityczne traktowali po prostu jako priorytety UE.

Później bracia Kaczyńscy zdemolowali naszą politykę europejską, bo choć uważali się za eurorealistów, to w najlepszym wypadku potrafili łagodzić konflikty, które sami wcześniej wywoływali. W najgorszym – nie potrafili. Traktat lizboński wynegocjowali w kształcie, który – gdyby podpisywał go rząd SLD czy PO – oni sami nazwaliby „polityką białej flagi”.

Donald Tusk, kiedy zdobył władzę, od dominującej w naszej polityce europejskiej przed rokiem 2005 zasady „brukselskiej” czy wręcz „federalistycznej” nieco odszedł. Korzystając ze specyficznej premii za niebycie Kaczyńskim, jaką otrzymał z Berlina, niewysokiej, lecz zauważalnej, przekładającej się nie tylko na zmianę tonu, ale także na nieco lepszą pozycję Polski w instytucjach europejskich, zaczął przedstawiać Niemcy jako uprzywilejowanego partnera Polski w UE.

Blisko do Berlina

Berlińskie przemówienie Sikorskiego jeszcze wyraźniej wydawało się odchodzić od federalizmu czy grania na Brukselę w stronę grania na Niemcy. Zresztą usprawiedliwiał je kontekst. Polski minister spraw zagranicznych, ośmielając niemieckie elity do wywiązania się z ich obowiązków europejskiego lidera, wzywał je w rzeczywistości – w ślad za wieloma innymi europejskimi politykami, a nawet bankierami – do ratowania strefy euro. Podsuwał przy tym Angeli Merkel niezłe argumenty do negocjowania z niemiecką opinią publiczną, przypominając o opłacalności wspólnego rynku, spajanego przez wspólną walutę, przede wszystkim dla gospodarki niemieckiej, którą ten rynek skutecznie uratował przed ześlizgnięciem się w głębszą i bardziej długotrwałą recesję.

Warto było bronić berlińskiego przemówienia Sikorskiego przed politykami PiS i SP, których własna doktryna europejska jest od dawna mieszaniną resentymentu, chęci obsługiwania eurosceptycznych fobii w Polsce, a wreszcie walki o sympatię ze strony nieznoszącego Unii Tadeusza Rydzyka, od którego medialnego wsparcia los wielu polityków PiS i SP bezpośrednio zależy. Warto go było bronić po pierwsze dlatego, że było to rozsądne, a po drugie, bo wydawało się prezentować strategię rządu w czasach, kiedy w innych ważnych obszarach żadnej długofalowej i konsekwentnej strategii ekipa Donalda Tuska nie posiada. Kiedy po paru dniach dramatycznego milczenia w obronie swego ministra stanął premier Donald Tusk, sprawa wydawała się rozstrzygnięta.

Po której stronie sztućców?

Później jednak, kiedy Tusk spotkał się z premierem Włoch, politykiem o dość słabej pozycji, namaszczonym przez europejskie instytucje polityczne i finansowe po tym, jak „rynki” obaliły Berlusconiego, dowiedzieliśmy się, że Włochy będą naszym sojusznikiem przeciwko Niemcom i Francji. Kiedy z kolei premier rozmawiał z Orbánem, dowiedzieliśmy się, że to premier Węgier jest naszym sojusznikiem w Unii, a my będziemy go wspierać, choć siła Orbána w Unii jest mniej niż symboliczna. Nie wiadomo zresztą nawet, czy ten sojusz nie byłby dla nas obciążeniem, gdyby oczywiście był sojuszem realnym, bo po kolejnym spotkaniu premiera, tym razem z Barroso czy Schultzem może się okazać, że Polska nie jest sojusznikiem Orbána, przeciwnie: podzielamy nieufność instytucji europejskich wobec dzisiejszej polityki Węgier.

Gdyby zapytać premiera o jego własną doktrynę polskiej polityki w Unii, odpowiedziałby zapewne, że jest nią realizm, przeciwny wszelkiemu doktrynerstwu, a najbardziej malowniczo sformułowany właśnie w słynnym fragmencie exposé, z którego dowiedzieliśmy się, że „w Europie można być dzisiaj albo biesiadnikiem, albo pozycją z karty dań”. Zdanie to efektowne, tyle że mające niewiele związku z rzeczywistością unijnej polityki, nawet w czasach kryzysu. No bo, czy Niemcy są dziś biesiadnikiem, czy znaleźli się w karcie dań? A Grecy – są tylko pozycją z karty dań czy wciąż pozostają biesiadnikami, korzystając ze swoich wczesnych emerytur i wciąż godnej pozazdroszczenia płacy minimalnej? A Portugalczycy, Hiszpanie czy Włosi, po której stronie sztućców się znajdują?

Akceptacja paktu fiskalnego jest dla Polski długofalowo opłacalna, szczególnie w przeddzień trudnych, kryzysowych negocjacji nad nowym unijnym budżetem, gdzie większość „płatników netto” należy do strefy euro i oczekuje od innych także antykryzysowej współpracy, a nie tylko „ssania kasy”. Wprawdzie w języku, który sam Tusk zaproponował do refleksji nad stanem UE – że „albo jest się biesiadnikiem, albo w karcie dań” – nie można mówić o jednoznacznym sukcesie, tyle że ja ten nowy język Tuska, wymyślony wyłącznie do piarowego ścigania się na „eurorealizm” z Kaczyńskim, uważam za kompletnie fałszywy. Jeśli Unia Europejska jest tylko miejscem wzajemnego pożerania się silnych i słabych, to nas tam zjedzą na pewno. Bo jesteśmy słabsi od Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec. I długo będziemy.

Jacek Torys Rostowski

W tym samym czasie minister Rostowski opowiada po raz setny, jak to skutecznie obronił nasze kwitnące finanse przed „zagrożeniem z zewnątrz” pochodzącym ze strefy euro i Unii pogrążonych w dekadencji. Rostowski zapomina, że sukces jego polityki równoważenia budżetu polega w ogromnym stopniu na umiejętnym zarządzaniu transferami finansowymi z Unii i podatkami ściąganymi z polskich firm pracujących prawie bez wyjątku jako kooperanci, podwykonawcy i eksporterzy do strefy euro i UE. Gdyby nie miliardy euro wpompowane przez Francuzów i Niemców we własne gospodarki, a w ten sposób także w gospodarkę unijną w reakcji na kryzys finansowy, gdyby nie ich kosztowne i ryzykowne ratunkowe programy, gdyby nie odbicie gospodarki niemieckiej w 2010 i 2011 r., bylibyśmy pogrążonym w recesji bankrutem.

Rostowski nauczył się, że wszystko, co złe, można zwalać na Unię albo strefę euro, a wszystko, co dobre, zachowywać dla siebie. Cameron tak robi od dawna. Kiedy w drugim roku jego rządów brytyjska gospodarka się kurczy i nawet Szkoci chcą mu uciec ze Zjednoczonego Królestwa, wygłasza codziennie przemówienia, że to strefa euro jest winna, podczas gdy on twardo wymaga od strefy euro, żeby się poprawiła. A „partią pierwszego wyboru” Rostowskiego byli przecież brytyjscy Torysi.

Problem jest szerszy, bo dziś właściwie wszyscy narodowi przywódcy w Europie, jak im coś nie idzie w polityce wewnętrznej, zwalają swoje niepowodzenia na Unię. Unia w czasach kryzysu stała się czymś w rodzaju ogólnodostępnego kosza na śmieci, do którego wrzuca się niepożądane odpadki narodowych polityk i własnego partyjnego piaru.

Zatem Tusk i Rostowski stosują metodę popularną dzisiaj w całej Unii: „My radzimy sobie świetnie. Radzimy sobie albo byśmy sobie radzili – tylko nas ta strefa euro spowalnia”. To jest może skuteczne piarowo, ale ma krótkie nogi, jak każda półprawda, bo to Unia, której motorem napędowym są właśnie najsilniejsze gospodarki strefy euro, daje impuls rozwojowy wszystkim swoim członkom. Zarówno 18 krajom, będącym beneficjentami netto transferów finansowych środków unijnych – spośród których Polska jest beneficjentem największym – jak też 7 krajom-płatnikom netto, których gospodarki dostały w prezencie jeden wielki, chroniony wspólną walutą i celnymi mechanizmami protekcji rynek europejski.

Realizm europejskiego projektu, a także europejskiej praktyki politycznej i gospodarczej, nawet w czasach kryzysu, daleko przekracza zatem barwną metaforę Europy podzielonej na „biesiadników i pozycje z karty dań”. Przekraczał ją już w czasach szlachetnych ojców założycieli Wspólnoty Węgla i Stali, których idealizm był w istocie skrajnym realizmem, bo uciekali do przodu przed klęską II wojny światowej – wojny, którą przegrała cała Europa bez względu na to, w którym europejskim kraju tańczono z radości na ulicach, a gdzie kobiety znikały z ulic w obawie przed zgwałceniem przez żołnierzy tej czy innej „wyzwolicielskiej armii”.

Czy premier jest politykiem

Skoro jednak także Platforma postanowiła przedstawiać własną politykę europejską w populistycznym języku, podnieśmy rękawicę i zastanówmy się, jakie jest usprawiedliwienie dla używania populistycznego języka do osłaniania niepopulistycznej polityki. Gdyby dzisiaj, w dość zdegenerowanej atmosferze polityki polskiej, wyjść na sejmową mównicę albo do mediów, nawet tych najbardziej „mainstreamowych”, i zacząć tam mówić o Unii językiem Bronisława Geremka: że jest wartością dla wszystkich, „nowych” i „starych” jej członków, że jest ważnym narzędziem naszego bezpieczeństwa, a nawet naszej polityki wschodniej... – to mimo iż ten język jest bardziej realistyczny niż pozorny realizm populizmu sprowadzający się do przekonania, że człowiek był, jest i pozostanie zwierzęciem pożerającym innych albo przez innych pożeranym, „biesiadującym albo w karcie dań”, zostałoby się wyszydzonym i rozszarpanym przez tłuszczę.

Ja zatem konieczność używania populistycznego języka do osłony niepopulistycznej polityki rozumiem. Jednak nasuwają mi się dwie poważne wątpliwości.

Po pierwsze, czy za kotarą populistycznego języka Tuska i Rostowskiego jest ukryta jakaś niepopulistyczna, konsekwentna i długofalowa polityka europejska? Jak to sprawdzić, jak się tego dowiedzieć, skoro Tusk, kiedy już ukrył się pod nieprzeniknionym pancerzem populistycznego języka, nie mówi niczego, co miałoby formę jakiejś spójnej doktryny, projektu, nie rysuje żadnego horyzontu naszej polityki europejskiej? Za każde wypowiedziane bez potrzeby słowo można przecież zostać złapanym: do tej pory premier tłumaczy się ze złożonej w 2007 r. deklaracji wprowadzenia w Polsce za cztery lata wspólnej europejskiej waluty.

Albo zatem Tusk nic nie mówi z machiawelicznej mądrości, poprzestając na populistycznej wizji Europy, albo też nic nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia, bo jest tylko surferem, a nie politykiem. Jak ten dylemat rozstrzygnąć, jakich użyć kryteriów?

Europopuliści

Po drugie, przyjęcie przez niepopulistów populistycznego języka do osłony własnej polityki przed populistami faktycznymi, nawet jeśli Sarkozy’emu pozwoliło ograć Le Pena, a Tuskowi i Rostowskiemu pozwala ogrywać Kaczyńskiego i Ziobrę, zawsze ma swoją cenę. Przesuwa mianowicie całą scenę publiczną, cały język publicznej debaty w stronę populizmu.

Ceną jest polityczna antyedukacja całego społeczeństwa. Jeśli dzisiaj zaledwie 12 proc. Polaków chce, aby Polska w ogóle przyjęła wspólną europejską walutę, jest to oczywiście po części obiektywna konsekwencja kryzysu. Czarny piar strefa euro zrobiła sobie sama, kiedy wyszła na jaw prawda o skali „lewarowania” zachodnioeuropejskiego dobrobytu. Ale zmiana stosunku większości Polaków nie tylko do wspólnej waluty, ale także do integracji europejskiej jako zasady, to również konsekwencja tego, że coraz bardziej prostackim językiem o Europie, Unii, strefie euro, polskiej polityce zagranicznej mówi nie tylko PiS i Solidarna Polska. Od paru lat takim językiem mówią także Rostowski i Tusk.

Posłuchałbym, co na temat polityki europejskiej mają do powiedzenia Leszek Miller, posłuchałbym Jacka Saryusza-Wolskiego, posłuchałbym Róży Thun. Ale oni albo nie mówią dzisiaj w ogóle nic, albo nie mówią nic, co miałoby znamię realnej reprezentatywności ich słów dla polskiej polityki. Silni i reprezentatywni – Tusk, Rostowski, Kaczyński – mówią o polskiej polityce europejskiej wyłącznie populistycznym językiem, z różnym oczywiście nasileniem. Trudno się zatem dziwić, że coraz większa liczba Polaków wyłącznie w takim samym języku potrafi o naszej polityce europejskiej myśleć.

Problem jest tym poważniejszy, że brak doktryny, horyzontu i planu polityki zagranicznej PO oznacza brak horyzontu, doktryny i planu polityki zagranicznej polskiego państwa w ogóle. Bo tak jak w dalszym ciągu nie ma alternatywy dla Tuska w polityce wewnętrznej, podobnie nie ma jej w polityce europejskiej. PiS wybrało politykę resentymentu, a Solidarna Polska przelicytowała niedawnych kolegów, wchodząc w koalicję z zupełnie już skrajnymi eurosceptykami. SLD ma kontakty po lewej stronie europejskiej sceny politycznej, pewien dorobek i kompetencje, nie ma jednak wystarczającego poparcia w kraju, żeby ludzie Sojuszu mogli być poważnymi graczami w Europie. Palikot dopiero się politycznie narodził, jego drużyna ds. polityki międzynarodowej albo nie istnieje, albo niczym się nie zdążyła wykazać. Nie wybrali jeszcze nawet swojego europejskiego partnera. Jeśli zatem Tusk i Platforma pozostaną na poziomie doktryny „biesiadników i pozycji z karty dań”, to tak samo skromny, o ile nie kompromitujący, będzie potencjał całej polskiej polityki zagranicznej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2012