Przypadki poety wykwintnego

Czy klasycyzm w wydaniu Artura Międzyrzeckiego może naprawę żyć i ożywiać? Jeśli nie udało się Zagajewskiemu, Drzewuckiemu, Wenclowi, dlaczego może się udać jemu? Podam kilka powodów...

17.01.2007

Czyta się kilka minut

Nie spotkałem już od dość dawna nikogo, kto czytałby wiersze Artura Międzyrzeckiego. Prędzej tłumaczenia, ale wierszy nie. Dziwne? Nie. Podziw, a tym bardziej zainteresowanie starzeją się niesłychanie szybko. Zazwyczaj parę lat wystarczy, żeby znany pisarz przestał kogokolwiek obchodzić. Jeśli jego książki nie są lekturami szkolnymi albo nie zostały sfilmowane, to czeka je historycznoliteracki przytułek, w najlepszym razie wątła akademicka kariera w charakterze bohatera pracy magisterskiej lub doktorskiej. Świetnie więc, że szanowany wydawca zdecydował się na rozpoczęcie serii "poezja żywa" i dobrze, że pierwszym tomem - w dziesięciolecie śmierci poety - okazały się wiersze Międzyrzeckiego.

Wiersz dobrze ułożony

Wisława Szymborska, autorka wyboru, w lakonicznym wstępie deklaruje: "Poważam tę poezję za stale obecne w niej stoickie męstwo, serdecznie lubię za jej melancholijny humor i ogromnie podziwiam za ruchliwość wyobraźni - można porównać ją do kalejdoskopu o niezliczonej ilości kamyczków". Tak, wszystko się zgadza, to jednak, co rzuca się w oczy najpierw i, dodajmy, nieprzypadkowo, jest czym innym niż wyobraźnia czy ruchliwość - porządkiem, starannością wykonania utworu, ładem wysłowienia, odzwierciedlającym, chcemy wierzyć, jakiś ład wewnętrzny. Dostrzeżony stoicyzm jest tu więc sławną "kwestią smaku", smak zaś lubi umiar i dobre proporcje.

To zauważamy od razu w liryce Międzyrzeckiego - elegancję, światowość, kulturalność, wyrobienie. Międzyrzecki jest gentlemanem, który miewa - i to często - momenty zwątpień lub wręcz całkowitych zagubień, lecz przecież nawet w takich razach stara się dochować wierności pewnemu minimum formy, nie dając się wierszowi rozpłakać czy rozgadać. Czasami przebiera się za modnisia, stroi w pożyczone suknie, albo za chuligana, ale wszystko to na nic: frak noszony od dawien dawna wyziera spod katany, zdradzając obce, lecz nie nieznane pochodzenie.

Zatem pierwsza, doniosła chyba wartość tych wierszy polega na tym, że ich wykwint jesteśmy gotowi brać za naturalny. Wiersze z muzeum czy włoskiego krajobrazu sprawiają wrażenie bardziej oczywistych, jakby lepiej przylegających do autora, niż na przykład te, w których poeta ima się lingwistycznych sztuczek, gdzie próbuje ulokować się w kontekście takiego czy innego -izmu powojennej liryki. Koniunktura im nie służy, ich powietrzem jest ponadczasowość, wybierają klasycyzm, trwałość - nawet jeśli jest naiwnym złudzeniem - przedkładają nad nerwową przemijalność chwili.

Ktoś powie: nie ma czegoś takiego w XX wieku. Od Eliota poczynając, klasycyzm to w praktyce albo język odkopany, sztuczny, albo - kiedy jednak porusza nas swą dramatyczną wymową - romantyczny. Tertium znalazł chyba tylko Czesław Miłosz, który - poprzez wskazanie na rzeczywistość jako taką, z całym przynależnym jej zróżnicowaniem detali - z trywialną i zarazem ekstatyczną zmysłowością na ustach starał się wymknąć pułapkom, jakie w ubiegłym stuleciu zastawiała na artystę świadomość tragicznej bezsiły kultury z jednej strony oraz Utopia z drugiej. Może jeszcze późniejszy Rymkiewicz, który tak bardzo steatralizował sztuczność języka przeszłości, że aż w pewnym momencie zaczął się on wydawać językiem przyszłości, udającym nasz obecny. Bo przecież raczej nie Herbert, który dość często złu świata przeciwstawiał zaklęcia, forsował je siłą retoryczną - bo jakąż inną siłę może mieć poeta, jeśli doświadczany przez niego kryzys jest kryzysem naprawdę poważnym?

Międzyrzeckiemu Herbert wydaje się bliski, lecz tylko w wierzchniej warstwie stylu. Pobrzmiewa w wielu jego wierszach herbertowe frazowanie, poza tym dzieli ich ów "smak", który - owszem - obu poetom krzywi czasami usta, lecz przeważnie jest dla nich czymś wyraźnie innym. Dla Herberta "smak" jest narzędziem do walki, dla Międzyrzeckiego smak jest smakiem, czymś tyleż bezużytecznym, co i niedającym się odrzucić, częścią oka, ręki.

Stąd, jak myślę, zaskakująca wiarygodność wierszy, które skądinąd brzmią przynajmniej odrobinę niedzisiejszo - i niewczorajszo zresztą też.

By wyrazić się jaśniej, przypomnę kpiny, jakie adresowano do młodych neoklasyków z ubiegłej, brulionowej dekady. Jeśli słuchają, mówiono, to koniecznie Haydna, jeśli jakieś dziewczyny zajmują ich dojrzałe myśli, to tylko z perłą, a czas wolny upływa im w muzeach, gdzie kontemplują, kogóż by, jak nie Veermera. Przebierańcy, przebierańcy - mówiono. Z Międzyrzeckim jest inaczej. Przebranie widać na nim raczej wtedy, kiedy usiłuje się rozebrać z tego, co dobrze, swobodnie na nim leży. A że wyszukana niedbałość, powaga zaciągnięta nutką ironii (nie dziwię się, że Szymborska czuła w nim brata), rozmodlony stosunek do arcydzieł sztuki lub krajobrazu, delektowanie się dobrostanem własnej wrażliwości, że wszystko to pozbawia go ostrości charakteru? Że nie dodaje mu ambicji czysto artystycznej i nie wzbudza egzystencjalnego szaleństwa? Że zdarza mu się celebrować zalety swej inteligenckiej kondycji, co tyle razy w literaturze dało efekty jałowe? Że idzie w ślad, nie wydeptując własnej ścieżki?

Ale wydeptywanie własnej ścieżki wymaga wiary w jakąś przestrzeń nieopisaną przed sobą, w której można odnaleźć sens i przyszłość wiersza, tej zaś nie widać. Albo inaczej, i tu wracamy do klasycyzmu jako swoistego antidotum: nie można myśleć o wierszu nienapisanym bez ustalenia znaczeń wierszy napisanych, gdyż to one poręczają twórczość współczesną i przyszłą. "Czego po muzeach szukałem bezustannie?" - czytamy w programowym utworze "Z pamięci". Poczucia przynależności do kręgu podobnej wrażliwości, wspólnoty znaczeń, "otwierania się słów dla rzeczy". Będąc niewątpliwie jednym z tych nowoczesnych poetów, którzy silnie doznali rozejścia się języka i rzeczywistości, należy Międzyrzecki do grona specyficznych "konstruktywnych pesymistów", zakładających, że jeśli "wszystko wolno", bo "wszystko jedno", bo wyczerpały się zasoby żywych symboli, a nowe wiary okazały się fałszywe, to można też spróbować wyrażać się czysto.

Szczyty formy

Jego biografia jest arcyciekawa, ciekawsza nawet niż większość życiorysów ludzi urodzonych około roku 1922, skazanych przez historię na egzystencję niestateczną. Ocalony na Wschodzie, żołnierz Andersa, powojenny emigrant (do roku 1950), piewca nowego porządku po powrocie do kraju, potem jeden z silniejszych głosów, opowiadających się po stronie aspiracji wolnościowych, wybitny prezes polskiego PEN Clubu.

Jednak wbrew oczekiwaniu, że tego rodzaju biografia podyktuje poecie wiersze komentujące ją, że będą się one scalały z jego doświadczeniem, nie historia jest tu bohaterką, lecz kultura. Oczywiście dałoby się zebrać garść utworów zaangażowanych, choćby za sprawą czytelnej aluzji, w sferę bezpośrednio otaczającą autora, lecz nie wydają się one najważniejsze. Nawet na odwrót - wywołują niechciany efekt zredukowania przestrzeni i ograniczenia wewnętrznej swobody. Międzyrzecki to, jak wielu, odkrywca terytoriów duchowych, estetycznych, dyskursywnych, których wielki walor polegał miedzy innymi na tym, że nie dosięgała ich władza PRL-owskich ciemniaków.

Ten fenomen zgrabnie opisał Antoni Libera w "Madame", powieści, o której można by powiedzieć, że jest retrospektywnym snem o potędze wiecznego prymusa, lecz przecież i świetnym studium ucieczki w encyklopedię, paradoksalnie, w poszukiwaniu życia, uniesienia i wolności, których nie było w - po gomułkowsku urządzonej - ojczyźnie. Kultura otwierała i to tłumaczy powodzenie różnych dzieł i idei niepraktycznych, na przykład, pierwszej edycji "Ulissesa" po polsku, albo zawiłych wyjaśnień transgresji podczas słynnych seminariów Marii Janion z lat 70.

Pytam w gruncie rzeczy o szanse i miejsce stylu klasycznego w realiach dzisiejszych. Czy klasycyzm w wydaniu Międzyrzeckiego może naprawę żyć i ożywiać? Jeśli nie udało się Zagajewskiemu, Drzewuckiemu, Wenclowi, to dlaczego miało się udać jemu? Nie można mieć pewności, pozostają domysły.

Po pierwsze zatem, atutem Międzyrzeckiego jest, wspomniana, nietendendencyjność jego wyborów. Jest tam, gdzie go ciągnie, gdzie mu niekrępująco, bez pontyfikowania czy resentymentu. Zdaje mi się jakiś europejski - i tyle.

Po drugie, jego najlepsze utwory są naprawdę dobre, powiedzmy - trzy wiersze pod rząd z "Wygnania do rymu" (1977): "Ciągle ci sami", "Seans na Długiej Wyspie", "Zapalałem światło gasiłem światło". Szarpanie się życia z formą jest w nich przedstawione po mistrzowsku: napięcie obywa się bez histerii, dramat powtarzalności i zarazem niepowrotności życia wypowiada się bez znieczuleń, ale i bez jęku, przekaz jest mocny dlatego właśnie, że w ryzach.

Po trzecie, potrzeba powrotu do myślenia o wierszu w kategoriach kształtu, dystansu, konwencji, komunikatywności widoczna jest chyba pośród wielu młodszych poetów. Bierze się, być może, z rozczarowania do estetyki zgrywy i destrukcji.

Wreszcie, czy Europa, którą niby mamy na wyciągnięcie ręki, znowu nie staje się wartością pilnie potrzebną, kontrapunktem pojęć porażająco słusznych i praktyk aż nadto praktycznych?

Artur Międzyrzecki, "Wiersze 1946-1996", Wydawnictwo a5, Kraków 2006.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2007