Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mało co bywa mi tak przykre jak terror tych niezbyt zgodnych z przyzwoitością i dzisiejszymi poglądami na role płci rytualików, które są niczym więcej, jak zinstytucjonalizowaną i akceptowalną społecznie ekspresją chuci. Owszem, w naszej kulturze rezygnującej z tresowania biczem instynktów, kiedy nawet namiętności przekładamy na język kontraktu równoprawnych stron, przestajemy potrzebować specjalnego glejtu, by ujawnić skiszone stłumienia. Co nie znaczy wcale, że dzięki temu nasze uczty na cześć nowej pary (i w domyśle nowego życia, jakie wraz z tym nadejdzie) stały się weselsze.
Co innego stypa, ten odwieczny obyczaj, dziś wypychany wraz z umieraniem poza nawias zwyczajności. Żywi i ocaleli wychodzą z cmentarza naznaczeni niewidzialną dla postronnych kreską – to znamię świadomości końca, zbijają się zatem w ciasną gromadę, by swoim ciepłem uwolnić się od ciężarku kamieni, które przed chwilą kładli na grobie. Tu nikt nie musi być szczególnie jakiś. Smutek i żal, wzrok wbity w podłogę są równie na miejscu jak pogoda i uśmiech.
Te nieliczne, lekkie i pachnące wiosną niezależnie od miesiąca wesela, kiedy naprawdę chciało mi się być wesołym, zawdzięczały to wyłącznie bohaterom wieczoru. Tak samo nastrój i odczucia uczestników stypy są przedłużeniem aury zmarłej osoby, ostatnim wyraźnym odciskiem w materii codziennego życia ludzi, których zdążyła ona przez całe życie nanizać na sznur. Zbyt często chodzę po przyjęciach, w mojej pracy nieraz pójście na wytworny obiad to z trudem odwalany obowiązek – i te wszystkie sytuacje szybko tracą kontury, zlewając się w nieokreślony ludzki tłok przy bufecie, podbity szmerem nieistotnych rozmów. Tym bardziej nie mogę się wciąż otrząsnąć z wdzięczności, że najbardziej po ludzku ciepła, serdecznie mocna, tchnąca dobrem biesiada, jaka mi się w tym kończącym roku przytrafiła, była właśnie stypą po wyjątkowym człowieku. Spotkaniem z dobrem i siłą, jaką wśród bliźnich zasiewał profesor Marian Grynberg.
Niech jego zasługi badawcze opisują mądrzejsi ode mnie fizycy z Uniwersytetu Warszawskiego, w swej przyrodniczej tępocie wiem tylko, że wiele dla świata nauki zrobił w trakcie wieloletniego zasiadania we władzach Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. Ale dla mnie był w pierwszym rzędzie ostoją życzliwego, choć nie sentymentalnego spojrzenia na ludzkie sprawy, dobrotliwej ironii, niekłującej przenikliwości. Ojciec dwóch synów, których przyjaźń zachowuję jako talizman i kompas w międzyludzkich wędrówkach – wędrówkach, powiedzmy to szczerze, przeważnie wśród bagien. Każdy z nich na swój sposób przykłada do świata swoją rękę, by stał się bardziej znośnym i bezpiecznym miejscem: jeden wadzi się z genami, z czego płynie nadzieja na oswojenie przyszłego zła i cierpień, które szykuje nam zwierzęca egzystencja. Drugi jako lekarz zbiorowej duszy dotyka i eksploruje czarny lej przeszłego zła i odczynia beznadzieję, którą paroksyzm zatrutych idei rozpostarł pod parasolem Zagłady.
Z racji tej przyjaźni siadywałem przy Grynbergowym stole jeszcze w pacholęcym wieku, grzejąc się pogodą i życzliwością, która panowała w kuchni. Nie chciało się nigdy z niej wychodzić. Z tego, że jest to wszystko dowód niezłomności ducha, zdałem sobie sprawę dopiero później, gdym zrozumiał w bardzo ogólnych zarysach oczywistą przecież dla każdego przeszłość. I teraz, idąc zarośniętymi alejami cmentarza żydowskiego, milczącymi po dwakroć – ciszą po zmarłych ludziach i po ich spalonym świecie – uświadomiłem sobie dopiero z ostrością, która mnie wgniotła w ziemię, że gdyby mnie jako dzieciaka spotkała ucieczka z getta i wszystko to, co po niej, strawiłbym pewnie setki godzin na terapiach i łykałbym wiadrami różowe proszki, żeby móc stać w pionie i toczyć życie nieustannie ciekawe przyszłości, jakiego przebłyski odnajdowałem zawsze w tamtym domu. Ta wesołość w oczach Mariana Grynberga była w logice psychicznego determinizmu niemożliwa, a jednak każdy z nas na stypie był nią tak lub inaczej dotknięty.
Jest taki szczególny głód, jaki nachodzi żałobnika wracającego przez bramę cmentarza na ulicę. Im więcej wysiłku kosztuje wyrwanie z pamięci fizycznej bliskości zmarłej osoby, tym więcej potem własne ciało domaga się troski, napełnienia, posilenia. Nie żadnych słownych konsolacji i śpiewów, tylko całkiem namacalnie michy flaków, chleba ze śledziem, sałatki. Dajcie jeść, ludzie. Ten, którego już nie ma, krąży i dogląda, czy dbamy o nas, którzy jesteśmy. ©℗
W pogrzebowej uczcie najważniejszym daniem jest pamięć o zmarłych, a każda tradycja ma swoje specyficzne zapisy, powiązane z rytuałem odejścia niejasnymi nićmi mitu, byłoby więc niestosownie cokolwiek tu sugerować. Przychodzi mi jednak na myśl przepis na zupę prostą, rozgrzewającą i łagodną, a łagodny, czy nawet mdły smak to dobre lekarstwo na smutek. Zupę w dodatku bardzo grudniową, bo z kasztanów jadalnych, które teraz najłatwiej dostać.
Bierzemy ich pół kilo, każdy nacinamy na wypukłej stronie łupiny, wrzucamy do garnka z wodą, gotujemy 20 minut. Odcedzamy, czekamy, aż trochę ostygną, by się nie sparzyć, i obieramy je. Równolegle gotujemy litr wywaru warzywnego (marchew, nakłuta goździkiem cebula, łodyga selera naciowego, łyżka ziaren pieprzu, liść laurowy i gałązka tymianku, sól). Obrane kasztany wrzucamy do gorącego wywaru i dalej gotujemy 20 minut. Wyjmujemy je i miksujemy na gęstą papkę, podlewając sukcesywnie wywarem, aż do osiągnięcia konsystencji średnio gęstego kremu. Doprawiamy solą, pieprzem i dobrą oliwą, dodajemy grzanki. Smak kasztanów lubi się z rozmarynem. Można też spróbować wersji nieco słodszej – dodając do misek trochę bardzo wytrawnego miodu kasztanowego lub gryczanego.