Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy się czyta tę piękną książkę, strona po stronie albo zaglądając w przypadkowe miejsca, chciałoby się zamiast recenzenckiej noty ułożyć po prostu kolaż ze słów poetki i dać czytelnikowi przedsmak trudnej harmonii, jaką te wiersze w sobie kryją.
Trudnej - bo niebędącej owocem bezrefleksyjnego zachwytu czy zachłyśnięcia się zwodniczą urodą świata. Nie darmo mówi się tu o jego bezładzie i o "absurdalnej nadziei" na powrót do pierwotnego, naturalnego porządku. Jeśli istniał kiedykolwiek, został nieodwołalnie zniszczony; "(...) wszystko co żyje wyganiane było w posępnym pośpiechu / ze swoich starych siedlisk" - czytamy w wierszu "Nasze serca chciałyby być proste", będącym elegijną pochwałą natury. Czasem zresztą ona sama kryje się przed nami: "mgła lekkomyślna jak dziecko zasłaniające chusteczką / czyjąś utęsknioną twarz" podnosi się, kryjąc górski masyw i musimy "(...) tęsknić - nawet kiedy już jesteśmy u celu".
Spokojnej kontemplacji piękna nie sprzyja też historia, u Julii Hartwig nieustannie obecna, tworząca podskórny nurt rzeczywistości, który czasem wydobywa się na powierzchnię. Jak w powstałym dawno temu wierszu, o "zwykłych warszawskich paniach" siedzących przy kawie: "Mnie wyrywano paznokcie - mówi jedna. / Ja byłam pod reflektorem. / Na mnie kapała woda dwie doby. / Mnie odbili nerki". Jak w utworach dyskretnie odbijających "żołdacki czas" stanu wojennego, gdy nawet uniwersalna refleksja nad jesiennym "dramatem wyganianego światła" sprowadza się ostatecznie do myśli, "że krótsze dni to dla nich dni więzienia krótsze". I jak w coraz częstszych powrotach do fragmentów własnej biografii, przywoływaniu najbliższych, którzy przeszli na drugi brzeg. Czesław Miłosz dostrzegał w wierszach Julii Hartwig "autobiograficzną powieść", powściągliwą, układaną "poprzez nazywanie zjawiających się przed oczami obrazów".
"Zamieć głód i wygnania / przetaczają się przez nas jak potężna fala / spod której wyłaniamy się nadal żywi / by oglądać krajobraz niespełnienia // Jedyny ratunek to utrzymanie rytmu / wizja harmonii / która bierze nas jak dzieci w swe objęcia / niewinna matka pociechy". Znów harmonia - odczytywana w naturze, w pejzażu, obecna w doskonałości muzyki, która jest przeciwieństwem "zgiełku pustych słów, huku i wrzawy", w przyjaciołach, jak nienazwany z imienia bohater "Butów chrześcijanina". I sprzeciw wobec rozpaczy: "Iść koleiną losu w śpiewie niewidzialnych stworzeń. / Radość twarda jak diament, niezawisła i niczemu nic nie dłużna. / Sprzeczność jest moim żywiołem, prawem, o które wojuję".
W serii, w której wydano tę książkę, ukazały się poprzednio, w podobnej szacie graficznej, obszerne tomy wierszy trzech poetów Nowej Fali: Stanisława Barańczaka, Ryszarda Krynickiego i Adama Zagajewskiego. Julia Hartwig, choć metrykalnie bliska pokoleniu wojennemu - Baczyńskiemu, Różewiczowi, Międzyrzeckiemu, pierwszą książkę poetycką wydała dopiero w 1956 roku, drugą trzynaście lat później, a wspaniały rozkwit jej talentu przypadł na minione cztery dziesięciolecia. Kiedyś zastanawiała się żartem: "Może ja też zostanę taką babcią Moses albo babcią Henri / i nagle dostąpię świeżości i prostoty nowego widzenia / Nie będą to obrazki dzieci bawiących się na śniegu / ani dokładne portreciki rodzinne / ani kwiaty fantastyczne lub z natury / ale wiersze / Posypią się ze mnie jak czerstwe jabłuszka z rozprutego worka / to dopiero będzie". Niczego nie ujmując słynnym "malarkom naiwnym" - wolę zestawienie z Nową Falą. Julia Hartwig, tłumaczka poetów francuskich, potem amerykańskich, w czym wyprzedziła zwrot ku "dykcji amerykańskiej" wśród młodych - stała się jednym z najważniejszych polskich poetów współczesnych. (Wydawnictwo a5, Kraków 2010, ss. 510. Biblioteka Poetycka pod redakcją Ryszarda Krynickiego - tom 69.)