Przez plazmową szybę

Władza telewizji nad Ameryką polega na zbudowaniu plazmowego muru między codziennością a polityką; między "moim a "globalnym.

15.02.2008

Czyta się kilka minut

Od trzech miesięcy przy porannej herbacie gapię się w wielki plazmowy telewizor ustawiony na kanał newsów. Stołówka małego pensylwańskiego college'u jest tak pomyślana, by owa plazma widoczna była z każdego miejsca sali - lepiej eksponowane jest tylko godło szkoły. Razem ze zwisającymi z sufitu międzynarodowymi flagami tworzy to czytelny przekaz: chcemy, by nasza szkoła była otwarta na świat; na to, co się w tym świecie dzieje tu i teraz.

Ale ta plazma nie jest oknem, chyba że zaklejonym fototapetą. Przez owe trzy miesiące ani razu nie udało mi się zobaczyć przez nią Europy; Azja mignęła raz, a jedynym słowem z europejskiego porządku stał się "Nobel" - kiedy przyznano go Gore'owi (o Doris Lessing głucho). USA to wielki kraj, który zdaje się nie potrzebować newsów z zewnątrz; problem w tym, że te bynajmniej nie są newsami. A może odwrotnie: są newsami, które nie niosą żadnej istotnej informacji.

Jesteśmy tym, co oglądamy

Jeden materiał reporterski goni następny. Te materiały nazywają się tu story, czyli historie - adekwatna nazwa, uwypuklająca aspekt narracyjności, a nie społecznej wagi. Te historie bywają absurdalne ("Umieszczony na YouTube film o UFO okazał się [sic!] fałszywką"), bywają głupie ("Człowiek połknął węża"); czasem osiągają wymiar faustowski ("Senator pozywa Boga za zbrodnie przeciw ludzkości").

Zawsze są jednak doskonale obojętne na multilateralizm: po trzech miesiącach już wiem (nie może być inaczej), że znajduję się w centrum świata i to, co za Atlantykiem (albo w Zatoce Perskiej) może być rozpatrywane tylko w kontekście "tutaj" - nigdy odwrotnie.

Oczywiście, są inne stacje. W USA można nawet powiedzieć: są stacje, bo stopień specjalizacji niektórych zahacza wręcz o upiorność (24 godziny z szydełkowaniem...?). To jest właśnie cud - bądź grzech - Ameryki: sparodiowała gest Chrystusa, który powiadał, że "gdzie dwóch albo trzech zgromadzi się w imię moje...". Tu, gdzie dwóch albo trzech zgromadzi się wokół pomysłu na stację, stacja powstaje, rośnie i istnieje - póki dwóch albo trzech się nie znudzi. W dobie internetu to zjawisko ma jeszcze większy zasięg i dynamikę.

Telewizja - jak każda inna dziedzina popkultury - spełnia potężną funkcję budulca tożsamości; pomaga tę tożsamość odkrywać (i odgrywać), a ludziom podobnym - odnaleźć się w tłumie. Jesteśmy tym, co oglądamy - tak, jak kiedyś ludzie byli tym, co czytali.

Jednym z pierwszych pytań, jakie regularnie słyszałem od kolegów z uczelni przy pierwszej rozmowie, było pytanie o ulubiony show, które to słowo oznacza w USA także serial. Agnieszka Holland ma rację - i trzymam kciuki, by dostrzegli to inni nasi filmowcy - mówiąc, że serial zajmuje miejsce opuszczone przez powieść XIX-wieczną. Postaci z seriali, przede wszystkim tych najlepszych (jak "Sześć stóp pod ziemią" i "Rodzina Soprano"), stają się takim samym charakterologicznym punktem odniesienia, jakim półtora wieku temu były postaci z Dickensa. Alan Bloom ubolewał w "Umyśle zamkniętym", że nowe pokolenie - nieobeznane z Dickensem - będzie pozbawione możliwości porównania kogoś do Scrooge'a albo do Micawbera. I o ile trzymam kciuki za jednego z moich ulubionych pisarzy (czego ten i tak nie potrzebuje), to bynajmniej nie przeraża mnie sytuacja, w której widzowie "Rodziny Soprano" porównują kogoś do Tony'ego - bo serial Davida Chase'a jest dziełem dorównującym Dickensowi artystyczną rangą.

Rewolucja w sieci

Ludzie z upodobaniem do nostalgii już wkrótce będą mogli opłakiwać także telewizję, bo na naszych oczach zwycięża ją YouTube.

Ten genialnie prosty portal unieważnił klasyczny podział na paleo- i neotelewizję; nagle telewizja stała się paleo. Internet zadał jej cios w samo serce: skasował przypisanie do linearnego czasu. Jeśli telewizja ma moc mitotwórczą (a myślę, że ma), to polegała ona m.in. na jednoczesności doświadczenia: "Widziałeś nowego »Colombo«...?". Jeśli nie widziałeś - twoja strata, opuszczasz symboliczną wspólnotę.

Magnetowid i powtórki tylko nieznacznie ułatwiły sytuację, podczas gdy internet faktycznie ją zrewolucjonizował - wszystko jest dostępne. Zawsze. Po prostu kliknij

- i już.

Wydaje się, że w amerykańskiej telewizji ostatnią ostoją mitu są osobowości: autorytety rozpoznane jako godne zaufania, do których wraca się po radę albo po uśmiech. Charlie Rose i Larry King (na froncie "poważnym"), Jay Leno i Conan O'Brian (na froncie komedii) zapewniają telewizji byt w jej pierwotnej funkcji (vide kult Edwarda Murrowa, którego wyrazem było "Good ­Night, and Good Luck" Clooneya).

Człowiekiem, który tę funkcję uosabia najlepiej, jest Ken Burns, autor nadawanego właśnie monumentalnego (i opisanego w "TP" 40/07) serialu "Wojna".

Na przestrzeni dekad dokonał on niezwykłego dzieła: opowiedział Ameryce ją samą - i Ameryka uwierzyła w tę opowieść (czy nie tak działa mechanizm mitu?). Jego wielogodzinne, zdumiewające dokumentacją i kunsztem seriale mają zawsze samowystarczalne tytuły ("Wojna secesyjna", "Baseball", "Jazz") i zawsze podbijają wyobraźnię widza. Jeśli telewizja w Stanach kiedykolwiek sceduje swą potęgę na rzecz internetu, to Burns będzie symbolem tego, jak potężnym narzędziem kulturotwórczym potrafiła się ona czasem stać.

Wmówiona pasywność

Oczywiście nie ma takiego narzędzia, które nie byłoby w jakiś sposób obosieczne: Amerykanie lękają się, że telewizja nieobiektywna - "skrzywiona", jak mawiają (biased) - może wprowadzić cały kraj w stan zakłamania i politycznego fałszu. Jeśli spojrzymy na ostatnie cztery dekady amerykańskiego kina, dostrzeżemy, z jaką regularnością srebrny ekran oskarża ekran szklany: "Sieć" i "Żądza władzy" Sidneya Lumeta, "Za wszelką cenę" Gusa Van Santa, "Fakty i akty" Barry`ego Levinsona, "Truman Show" Petera Weira.

Nawet "Telepasja" Jamesa L. Brooksa - zapomniany film o tym, że nasze wyobrażenie o prawdzie spoczywa w rękach ludzi, którzy nie mają czasu, by o prawdzie rozmyślać.

Jest w tym filmie dziko śmieszna scena, w której jedna z redaktorek (Joan Cusack) biegnie na złamanie karku przez niekończące się korytarze, by w ostatniej sekundzie dostarczyć taśmę z materiałem do emisji. Ten bieg reprezentuje amerykańskie podejście do telewizji jako instytucji: jest ona i misją, i wyścigiem, i biznesem, i zabawą.

"Amerykański gangster" Ridleya Scotta (wejdzie na polskie ekrany w styczniu) ujawnia jeszcze jeden paradoks obecności amerykańskiej telewizji w tutejszej codzienności. Akcja filmu przypada na ostatni okres wojny wietnamskiej, która umożliwiła czarnoskóremu gangsterowi Frankowi Lucasowi zbudowanie narkotykowej fortuny. Ale także: na lata pierwszej wojny tak silnie obecnej w living-roomach całej Ameryki; wojny wciśniętej pomiędzy meble i wylewającej się z ekranu przez długie lata.

Scott zadbał o faktograficzną tkankę swojej opowieści - w co drugiej scenie tego długiego, epickiego filmu dostrzegamy szklane pudełko z autentycznymi programami z epoki. Wietnam określany jest czasem mianem "televised war" - Coppola w "Czasie Apokalipsy" i Kubrick w "Full Metal Jacket" pokazywali ekipy telewizyjne filmujące żołnierzy i zamieniające koszmar w spektakl. Ale Scott ujawnia nową intuicję: to, że ta wojna była tak silnie zrośnięta z powszedniością, wzmogło poczucie bezsilności wobec zimnowojennego świata.

Koszmar nadawany na co dzień nie przestaje być koszmarem, ale wsącza się w świadomość jako jedyna możliwa opcja; kropla po kropli odbiera ludzką nadzieję na zmianę.

I chyba właśnie ta Scottowska obserwacja zdaje się najtrafniejszym możliwym podsumowaniem: władza telewizji nad Ameryką polega na zbudowaniu plazmowego muru między codziennością a polityką; między "moim" a "globalnym".

Paradoks polega oczywiście na tym, że w miarę, jak maleje poczucie wpływu "mojego" na "globalne", wektor odwrotny tylko zyskuje na sile.

Wpatrując się w wielki stołówkowy telewizor niezmordowanie obwieszczający newsy, staram się otworzyć zaspane oczy i dostroić się do rzeczywistości. Ale to, co owa wielka plazma mi sugeruje, brzmi następująco: "Świat toczy się bez ciebie".

Szczęśliwie "Amerykański gangster", "Good Night, and Good Luck" i wiele innych filmów stanowi świadectwo, że Amerykanie tą wmówioną pasywnością zaczynają być mocno zaniepokojeni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2007