Przeraźliwe echo trąby

Każdy z nas nosi w sobie ostatniego człowieka. Usiądźcie na balkonie i wyobraźcie sobie, że na ulicy już nigdy nie zobaczymy nikogo, a tramwaje stanęły raz na zawsze, puste jak łupiny orzecha.

13.09.2021

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Droga”, reż. John Hillcoat,  USA, 2009 r. / MATERIAŁY PRASOWE DIMENSION FILMS
Kadr z filmu „Droga”, reż. John Hillcoat, USA, 2009 r. / MATERIAŁY PRASOWE DIMENSION FILMS

Wielu z nas musiało przeżyć – głęboko, aż po łaskotanie w żyłach – to wyobrażenie, gdzieś w górach, nad brzegiem morza, u skraju nocy, gdziekolwiek: cisza wokół jest ostateczna, już nic jej nie zakłóci, jesteśmy ostatnimi świadkami tego świata, ostatnimi ludźmi na ziemi. To nie eksterytorialne „milczenie nieskończonych przestrzeni” przerażające Pascala, lecz cisza tak bardzo stąd, wrosła w ziemię, wysuszająca życie, bez echa.

Jej doznanie rozbraja rozum; smutek jest nieskończony, wielki jak nasza planeta. Zapewne nigdy nie rodzi się tak powszechne poczucie uniwersalnej solidarności z rodzajem ludzkim, nawet jeśli on sam doprowadził się do zguby. Nagle wszystko sentymentalnie się wygładza: cała ohyda dziejów, od pierwszych jaskiń po ostatnie rzezie, ustępuje przed staroświeckim żalem wobec próżności tylu gestów i tylu trosk składających się od tysięcy lat na ludzkie istnienie.

Ostatniość

Trudno powiedzieć, kiedy ta cisza zamilkłego świata zaczęła trafiać gromadnie do uszu ludzi. Dwieście lat temu poczuła ją Mary Wollstonecraft Shelley, autorka „Ostatniego człowieka” (1826), napisanego w bezgranicznym poczuciu samotności. Ta wielusetstronicowa powieść rozgrywa się pod koniec XXI wieku i przedstawia historię Lionela Verneya, który uniknął śmiertelnej dla innych epidemii; zgodnie z tytułem nie ma już poza nim żywych na ziemi.

Anegdota mówi, że któregoś wieczora przyszły mąż pisarki, Percy Shelley, wpatrując się razem z Byronem w zachód słońca nad Lemanem, miał westchnąć: „Jakże by wszystko się zmieniło, gdyby słońce w tej chwili zgasło; cała ludzkość by przepadła i może tylko jeden człowiek przeżył – przypuśćmy, że jeden z nas. Jakże potworny byłby jego los!”. Wkrótce Byron napisze poemat „Ciemność”; jego inspiracją mogły też być wyjątkowo zimne lato po wybuchu wulkanu Tambora oraz tzw. bolońska profecja, przepowiednia – szeroko po Europie krążąca – włoskiego astronoma przewidującego ostateczne zgaśnięcie słońca 17 lipca 1816 r.

Już w 1806 r. w Anglii ukazał się przekład poematu prozą francuskiego pisarza – prawdopodobnie ojca założyciela wspomnianego wyobrażenia, a dzisiaj już toposu – Jean-Baptiste’a de ­Grainville’a „Ostatni człowiek”; jego bohater w obliczu nadchodzącej światowej zagłady popełnia samobójstwo, podobnie jak uczyni to zresztą sam autor, dla którego istotną inspiracją była rewolucja francuska przeżyta jako apokalipsa. Grainville po raz pierwszy powiązał koniec świata nie z instancją boską, lecz z działaniem ludzkim.

I Grainville, i Mary Shelley mieli w kolejnych latach sporo naśladowców; temat ostatniego człowieka stał się na tyle popularny, że pojawiły się jego rozwinięcia, a także różne karykatury i parodie. Słowo „ostatni” ożywiło się niepomiernie, ostatni Mohikanie Coopera, ostatni Outlanderzy Scotta, ostatnie zajazdy na Litwie. Idee zagaśnięcia cywilizacji, dużych i małych, zaczęły się rozpowszechniać, a Jules Michelet, określający siebie jako „ostatniego człowieka”, już wtedy rozważał koniec historii.

Wspominam o tym, gdyż mimo ogrania do cna w XIX-wiecznej i XX-wiecznej literaturze opowieści tego rodzaju bynajmniej się nie wyczerpały, tak jakby wyobrażone doświadczenie ostatecznej, przerażającej samotności nie dało się wygasić: tkwi w nim coś nieodpartego, pociągającego, poważnego, przynoszącego delectatio morosis, ale też doznanie wzniosłości. Opowieści i filmy na ten temat wciąż powstają (wśród znanych nazwisk Margaret Atwood chociażby) i będą powstawały. „Ostatniość” stworzyła odrębny gatunek science fiction (i okolic) poruszający mocno wyobraźnię. Bo też każdy z nas nosi w sobie ostatniego człowieka i raczej jest to hipoteza ontologiczna niż poetycka. Jej prześmiewcom radziłbym eksperyment: usiąść na balkonie czy na ławce i wyobrazić sobie, że na ulicy już nigdy nie zobaczymy nikogo, a tramwaje na ulicy stanęły raz na zawsze, puste jak łupiny orzecha.

Końcówka

Rozmowę z Milanem Kunderą w 1980 r. Philip Roth zaczął od pytania: „Czy uważa pan, że koniec świata jest bliski? – To zależy, jak rozumieć słowo »bliski«. – Jutro albo pojutrze. – Przekonanie, że świat zmierza do unicestwienia jest tak samo stare, jak on sam. – Nie ma więc powodów do zmartwienia. – Przeciwnie. Fakt, iż w ludzkich myślach przez całe wieki utrzymuje się obawa, oznacza, że z czegoś to musi wynikać”.

Zachodzę w głowę, z jakich powodów 40 lat temu na sam początek rozmowy Roth pytał akurat o koniec świata; w każdym razie jego pytanie, powtórzone dzisiaj, nikogo by szczególnie nie zdziwiło. Ale równie dobrze dałoby się je cofnąć w czasie i usłyszeć w wiekach dawnych, tyle ust, przypomina rozmówca Rotha, od zarania świata je wypowiadało. Cytatami o nadchodzącym końcu świata da się zapełnić całe księgi obejmujące ponad dwa tysiące lat. Książki poświęcone „mitowi końca świata” wyliczają kilkaset wizji i proroctw o bliskim czy nieco dalszym kresie wszystkiego, a to ledwie (bo jeszcze dochodzą utwory literackie) czubek góry lodowej, sam polski wkład w jej zbudowanie jest bardzo istotny. Przytoczę tylko pars pro toto tytuł barokowego utworu Klemensa Bolesławiusza „Przeraźliwe echo trąby ostatecznej”. Pamiętając oczywiście o Krasińskim, Miłoszu i jego „Piosence o końcu świata”, o Konwickim.

„Czy łatwiej jest układać utopię niż apokalipsę? – pytał przed ponad półwieczem Emile Cioran. – I jedna, i druga mają swoje głębokie zasady i klisze. Utopia, której komunały lepiej pasują do naszych głębokich instynktów, zrodziła o wiele obfitszą literaturę niż apokalipsa. Nie wszystkim jest dane liczyć na kosmiczną katastrofę, kochać język i sposób, w jaki zapowiada się i obwieszcza”. Wydaje się, że Cioran się mylił albo że proporcje się zmieniły: apokalipsa ma w tej chwili swoje świetne dni i natchnienia, a utopie, które sama zawsze wytwarzała jako nowy początek po katastrofie, przekabaciła raczej na dystopie.

Opowiada o tym zajmująco i ze swadą, opierając się na solidnym przygotowaniu merytorycznym, Maciej Jakubowiak w wydanej właśnie książce „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”. Zbiera w niej obok starszych najnowsze oznaki apokaliptycznego i katastroficznego wzmożenia, które, owszem, zdarzało się regularnie w dawnych wiekach, lecz dzisiaj ponownie osiąga falę kulminacyjną.

Śledzę ją zwłaszcza na terenie Francji, gdzie mówi się o całym – konstytuującym się wokół świadomości kryzysu klimatycznego – ruchu kolapsologów, jak zwykło się obecnie określać zwolenników metodycznego bicia w dzwony. Z wielu przyczyn, stapiających się w jedną najważniejszą: kryzys klimatyczny. Mają oni swoje nieformalne stowarzyszenia, jak Institut Momentum czy Comité Invisible (odpowiedniki angielskiego Extinction Rebellion), swoje seminaria i publikacje. Założycielska dla tego ruchu książka z 2015 r. „Jak wszystko może się zawalić” autorstwa Pabla Ser­vigne’a i Raphaëla Stevensa, inspirująca się „Upadkiem” Jareda Diamonda (wyd. pol. 2007), wychodziła z założenia, że utopią dzisiaj jest przedłużanie istniejącego stanu rzeczy, wiara w jego trwałość, podczas gdy antyutopią jest apokaliptyczny ogląd przyszłości, który jako jedyny może uruchomić twórcze myślenie.

Jednym z zarzutów stawianym kolapsologom jest namolne powtarzanie odwiecznej figury końca świata, czyli podawanie jako nowinki trwałej i niezmiennej cechy antropologicznej. Jednak użycie takich historycznych argumentów – mówią kolapsolodzy – powiela klisze i nie pozwala dojrzeć całej dramatycznej aktualności problemu. Jak twierdzi jeden z nich, socjolog Luc Semal, „byłby logicznym błędem wniosek, że nie ma nic nowego pod słońcem. Kiedy na początku XX wieku niektórych trwożył zmierzch Zachodu, nie było ku temu żadnej poważnej podstawy teoretycznej. Natomiast globalne ocieplenie jest faktem stwierdzonym, podobnie jak bomba atomowa czy zanik biozróżnicowania”. Innymi słowy, wcześniejsze głoszenia „końca” (a kto jak to, ale Francuzi ze swoją „śmiercią podmiotu”, „śmiercią człowieka” są w tym wyspecjalizowani) wywodziły się z czystej wyobraźni czy też modnych sposobów myślenia.

Czy Jan Ewangelista miał dla swych wizji „poważną podstawę teoretyczną”? Czy Nietzsche bez podstaw mówił o „ostatnim człowieku”, a Spengler o zmierzchu Zachodu? Czy też dawne przepowiednie i obawy „musiały jednak z czegoś wynikać”? Odebranie przeszłym alarmistom realnych, „stwierdzonych naukowo” racji ich wieszczeń i przeczuć dzieli dzieje na dwie części: „kiedyś jednak jakoś mimo wszystko było, apokalipsy były złudzeniem” i „dzisiaj już jakoś nie będzie, ­apocalypse now, teraz, właśnie teraz”.

Ten podział jest wszakże wędrowny, bez względu na epokę apokaliptycy zawsze odczuwali jego trafność: wcześniejsi przepowiadacze mogli się mylić, lecz oni w tej chwili wiedzą naprawdę, że przyszłości za progiem dzisiejszych dni (czy dzisiejszych lat) już nie będzie lub okaże się ona tym, czego świat jak długi i szeroki nigdy nie widział. Zapewne – ponownie cytuję pars pro toto – tak czuł Niemcewicz, który pod wpływem anomalii pogodowych zapisywał w dzienniku w roku 1835: „Musiała w machinie świata lubo sprężynka jaka się zepsuć lub śrubka wypaść, wszystko bowiem idzie nie po swojemu” i „kula ziemska wykręciła koziołka”. Zapewne tak wierzyli londyńscy astrolodzy, którzy w 1523 r. obliczyli na podstawie obserwacji gwiazd, że potop kładący kres istnieniu ziemskiemu zacznie się od Londynu 1 lutego 1524 r. – co skłoniło 20 tysięcy londyńczyków do ucieczki na wyżej położone tereny. I tak dalej.

Fantazmatowi końca świata historycy, filozofowie i antropolodzy poświęcili grube tomy. Dzisiaj najciekawsza albo najbardziej paląca wydaje się kwestia, czy apokalipsa istotnie przeniosła się ze sfery fantazji do sfery rzeczywistości; czy układamy odwieczny dramat z wyobrażonych składników, czy raczej, jak mówi Luc Semal, wyciągamy katastroficzne wnioski z faktów wreszcie naukowo stwierdzonych.

Rozróżnienie zastosowane przez Semala jest z punktu widzenia dziejów kultury nie do utrzymania. Poczucie istnienia w „końcówce”, w niekończącym się końcu, który nie może się skończyć, lub istnienia w przerwie, między tym, co dobiegło końca, a tym, co dopiero się zacznie, należy do najtrwalszych ustaleń literatury, antropologii, filozofii czy psychoanalizy.

„Koniec świata” czy po prostu „koniec” reguluje nasze myślenie o egzystencji i jest głównym hormonem naszego życia psychicznego. Póki będziemy te słowa wypowiadać, póty koniec nie nastanie.

Samobójstwo Zachodu

Niewątpliwie jednak obecne trendy kasandryczne zepchnęły na dalszy plan pojęcie zmierzchu, zmierzchu Zachodu, które od ponad 200 lat – jako jeden z pierwszych iskrę wykrzesał Edward Gibbon swoim ówczesnym bestsellerem, „Zmierzchem Cesarstwa Rzymskiego” (1776-1789) – było miękkim, melancholijnym suplementem apokaliptycznej wrzawy, dzisiaj za sprawą kwestii klimatycznej słyszalnej wszędzie i narastającej z roku na rok. Paradoksalnie odżywia ona energetycznie „zmierzchającą” cywilizację zachodnią; ciągnąca się przez lata mantra o jej kresie, rozpadzie, zamieraniu, entropii itd. wydaje się nieco nudnym refrenem wobec zagrożenia klimatycznego, które wyzwala zupełnie inne wizje końca, ale też mobilizuje do sprawności, do wspólnego myślenia, do obronnych działań zbiorowych.

W tej nowej sytuacji litanie o europejskiej dekadencji i rozpadzie społeczeństwa liberalnego tracą na sile, stają się małą apokalipsą w porównaniu z wielką apokalipsą klimatyczną na horyzoncie. Bo choć wywodzić jej przyczyny można również z grzechów kapitalizmu, to jej ogrom przerasta wymiar polityczno-gospodarczy i spada na barki pojęcia bardziej uniwersalnego i na swój sposób pysznego – antropocenu. Wobec takiego ciężkiego kwantyfikatora kolejne pesymistyczne narracje polityczne, jak te spod znaku „postdemo” (po upadku demokracji), dorzucają tylko paliwa do buchającego pieca.

W przemówieniu dziękczynnym za przyznanie mu Nagrody im. Oswalda Spenglera (2018) Michel Houellebecq, autor różnych powieściowych „scenariuszy końca”, mówił: „Gdyby ktoś napisał za sto lat, że »Houellebecq pozostawił wielce wartościowe świadectwo o Zachodzie końca XX i początku XXI wieku«, z góry przyjąłbym ten komplement. (...) Ale powiedziałbym nawet, że w moim przypadku słowo »zmierzch« jest zbyt łagodne. Poświęcony mi kiedyś film dokumentalny BBC miał nosić tytuł »Samobójstwo Zachodu«. BBC uznała go chyba za nadto gwałtowny i go zmieniła, czego żałuję. Wydaje mi się bowiem, że określenie »samobójstwo Zachodu« dobrze streszcza moje książki”.

Pierwsza głośna powieść Houelle­becqa, „Cząstki elementarne”, tworząc figurę ostatniego człowieka, w dużej mierze rozpatrywała kres zachodniego świata w odwołaniu do refleksji filozoficzno-scjentystycznej; w kolejnych jego książkach rozpoznania stawały się coraz bardziej społeczne i polityczne (rosnąca niechęć do Unii Europejskiej określanej jako „morderca Europy” i do wojującego islamu), kwestie zagrożenia klimatycznego pozostawały na marginesie. Peter Sloterdijk miał jeszcze czas skomentować „Cząstki elementarne” w duchu czysto filozoficznym:

„Kiedy Michel Houellebecq w zakończeniu pokazuje swojego bohatera, depresyjnego wynalazcę biologicznej nieśmiertelności, który chce umrzeć w najdalej wysuniętym na zachód miejscu Europy, w »łagodnym i zmiennym cieple«, można te zdania czytać jako właściwy komentarz do Hegla. Kiedy wszystko zostało osiągnięte, trzeba zniknąć w morzu. W wieczorze świata wędrówka musi osiągnąć kres”. I to jeszcze: „Heidegger, gdyby kiedykolwiek zamierzał napisać powieść, kazałby swojemu bohaterowi zbudować domek na wzgórzu, by mógł w nim czekać i patrzeć, jak rozwija się Historia. Dla Heideggera było oczywiste, że wędrówka trwa. Nie ma mowy o żadnym dojściu”.

To modelowe przeciwstawienie dwóch spojrzeń na dzieje, czyli mistycyzmu końca i realizmu bezkresnego horyzontu, jest przez ideę kolapsologiczną osłabione. Bliższe są jej tezy „katastrofizmu oświeconego”, wedle których należy żyć i postępować tak, szukając dróg ratunku, jakby najgorsze się już stało, było absolutną pewnością, z czasu przyszłego przesunęło się w przeszłość jako coś już dokonanego.

Postapo

W „Ostatnim człowieku” Macieja Jakubowiaka kryzys klimatyczny należy do jednego z wywoływanych z literatury i filmów scenariuszy końca tworzących nurt zwany „postapo”, fikcji postapokaliptycznej, która, pisze autor, wiedzie dziś rej wśród gatunków kultury popularnej. Jakubowiak pokazuje, jak szybko apokaliptyczne i katastroficzne odkrycia nauki odnajdują się w różnych istniejących od dawna toposach czy mitach i jaką energię kreacyjną wywołują, jakie zasoby wyobraźni otwierają.

Warto np. wprowadzić za Jakubowiakiem rozpowszechniający się, występujący już w tytułach książek i stron internetowych, a nawet programów telewizyjnych i w komercyjnych zastosowaniach termin „prepersi”, odnoszący się do tych, którzy przygotowują się do bycia „ostatnimi ludźmi” w przekonaniu (serio lub nie), że taki czy inny koniec nastąpi. To ekstremalna wersja czarnej godziny, odkładania na zapas tego, co się przyda w wypadku niemal pewnej zapaści. Nie chodzi już tylko o indywidualne manie, które i sto lat temu kazały niektórym zbierać w piwnicy puszki i kanistry z wodą. Ta przewidująca skrzętność i zapobiegliwość stała się niejako zabawą z pogranicza gier komputerowych i scenariuszy filmowych. Różne plany ucieczki, metody przetrwania, budowy schronów itd., itp. – ludyczna gra w tych, którym się uda sforsować przeszkody czy przeżyć kataklizmy, musi się wydać parodią toposu ostatniości. Któż od dziecka nie wyobrażał sobie odrębnego, tajemnego miejsca na ziemi, kryjówki absolutnej?

Bardziej jednak intryguje inna kategoria zachowań, na swój sposób skuteczniejsza w przygotowaniu ludzkości do zgaszenia światła. Mam na myśli anty­natalistów uznających dalszą prokreację za błąd, zaniechanie czy wręcz postawę nieludzką, czy to ze względu na przeludnienie planety, czy to ze względu na zagładę czekającą niechybnie nienarodzone jeszcze potomstwo, czy z powodów społecznych i genderowych, demitologizujących macierzyństwo. Są w tym przeświadczeniu niejako awatarami dawnych gnostyków z ich wstrętem do cielesności i odmową jej powielenia. Nazwy ich ­mikrospołeczności czy ruchów robią wrażenie: Voluntary Human Extinction Movement czy Birthstrike. Gdyby najbardziej skrajnych ich zwolenników zapytać, czy są za prawem do aborcji, odpowiedzieliby, że nie są za prawem, lecz za jej obowiązkiem. Z ich fantazyjnej perspektywy ostatni ludzie na ziemi zmarliby, licząc od dzisiaj, najpóźniej za 100-110 lat.

Osobliwość

Günther Anders w eseju „Apokalipsa bez królestwa” pisze o „nagiej apokalipsie”, która „składa się jedynie z upadku i która nie jest otwarciem nowego pozytywnego stanu rzeczy (»królestwa«)”. Najlepszym przykładem mogłaby być apokalipsa nuklearna – choć dzisiaj odeszła ona w cień w obliczu nowych zagrożeń.

Przywykliśmy mówić, że „apokalipsie” towarzyszy wyobrażenie nowego początku, że od ostatniej modlitwy przejdziemy do nowego kontraktu, podczas gdy nie tak groźnie brzmiąca „katastrofa” może okazać się całkowita. Andersa przytacza Slavoj Žižek w swej najnowszej książce „Hegel i mózg podłączony” (2020), poświęconej przede wszystkim „apokalipsie cyfrowej”. Posługuje się w niej pojęciem Osobliwości na określenie kondycji ludzkiej po wydarzeniu się wielkiej – apokaliptycznej czy katastrofalnej – zmiany.

Žižek pisze: „Pojawia się tutaj pytanie: czym będzie nasze wejście w Osobliwość? Wkroczeniem w nowe, wyższe (postludzkie) »królestwo« czy po prostu zniknięciem ludzkości, jaką znamy? Czy też w jakimś sensie (ale w jakim sensie?) jedno i drugie zarazem? Jest jasne, że ewentualne nastanie Osobliwości będzie apokaliptyczne w złożonym sensie tego terminu: będzie za sobą pociągać spotkanie z prawdą ukrytą w naszej zwykłej ludzkiej egzystencji, czyli wejście w nowy postludzki wymiar, który może być doświadczany jako katastroficzny, jako koniec naszego świata. Ale czy my nadal tutaj będziemy, żeby doświadczać zanurzenia w Osobliwości w jakimkolwiek ­ludzkim sensie tego słowa?” (przeł. Maciej Kropiwnicki).

„Osobliwość” Žižka mieści się w szeroko pojętych i częściowo zachodzących na siebie terminach transhumanizmu i posthumanizmu, robiących karierę od paru dekad. Czy w wyniku technologicznych przemian, „podłączenia mózgów” do cyfrowej rzeczywistości powstaną „osobliwe byty” pozbawione sensu człowieczeństwa? I czy w takim razie, jeśli zostaniemy pozbawieni „podstawowych cech naszego wnętrza” (śmiertelność, cielesność, seksualność, podświadomość), mamy dzisiaj moc i narzędzia, by w jakikolwiek sposób o takiej Osobliwości rozprawiać? Albo raczej „osobliwe byty”, osiągając nowe stadium istnienia, będą jeszcze powiązane pamięcią i niektórymi zachowaniami z przeszłością ludzkości? I zanim przejdą one w całkowicie postludzki wymiar (jeśli przejdą), okażą się ostatnimi jeszcze ludźmi na ziemi?

Hipoteza Osobliwości uruchamia litanię fascynujących pytań filozoficznych, etycznych, kognitywnych. Na tę chwilę cofam się przed nimi lękliwie do dobrze znanego i zakończę jednak na starą modłę. Książkę Jakubowiaka zamyka niespodziewanie rozdział poświęcony literackim opisom odchodzenia matek. Tak jakby autor chciał powiedzieć, że ostatni dla nas ludzie to ci, co nas opuszczają, i że to, a nic innego, wyznacza dla pogrążonych w żałobie faktyczny koniec świata.

A mnie na weselszą nutę przypomina się „Śpioch” Woody’ego Allena. Jego bohater budzi się po dwustu latach hibernacji w nowym (rządzonym przez Wielkiego Brata) świecie; jest niejako ostatnim człowiekiem świata dawnego, nieistniejącego, a tego nowego nie jest zdolny pojąć. W pewnym momencie natrafia w jakiejś pieczarze na volkswagena garbusa, pokrytego toną kurzu i pajęczyn. Wsiada, przekręca kluczyk, motor zaskakuje od razu. Kiedyś był to niezły dowcip na temat niemieckiej rzetelności. Dzisiaj myślę o tej scenie z przyjemną nostalgią: zdarzało się nam stworzyć na tej Ziemi doprawdy solidne rzeczy.©

Maciej Jakubowiak OSTATNI LUDZIE. WYMYŚLANIE KOŃCA ŚWIATA, Czarne, Wołowiec 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2021