Przepaska Temidy w barwach narodowych

Dorobek Trybunału Haskiego, zajmującego się zbrodniami w byłej Jugosławii, będzie w przyszłości skarbem dla historyków. Dziś przynosić może otuchę i pocieszenie ofiarom wojen bałkańskich. Trudno jednak powiedzieć, by sprzyjał porozumieniu i pojednaniu.

22.09.2006

Czyta się kilka minut

Fakt, że u progu XXI w. w sercu kontynentu wybuchnąć może wojna na pełną skalę, a czołgi, druty kolczaste i masowe groby przestają być elementem scenografii do filmów historycznych lub migawką z dalekiego świata - na początku lat 90. zaskoczył Europę i ONZ. Bezradność przezwyciężano w nierównym tempie: najszybciej, z konieczności, zaczęto sobie radzić z problemem uchodźców, najdłużej dojrzewano do aktywności rozjemczej i rozstrzygnięć militarnych, które dokonywały się z decydującym udziałem USA. W dwa lata po wybuchu walk w Chorwacji świadomość, że kraje byłej Jugosławii w możliwej do przewidzenia przyszłości nie będą w stanie same osądzić dokonujących się tam zbrodni wojennych - od tworzenia obozów koncentracyjnych po masowe gwałty i zabójstwa - doprowadziła do powstania Trybunału.

Uposażona Temida

Wymóg zwięzłości sprawia, że zazwyczaj określamy stworzoną wówczas instytucję jako "Trybunał Haski" - ryzykując pomylenie jej z szacownym Stałym Trybunałem Arbitrażowym, powstałym jeszcze w belle epoque w dalekim 1899 r. Albo z Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości, rozstrzygającym spory międzypaństwowe, powołanym w pierwotnym kształcie przez Ligę Narodów w 1920 r., a w dzisiejszym, ONZ-owskim - w 1946 r. Bądź z również mającym siedzibę w Hadze najmłodszym (2002 r.) pomysłem na sprawiedliwość globalną: Międzynarodowym Sądem Karnym (International Criminal Court, ICC).

Pełna nazwa sądu, powołanego rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ z 29 maja 1993 r., brzmi "Międzynarodowy Trybunał Karny ds. ziem byłej Jugosławii"; możliwość pomyłki wyklucza poręczny angielski akronim ICTY (International Criminal Tribunal for the former Yugoslavia). Mimo że - w odróżnieniu od Trybunału Norymberskiego czy Tokijskiego - Haski ma prawo ścigać jedynie indywidualnych sprawców przestępstw (nie zaś organizacje, partie czy państwa) i w swych działaniach dochodzeniowo-prokuratorskich zmuszony jest liczyć na współpracę organów ścigania i służb specjalnych poszczególnych krajów (tym m.in. tłumaczą się trudności z ujęciem Chorwata Ante Gotoviny czy trwające do dziś poszukiwania Serba Ratko Mladicia) - to jednak jest on przedsięwzięciem na niesłychaną skalę. Tylko w latach 2004--2005 jego budżet wyniósł ponad ćwierć miliarda dolarów. W setki milionów idą strony stenografowanych akt rozpraw i dochodzeń.

Ponad tysiącosobowy zespół doprowadził do wydania werdyktu w 56 sprawach (najwyższy wyrok: 40 lat więzienia dla bośniackiego Serba Gorana Jelisicia, który zamordował prawdopodobnie ponad stu cywilów). Obecnie toczy się kolejnych dziewięć procesów, na swoją kolej czeka 56 oskarżonych, 10 nadal jest poszukiwanych. Kilkunastu, w tym były prezydent Jugosławii Slobodan Milošević, zmarło w śledztwie. Działania prowadzone są na tę skalę, mimo że Trybunał, świadom ograniczeń czasowych i budżetowych, już w 2002 r. zdecydował się wyłącznie na ściganie sprawców najcięższych przestępstw (w tym przywódców politycznych i wojskowych), mając nadzieję, że resztą zajmie się miejscowy wymiar sprawiedliwości. Okazjonalni reporterzy i eseiści donoszą o sterylnej, szpitalnej ciszy i pustce (ławy publiczności i korespondentów zapełniają się tylko w dniu ogłaszania wyroków), w której trwa przesłuchiwanie oskarżonych, stenografowanie, nagrywanie i filmowanie kolejnych rozpraw.

Podejrzliwa publiczność

Jeśli jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? Innymi słowy: czemu Trybunał Haski obdarzany jest tak niewielkim zaufaniem i tak dużą niechęcią we wszystkich krajach, które obejmuje jego jurysdykcja?

Na największą skalę dotyczy to Serbii, gdzie problem współpracy z Hagą należy do najpoważniejszych zagadnień politycznych: fakt, że do tej pory władzom w Belgradzie nie udało się aresztować i przekazać w ręce Trybunału dowódcy wojsk serbskich w Bośni gen. Mladicia, przesądził o zawieszeniu rokowań przedakcesyjnych z UE. Kolejne gabinety w Belgradzie stają w obliczu dramatycznego dylematu: wydanie Mladicia bądź Radovana Karadżicia (lidera Serbów bośniackich) uznane być może, sądząc po badaniach opinii publicznej, za zdradę i może zdmuchnąć sprawującą władzę ekipę.

Jednak również Chorwacja co najmniej dwukrotnie - wiosną 2001, gdy do Hagi trafić miał Mirko Norac, i zimą 2005 r., po wydaniu gen. Gotoviny - stawała w obliczu demonstracji i groźby przesilenia rządowego. Na mniejszą skalę podobne incydenty miały miejsce również w muzułmańskiej części Bośni i w Kosowie - mimo że sprawcy zbrodni wywodzący się z tych ziem zdają się być traktowani wyjątkowo pobłażliwie.

Składa się na to wiele czynników: po pierwsze, choć ofiary mają zwykle donośny głos, winowajcy potrafią zrobić wiele, by go uciszyć. Po drugie, za postawy takie w znacznej mierze odpowiedzialne jest "zbiorowe nieczyste sumienie". Niesłychanie trudno też - znamy to dobrze z naszej historii - wyjść poza "subiektywny rachunek krzywd" i zdobyć się na uznanie, że przedstawiciele naszej zbiorowości - którą, nie bezzasadnie, uważamy za pokrzywdzoną - dopuszczali się równie, jeśli nie bardziej, okrutnych krzywd.

Znów - najłatwiej zjawisko to zaobserwować w Serbii. Przeciętny jej mieszkaniec gotów jest dziś uznać fakt, że poszczególne serbskie oddziały również dopuszczały się zbrodni w Chorwacji i Bośni (choć natychmiast pojawia się nieśmiertelne "A nam...", "Nie my pierwsi..." i skłonność do decymowania liczby cudzych ofiar), zarazem jednak najgłębiej przekonany jest, że prokuratorzy Trybunału nastawieni są "antyserbsko", a w Hadze wymierzana jest (nie)sprawiedliwość tylko mieszkańcom ziem na wschód od Driny.

Oczywiście, na skład narodowościowy oskarżonych wpłynął fakt, że to strona serbska angażowała się w kolejne konflikty - w Chorwacji, Bośni, Kosowie - od 1991 do 1999 r. Nie jest to jednak cała prawda. Serbskie subiektywne poczucie krzywdy stanowi odrębne zagadnienie (powiedzmy tylko, że w najbliższych latach może ono stać się źródłem poważnych kłopotów), a wypowiedzi w rodzaju niedawnego lapsusu głównego negocjatora w sprawach kosowskich, Maati Aahtisaariego, traktujące o "zbiorowej winie Serbów", nie przyczyniają się do złagodzenia problemu.

Problemy "reedukacji"

Dodać do tego trzeba kwestię, o której zajmująco - choć nie dochodząc do porozumienia - pisali na łamach "Dziennika" Paweł Lisicki i Wojciech Sadurski: zagadnienie erodowania we współczesnym świecie kategorii "suwerenności", ale też reakcji obronnych, jakie wywołuje ten proces erozji w zbiorowościach, które mają świadomość, iż stały się przedmiotem czyichś zabiegów politycznych, policyjnych bądź wychowawczych. Szczególnie łatwo o to w przypadku Trybunału Haskiego, który rzeczywiście zdaje się być domeną tyleż Temidy, co Klio, i to Klio z zacięciem dydaktycznym.

Sam Trybunał jako instytucja prowadzi co prawda jedynie rozbudowaną politykę informacyjną, oferując bałkańskim elitom dokumentację konfliktów 1991-99. W oparciu o te dane jednak część miejscowych elit angażuje się - często równie gorliwie, co bez wyczucia - w kolejne projekty społeczne pod hasłem "stawania twarzą w twarz z przeszłością" bądź wręcz zasadniczej rewizji pamięci zbiorowej.

Czy takie projekty w ogóle mają rację bytu? I jaką rolę w ich realizacji mogłaby odegrać Haga? Pytający o to często - nieraz zapewne nieświadomie - odwołują się do dokonań Trybunału Norymberskiego. Jego dorobek wydaje się bowiem najbardziej udanym - jakkolwiek osobliwie by to brzmiało - aktem zaprowadzenia sprawiedliwości przy wsparciu międzynarodowym i zarazem kamieniem węgielnym wielkiego projektu "reedukacji historycznej": uświadomienia narodowi niemieckiemu porażającej nieraz prawdy o jego dokonaniach.

Nie sposób jednak nie odnotować dwóch różnic w okolicznościach, w jakich przyszło działać obu instytucjom. Pierwsza jest natury logistycznej. Najwyraźniej projekty "totalnej reedukacji historycznej" udają się - jeśli w ogóle - tylko w warunkach uzyskania przez wspólnotę międzynarodową możliwie pełnej kontroli nad publicznym obiegiem informacji. Innymi słowy, reedukacja taka nie może się powieść bez uzyskania wpływu na treść podręczników i programów edukacyjnych czy wręcz bez wprowadzenia cenzury (alianci stosowali ją w okupowanych Niemczech). Takie posunięcia były możliwe do zrealizowania w warunkach systemu okupacyjnego (pomijając zastrzeżenia, o ile trudniej roztoczyć taką kontrolę w epoce mediów cyfrowych i jak skuteczny opór potrafią stawiać prawdzie plotka i "pamięć prywatna"). Nie sposób o nich mówić w sytuacji, gdy "reedukowanym" państwom pozostawiona jest suwerenność.

Nawet, jeśli pominąć "techniczne" trudności, w obliczu których stają zwolennicy reedukacji historycznej, pozostaje kwestia prawomocności ich mandatu i jakości oferowanej przez nich alternatywy. W przypadku przegranych państw "osi" bezsporna była konieczność uświadomienia ich obywatelom bezmiaru zbrodni, których wszak nie dopuszczały się wobec Niemców kraje napadnięte (dla uproszczenia wywodu pomińmy casusy w rodzaju Drezna i fakt, że po stronie aliantów znalazł się ZSRR). Opozycja "przegrany-wygrany" pokrywała się ze "zły-dobry", a zwycięzcom pozostawało informować o Kristallnacht, pacyfikacjach Zamojszczyzny i Holokauście. Co jednak począć, gdy wspólnota międzynarodowa rozdzieliła jedynie zwaśnione strony i staje w obliczu "rachunku krzywd", obarczającego każdą z nich? Czy rzeczywiście Trybunał Haski lub jakakolwiek inna instytucja posiada kompetencje i mandat, by przedłożyć jedyną obowiązującą wykładnię win w konfliktach bałkańskich lat 90.?

Nie wydaje się, by tak było. A skoro tak, prace Trybunału Konstytucyjnego służyć wprawdzie mogą - i powinny - wymownemu, choć z konieczności niepełnemu napiętnowaniu najgłośniejszych zbrodniarzy i ustaleniu w możliwie najszerszym zakresie porządku faktów. Sędziowie i prokuratorzy muszą mieć jednak świadomość, że nie zastąpi to dobrowolnego "przepracowania" w przyszłości tych faktów i tej wiedzy przez same zwaśnione narody. Muszą też mieć nadzieję - dość kruchą - że kiedyś to nastąpi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (39/2006)