Przecięte serca

60 lat temu koreańskie sieroty mogły odetchnąć w Polsce od wojny. Ale polityka nie dała im żyć normalnie: zamiast zostać, musiały wracać do Azji. Czy Polacy odkryją dziś prawdę o ich dalszych losach?

26.10.2010

Czyta się kilka minut

Ewa Willaume-Pielka podczas wizyty w ośrodku w Świdrze, 1958 r. / fot. archiwum prywatne /
Ewa Willaume-Pielka podczas wizyty w ośrodku w Świdrze, 1958 r. / fot. archiwum prywatne /

Latem 1950 r. komunistyczna Korea Północna zaatakowała prozachodnie Południe; istniało niebezpieczeństwo, że wojna przerodzi się w konflikt ogólnoświatowy. PRL musiała wesprzeć "bratnią" Północ. Ale przecież nie militarnie. Choć... w lipcu 1950 r. zgłosił się polski ochotnik. Do prezydenta Bolesława Bieruta przyszedł z Kielc list: "Ja, Placek Grzegorz, członek PZPR zwracam się z prośbą do Sekretarza KC PZPR w Warszawie o wydelegowanie mnie jako ochotnika polskiego do walki przeciw imperializmowi amerykańskiemu do Korei na dalekim wschodzie. Ochotę tę wyrażam jako zobowiązanie celem uczczenia Święta dnia 22 lipca".

Nawet jeśli traktować ten list poważnie, o akcji wojskowej nie było mowy. Zniszczona wojną i pogrążona w stalinizmie Polska miała mnóstwo swoich problemów.

Postanowiła za to przyjąć grupę sierot wojennych z Korei Północnej.

Jednak gdy wypalił się propagandowy potencjał przedsięwzięcia, a w PRL nastąpiła "odwilż", niezadowolone władze Korei Północnej zabrały dzieci. W ten sposób wiele powtórnie okaleczyły: znów zabrały im dom - ten w drugiej ojczyźnie. Kontakt z przyjaciółmi został zerwany. Zostały rozdarte serca i niepewność, co się stało z dziećmi.

1500 małych Koreańczyków

- Gdy wybuchła wojna koreańska, przyjechała mała grupa, około 200 dzieci. Była propagandowo wykorzystywana, to o niej pisał Marian Brandys w "Domu odzyskanego dzieciństwa". Trafiła na Gołotczyznę koło Ciechanowa, a potem pod Warszawę. Większa grupa przyjechała do Płakowic koło Lwówka Śląskiego, gdy wojna już się kończyła, w lipcu 1953 r. Było ich 1270 - opowiada "Tygodnikowi" Jolanta Krysowata, reportażystka, od lat badająca temat. Sierotom koreańskim w Polsce poświęciła dokument "Kim Ki Dok" (z 2006 r.; wspólnie z reżyserem Patrickiem Yoką) oraz reportaż radiowy "Osieroceni" (z 2003 r., nagradzany w kraju i za granicą). Dziś pracuje nad powieścią dokumentalną "Skrzydło Anioła" - fabularyzowaną wersją tamtych wydarzeń.

Przyjazd sierot dobrze pamiętali ludzie z Płakowic i Lwówka Śląskiego, do których dotarła po latach Krysowata. "Kiedy zaczęły wychodzić z wagonów kolejowych, pierwsza rzecz, jaka rzuciła się w oczy, to że były jakby umundurowane. (...) Każde miało czapkę lnianą, takąż lnianą bluzeczkę, białe spodenki, na nogach coś, co trudno nazwać - zielone gumowe buciki z zadartymi noskami, na plecach niewielki woreczek z tego samego materiału, z którego było ubranko, a w woreczku kawałek lnianej ściereczki. Dzieci były straszliwie wymęczone. Ale... nieprzeciętnie zdyscyplinowane" - wspominał inspektor oświaty Józef Borowiec (w relacji opublikowanej w "Karcie", nr 42/2004).

Nauczyciel Jan Grajek wspominał: "Dzieci przyjechały tutaj chore. Widok był żałosny. Te, które chorowały na grzybicę, miały naświetlane głowy i wychodziły im wszystkie włosy, były zupełnie łyse; potem głowy smarowano nadmanganianem potasu i były fioletowe. Wiele chorowało na malarię, leżały w łóżkach przykryte dwiema kołdrami, a i tak trzęsły się z zimna, że litość człowieka ogarniała. Był sierpień, upał, a im było tak zimno. Była też robaczyca. Dzieci musiały się żywić w Korei tym, co znalazły, i miały tasiemce, glisty ludzkie i jeszcze inne robaki, w Polsce nieznane".

Być może grupa, która wcześniej przyjechała na Gołotczyznę, była w lepszym stanie. A może Brandys pisał to, co chciała władza, gdy skwapliwie podkreślał, że "było coś bohaterskiego i wzniosłego w tych umęczonych przez wojnę dzieciach, maszerujących żołnierskim krokiem pod rozwiniętym sztandarem swojej walczącej ojczyzny".

"Żelazny szereg"

W Świdrze pod Warszawą małych Koreańczyków poznała 72-letnia dziś Ewa Willaume-Pielka. - Gdy przyjechałam wtedy do Świdra, miałam lat 15. Spędziłam tam trzy lata, mama była wychowawczynią - opowiada "Tygodnikowi". - Przebywałam w grupie wychowanków licealnych i małych dziewczynek koreańskich, które mnie bardzo lubiły.

Niełatwo było poznać, co dzieci i nastolatki myślą. - Mało z nimi rozmawiałam o przeszłości. Były "milczkami", tłumacząc, że to "boli". Wcześniej wychowawcy uczulili nas, by nie nalegać, bo sekretność z ich strony to wymóg - wspomina Willaume-Pielka. Pamięta deklarowane oczekiwania dzieci: "Wrócić i mieć fach", "Tworzyć nową społeczność". Takie myślenie wspierały koreańskie władze. Zachęcały dzieci do nauki. Ale nie do zawierania przyjaźni z Polakami.

Brandys cytuje w swej książce wiersz koreańskiego chłopca, zwanego Puszkinem:

Chcemy być żelaznym szeregiem!

Gdy w Korei mocny fundament powstanie.

My, synowie naszej ojczyzny,

Będziemy tam rosnąć jak owies jesienny w wolnej Polsce.

Nad ideologicznym rozwojem dzieci czuwali koreańscy wychowawcy. Ewa Willaume-Pielka wspomina, że cieszyli się dużym respektem.

Wśród dzieci znaleźli się też nieformalni "przywódcy", gotowi dochodzić swych racji nawet pięścią. Ale walczono "honorowo" i przy świadkach, choć zażarcie. - Aż raz pogotowie trzeba było wzywać - wspomina Willaume-Pielka.

Dzieci nie tylko przeżyły wojnę, niektóre też walczyły. Brandys niespecjalnie widzi problem w tym, że malcy pozbawieni zostali dzieciństwa. Wręcz chwali, że "wywalczyli sobie najpiękniejszą i najdumniejszą godność - godność żołnierza-partyzanta". Docenia też pomysł wykorzystania dzieci w walce: "Jeśli (...) jakiś ważny amerykański obiekt wojskowy ulegał wysadzeniu w powietrze lub zbombardowaniu - to najbystrzejszemu oficerowi wywiadu nie przyszłoby nawet na myśl kojarzyć ten fakt z nabyciem drzewa opałowego u małego koreańskiego przekupnia o niewinnych oczach i życzliwym uśmiechu".

W 1953 r. wojna się skończyła. Dzieci żyły dalej w Polsce, przyzwyczajały się do nowego środowiska. Aż nagle...

Wymuszony powrót

- Wyjechały w tym samym czasie, w 1959 r. Nie było możliwości, aby zostały dłużej. To była polityczna decyzja: w Polsce było po "odwilży" i Kim Ir Senowi nie podobało się, że komunizm nie jest już u nas taki, jak u nich. Wszystkie dzieci z Europy, bo były też w innych krajach socjalistycznych, zabrano z powrotem - mówi Jolanta Krysowata.

- Z nagłej decyzji powrotu nie byli zadowoleni, bo wiele nie miało ukończonych szkół podstawowych, zawodowych czy wyższych - dodaje Ewa Willaume-Pielka. - Wiem, że nie chcieli wracać. Bardzo się bali, mieli już orientację w tym, co ich tam czeka.

Zabrano wszystkich. Opór pogarszał sytuację. Jolanta Krysowata: - Dwóch chłopaków, którzy studiowali w szkołach artystycznych na Dolnym Śląsku i chcieli się wymigać od powrotu, wysłano prosto do kopalni złota. Listy przestały od nich przychodzić. Pewnie zginęli, bo to byli delikatni chłopcy, artyści.

Reportażystka zebrała też relacje o dramacie koreańskich nauczycieli: - Były dwa romanse. Polka, nauczycielka, zaszła w ciążę z Koreańczykiem. Pojechał do ambasady po zgodę na ślub i już go nigdy nie zobaczyła. Po latach odnalazłam tę kobietę z dorosłym synem, żyją na północy Polski. Był też drugi związek, ale zakochanych rozdzielono, gdy ktoś podsłuchał, że myślą o dziecku.

Ani Koreańczycy, ani Polacy nie mogli sprzeciwić się władzom. Uczestnicy pożegnań nie chcieli wierzyć, że rozstają się na zawsze. Łudzili się, że kontakt uda się podtrzymać. Słali listy. Odpowiedzi przychodziły coraz rzadziej. Czuć było w nich tęsknotę za bliskimi. A czasem za prostymi rzeczami - choćby za polskim smalcem.

Ewa Willaume-Pielka jeszcze pod koniec lat 60. korespondowała z przyjaciółką Kim Bon-Chua. Jednak listy do Polski były lakoniczne. Aż korespondencja nagle się urwała.

Człowieczeństwo i polityka

Co się z nimi stało? Niedawno fundacja Domu Pokoju we Wrocławiu podjęła projekt: chce dotrzeć do dorosłych już "polskich" Koreańczyków. Czy się uda?

Większość z poszukiwanych mieszka w końcu w rządzonej żelazną ręką Korei Północnej. Dlatego Jolanta Krysowata uważa, że do sprawy należy podejść ostrożnie. - Mogłam jechać do KRL-D na spotkanie z wybranymi przez północnokoreański rząd ludźmi. Ale wiedziałam, że powiedzą tylko to, czego ich nauczono - opowiada.

Sama odnalazła dwóch "polskich" Koreańczyków - dzięki (przejściowej) przychylności północnokoreańskiej ambasady dla stowarzyszenia byłych wychowawców z Płakowic. Obaj poszukiwani byli tłumaczami w północnokoreańskich instytucjach. Zabrała ich do dawnej szkoły. Usłyszała od jednego: "Jakie te kasztany wysokie! Pamiętam, jak po przyjeździe do Polski wziąłem kasztana do ust, bo u nas są słodkie. Ugryzłem, był gorzki. Pomyślałem: Jak mam się cieszyć w kraju, gdzie nawet kasztany są gorzkie?".

Z kolei rodziny sierot być może mieszkają też w Korei Południowej, i to nie dlatego, że tam uciekły. - Dzieci zabierane były z obu stron linii demarkacyjnej, ale odesłano je tylko Kim Ir Senowi. Niektóre na pewno miały rodziny po południowej stronie - mówi Jolanta Krysowata. Zaznacza jednak, że dziś Koreańczycy z Południa nie będą wzruszać się losem sierot z lat 50. w Polsce, skoro dziś mają "za płotem" miliony głodnych rodaków.

Mimo wszystko historia koreańskich sierot pozostaje dowodem, jak człowieczeństwo wygrywa z polityką. - Jak by totalitaryzm nie kombinował, by ludzi do czegoś zmusić, człowiek pozostaje człowiekiem - mówi Krysowata. - Od miłości i przywiązania się nie uwolnimy. Fryzjerka, która strzygła koreańskie dzieci, opowiadała mi, że nie mogła się powstrzymać i je głaskała. A nie wolno było. Potem dzieci specjalnie do niej przychodziły, bo wiedziały, że na koniec je pogłaszcze. Nie mogły się doczekać, aż włosy im odrosną.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2010