Prorok w ziemi obiecanej

Oto sensacja: w najlepszej lidze świata będzie pracował najlepszy trener świata. Tylko dlaczego – zapytacie – skoro jest najlepszy, nigdy o nim nie słyszeliśmy?

03.08.2020

Czyta się kilka minut

Trener Leeds United Marcelo Bielsa w trakcie meczu Pucharu Anglii z Arsenalem, styczeń 2020 r. Grę swoich piłkarzy ogląda  w kucki: im bliżej jest ziemi, tym ponoć lepiej czyta grę. / ADRIAN DENNIS / AFP / EAST NEWS
Trener Leeds United Marcelo Bielsa w trakcie meczu Pucharu Anglii z Arsenalem, styczeń 2020 r. Grę swoich piłkarzy ogląda w kucki: im bliżej jest ziemi, tym ponoć lepiej czyta grę. / ADRIAN DENNIS / AFP / EAST NEWS

Kiedy o sukcesy pytać jego samego, przyznaje, że uchodzi raczej za specjalistę od porażek, co nie ma jednak żadnego znaczenia, bo świetnie zna ludzi sukcesu, którzy są głęboko nieszczęśliwi. „Sukces nas deformuje, rozleniwia i wiedzie na manowce, sprawia, że stajemy się zbytnio zapatrzeni w siebie – tłumaczy. – Zupełnie inaczej jest z porażką, która nas uczy i wzmacnia”. Przed państwem Marcelo Bielsa, zwany „El Loco” – szaleniec. Człowiek, który po latach klęsk tego klubu wprowadził właśnie Leeds United do Premier ­League – najbogatszej i najchętniej oglądanej ligi świata. I który wciąż próbuje wymyślić piłkę nożną na nowo.

Choć sam nie uważa się za materiał na bohatera („Nie sądzę, by kiedykolwiek miała powstać o mnie książka – powiedział kiedyś – ale jeżeli jednak miałoby się tak stać, to chciałbym, aby opisywano w niej nie moje trofea, lecz metody, jakimi próbowałem osiągnąć cel...”), trudno w świecie współczesnej piłki znaleźć osobę otaczaną równie silnym kultem. Wielu z tych, których trenował w przeszłości, nie uważa się po prostu za dawnych piłkarzy Bielsy, ale raczej za jego wyznawców, którzy nawet jeśli rozwijają jego nauki, robią to sposobem Pawła z Tarsu: w imię wierności dobrej nowinie i dla jej większej skuteczności. Spotkanie z nim odmienia ich na zawsze. „Przed przyjściem Bielsy nie wiedzieliśmy, jacy możemy być dobrzy” – opowiada grający u niego Polak, Mateusz Klich.

A przecież choć pracuje od 40 lat, to niemal niczego nie wygrał. Owszem, 16 lat temu zdobył olimpijskie złoto z reprezentacją Argentyny, ale umówmy się: w świecie futbolu nie przywiązuje się wielkiej wagi do sukcesów na igrzyskach, zresztą dwa lata wcześniej pojechał z Argentyną na mundial i odpadł już po pierwszych trzech meczach. Poza tym wygrywał jeszcze ligę argentyńską, ale to było tak dawno, że w zasadzie nie powinno być brane pod uwagę.

Tak wyglądają stopy piłkarza

Opowieść o nim można jednak zacząć od drugiego końca: od miasta, z którym się związał, zwłaszcza że nie ma pewności, czy sam zdążył się czegokolwiek o nim dowiedzieć. W grudniu 2018 r., czyli pół roku po przeprowadzce do Anglii, wyznał w rozmowie z bratem – skądinąd byłym ministrem spraw zagranicznych Argentyny – że nie ma o Leeds zielonego pojęcia, bo poza stadionem nigdzie jeszcze nie był.

Zdążył już za to dowiedzieć się wszystkiego o swoich piłkarzach, a także o piłkarzach rywali, i to nie tylko z ligi, w której dotąd występowało Leeds United. Na Wyspach krążą legendy o tym, że zanim przystał na przedsezonowy sparing z jakimś amatorskim zespołem, zażądał taśm z nagraniami trzech ostatnich meczów potencjalnego rywala, choć na tym poziomie rozgrywek nikt niczego nie rejestruje. O tym, że zanim po raz pierwszy spotkał się z proponującymi mu pracę wysłannikami z Anglii, obejrzał wszystkie mecze Leeds w poprzednim sezonie, nie warto chyba pisać: robił to w każdym klubie, który zdecydował się go zatrudnić – a raczej w każdym klubie, któremu pozwolił się zatrudnić, bo Bielsa sam wybiera sobie pracodawców.


Czytaj także: Michał Okoński: Messi, oto człowiek


Zgromadzenie wszystkich dostępnych wiadomości o tym, co go zajmuje, jest dlań czymś więcej niż priorytet – jest obsesją. Jego archiwum meczów, relacji z nich, analiz taktycznych, książek i pism o futbolu z pewnością zaimponowałoby piszącemu o bibliotece-wszechświecie rodakowi Bielsy, Jorge L. Borgesowi. Ale równie bezkompromisowy jest we wszystkim, co robi. Kiedy powierzono mu pracę z młodzieżą w klubie Newell’s Old Boys, pewien, że z dala od wielkich miast musi kryć się wiele nieodkrytych talentów, podzielił Argentynę na 70 sektorów, a potem zjeździł je swoim fiatem 147. Do wioski, w której mieszkał nastoletni Mauricio Pochettino – przyszły reprezentant kraju – dojechał w środku nocy, poprosił więc rodziców chłopaka, żeby go nie budzili. Ograniczył się do obejrzenia stóp śpiącego i uznał, że wyglądają jak stopy piłkarza. Innym razem na jakimś lokalnym turnieju wypatrzył grubawego dzieciaka nazwiskiem Batistuta, który za parę lat stał się jednym z najskuteczniejszych napastników świata.

To wszystko przez Paryż

Trudno się spodziewać, by pochłonięty swoimi obowiązkami Marcelo Bielsa słyszał, że Karol Dickens określał Leeds mianem „nieludzkiego”, choć w liczącej kilkadziesiąt tysięcy tomów bibliotece dziadka – nestora argentyńskich prawników – z pewnością mógłby znaleźć „Przygody Olivera Twista”. W trakcie czterdziestominutowych spacerów między wynajmowanym dziś w niewielkim Wetherby skromnym mieszkaniem nad sklepem a klubowym ośrodkiem treningowym – z postojem na kawę w sieciówce lub zakupy w lokalnym supermarkecie, zawsze w szarym klubowym dresie i z plecakiem – zdołał jednak zapewne wyczuć, że bycie mieszkańcem tej okolicy od lat zdawało się wiązać z jakimś kompleksem.

Mimo że Leeds należy do największych miast Wielkiej Brytanii – ludniejsze są jedynie Londyn i Birmingham – pozostaje w cieniu dużo mniejszych, np. również położonych na północy Liverpoolu czy Manchesteru. Bezrobocie jest tu o pół proc. wyższe niż brytyjska średnia, inwestycje znacząco niższe, a poczucia frustracji nie da się pewnie zmierzyć.

Powodów tego stanu rzeczy jest sporo, a upadek przemysłu włókienniczego – motoru napędowego gwałtownego rozwoju miasta w wieku XIX – byłby pewnie jednym z istotniejszych. Jeśliby jednak Bielsa zapytał o przyczynę prawdziwie samoświadomego obywatela Leeds, usłyszałby, że to wszystko przez Paryż.

W stolicy Francji 28 maja 1975 r. drużyna Leeds United grała w finale Pucharu Europy z Bayernem Monachium. Była lepsza. Atakowała. Stwarzała groźne sytuacje. Sędzia nie podyktował dwóch rzutów karnych za faule na jej piłkarzach, a potem wycofał się z podjętej już decyzji o uznaniu bramki Petera Lorimera. Kiedy w pierwszej chwili wskazał na środek boiska, wydawało się, że grający w białych, wzorowanych na Realu Madryt koszulkach przybysze z północy Anglii wdzierają się na piłkarski panteon i faktycznie stają się jak Real. Że wyzwalają się z przekleństwa „Brudnego Leeds”, ciążącego na mieście i klubie w związku z ostrą grą tej drużyny za czasów trenera Dona Reviego. Że zdążają na swój wymarzony pociąg, którym docierają do ziemi obiecanej.

Nic z tego. Zamiast gola dla Leeds padają dwie bramki dla Bayernu. Marzenia się rozwiewają, a mieszkańcy miasta pogrążają się w depresji. „Wiecznie tylko ten Paryż. Wypalił się na naszej psyche, zapisał się w naszej biologii, symbolizował nasz los” – lamentuje pisarz i kibic Anthony Clavane w książce „Promised Land. A Northern Love Story”.

Jak zrobić Leeds

Jesteśmy w Anglii: kraju, gdzie futbol jest częścią kultury i gdzie los drużyn piłkarskich od zawsze wydaje się metaforą kondycji społeczeństwa. Po paryskiej katastrofie w Leeds upadają także fabryki, a wielu miejscowych decyduje się wsiąść do pociągu na południe. Później przychodzą okresy prosperity i marzeń o wymyśleniu miasta na nowo, nie zawsze jednak oparte na realnych podstawach.

I w tym przypadku najbardziej spektakularny okazuje się przykład futbolowy: Leeds United, które na początku XXI wieku „żyło jak we śnie” i zadłużało się pod spodziewane zyski z meczów w europejskich pucharach (zamiast o „brudnym”, mówiło się wtedy o „chciwym Leeds”), kiedy przestało się do nich dostawać, musiało na gwałt ­wyprzedawać ­piłkarzy i najpierw spadło z ekstraklasy, a potem nie zdołało się utrzymać także na jej zapleczu – gdy degradowano je po raz kolejny, świat ogarniał kryzys finansowy.

Premier League Leeds opuściło 16 lat temu – akurat wtedy, gdy Bielsa zdobywał olimpijskie złoto. I nie wyglądało na to, by kiedykolwiek mogło wrócić: tak to już jest w tym świecie, gdy kończą się pieniądze. Przez klub przewinęło się 15 trenerów; drużyna pięciokrotnie zmieniała właściciela. Miasto ogłaszano co jakiś czas „Barceloną północy”, a przed brexitem snuto plany ogłoszenia go europejską stolicą kultury, w tym samym czasie jednak zaczerpnięta od jednego z byłych prezesów klubu fraza „Zrobić Leeds” stawała się synonimem katastrofy większej niż piłkarska.

Jeszcze rok temu, kiedy wydawało się, że powrót do ekstraklasy jest bardzo blisko i kiedy kolejny raz się nie udało, niejeden myślał, że wspomnienia Paryża nie da się już porzucić.

Jeśli plan A się nie powiódł

Rok temu trenerem Leeds United był już jednak Marcelo Bielsa. Człowiek, który w Argentynie widział niejedną katastrofę gospodarczą i społeczną (a wszystkie odciskały piętno na futbolu, bo tamtejsze drużyny grały oszałamiająco pięknie, gdy mieszkańcy kraju z nadzieją patrzyli w przyszłość, lub szokująco brutalnie, gdy państwo pogrążało się w chaosie). Ale też człowiek, który nawet jeśli pozostaje przesądny – w Athleticu Bilbao, gdzie pracował po wyjeździe z Argentyny, obsesyjnie dbał o to, by drogę do ławki trenerskiej pokonywać za pomocą 13 kroków – to po pierwsze nie wyróżnia się w tej kwestii w galerii trenerów Leeds (Don Revie na wieść o tym, że stadion jego drużyny zbudowano na terenach odebranych Romom, sprowadził romską czarownicę, po której rytuałach – wierzcie lub nie – drużyna w końcu zaczęła odnosić sukcesy), a po drugie: zawsze uważał się za kogoś zdolnego do odwrócenia fatum.


Czytaj także: Michał Okoński: Futbol w sensie ścisłym


Anegdot na temat jego uporu jest tak wiele, że niejeden właściciel klubu bałby się go zatrudnić; we włoskim Lazio sam zresztą trzasnął drzwiami po zaledwie dwóch dniach. W reprezentacji Argentyny zapytał piłkarzy, czy wolą grać czwórką obrońców, czy może trójką, a kiedy odpowiedzieli, że czwórką, oświadczył, że i tak postawi na trójkę. Kiedy dziennikarze zarzucają mu, że jego koncepcje taktyczne nie zawierają planu „b”, odpowiada, że choć większość uważa posiadanie jakichś alternatywnych planów za cnotę, on jest odmiennego zdania: jeśli plan „a” nie zadziałał, tym bardziej należy się go trzymać.

„Być może jest jedyną osobą na świecie, która rozumie, jak ma grać jego zespół – zauważa analizujący grę drużyn Bielsy młody polski szkoleniowiec Radosław Bella. – Być może problem nie tkwi w trenerze, tylko w zagadce: czy istnieje ktoś tak doskonały, aby grać tak, jak Bielsa tego wymaga?”.

Sam Argentyńczyk również stanął wobec tego dylematu. I rozstrzygnął go po swojemu. Kiedy na wczesnym etapie kariery przeżył moment zwątpienia – po porażce 6:0 odizolował się od świata na dwie doby w budżetowym hotelu – uznał w końcu, że źródłem jego problemów jest to, że nie był dotąd dostatecznie radykalny. Ów moment izolacji, dodajmy, w biografii Bielsy powtórzył się jeszcze raz: po mundialowej klęsce Argentyny zniknął na kilka miesięcy za murami żeńskiego klasztoru, gdzie znów zadawał sobie pytanie o słuszność obranej drogi. I po raz kolejny odpowiadał, że kierunek jest właściwy, a jedyny problem stanowi, bagatela, opór materii. „Gdyby moi piłkarze nie byli ludźmi, wygrywałbym zawsze” – wyrwało mu się kiedyś.

Szpieg, znalazłem szpiega!

Tu pewnie leży odpowiedź na pytanie, dlaczego choć tak wielu najbardziej utytułowanych trenerów świata (Pep ­Guardiola jest nazwiskiem najgłośniejszym) wpatrzonych jest w niego jak w obraz, wygrywają oni, nie on. Choć go wielbią i chętnie się od niego uczą, wiedzą zarazem, że aby osiągnąć sukces, muszą iść na kompromisy. A najważniejsza jest świadomość, że nie pracują z maszynami.

Żaden z nich nie przyniósłby przecież na wesele swojego piłkarza taśmy z przegranym dopiero co meczem (anegdota jeszcze z czasów argentyńskich – może dlatego już jako trener Leeds Bielsa mówił, że choć kocha swoich zawodników, dba o to, by nie poznali go zbyt dobrze). Żaden też, zapytany, jak ma zamiar spędzić święta, nie odpowiedziałby, że przez dwie godziny zamierza się gimnastykować, a pozostałych 14 przeznaczy na oglądanie meczów, najchętniej dwóch na raz. „Jestem ekstremistą – przyznaje. – Trenuję piłkarzy tak, jak uważam. Nie uznaję kompromisów”.

Powiedział kiedyś, że napędza go strach. „Pewność siebie jest synonimem odprężenia – tłumaczył. – Wolę się bać, bo w ten sposób muszę stale być czujnym”. Obsesyjny lęk, że nie dopatrzy jakiegoś szczegółu, będący ponoć efektem surowego wychowania przez matkę-perfekcjonistkę, w Anglii doprowadził nawet do skandalu, kiedy w ośrodku treningowym rywalizującego z Leeds Derby County wykryto, że zajęcia drużyny podgląda przez lornetkę wynajęty przez Bielsę szpieg.

Oburzeniem, jakie wywołała ta historia na Wyspach, on sam był jednak zdziwiony: robiłem takie rzeczy w każdym klubie, wyznał, a potem zmusił dziennikarzy do obejrzenia prezentacji zgromadzonych przez siebie informacji na temat rywali, w których było absolutnie wszystko – analizy meczów, stosowanych w nich ustawień, statystyk poszczególnych zawodników, sygnałów, jakie wysyłają do siebie przed wykonaniem rzutów wolnych itd. Z pewnością nie musiał tego robić, ale taki właśnie jest Bielsa: kiedy swego czasu pokazał trenerowi Barcelony dossier, jakie zebrał na temat Leo Messiego, usłyszał: „Wiesz o moim klubie więcej niż ja sam”. Karę za podglądanie zapłacił z własnej kieszeni.

Nie chodziło mu więc o zdobywanie w nielegalny sposób informacji, które mogły zapewnić mu przewagę – raczej o uwolnienie się od poczucia winy, że nie pracuje wystarczająco solidnie. Sam uważa, że w zasadzie nie ma nic do ukrycia. A do ideałów fair play przywiązany jest do tego stopnia, że gdy w meczu z Aston Villą piłkarze Leeds nie przerwali kiedyś akcji i strzelili bramkę, choć na boisku leżał kontuzjowany zawodnik rywala, nakazał im stanąć w bezruchu i przyglądać się, jak nie niepokojeni przeciwnicy natychmiast doprowadzają do wyrównania.

Metoda szaleńca

Na czym więc polega metoda szaleńca? „Kiedy zaczynałem dla niego grać, odbyliśmy krótką rozmowę – opowiadał Gerardo Martino, o którym mówiło się, że nie lubi się przemęczać. – Powiedział, że jest tylko jeden sposób dostania się do drużyny: muszę biegać”. Tempa, w jakim rozgrywają się akcje zespołu prowadzonego przez Argentyńczyka, w zasadzie nie da się opisać, podobnie jak tempa, w jakim po stracie piłki jego piłkarze gromadnie uganiają się wokół przeciwników, walcząc o jej odzyskanie. W futbolu wedle Bielsy chodzi o atakowanie i o dostawanie się pod bramkę rywala najszybciej, jak się da. Jeśli spojrzeć na statystyki drużyn grających w tej samej lidze, Leeds zawsze będzie „naj”: najwięcej strzałów, wślizgów, sprintów. Także – co nie jest bez znaczenia – najwięcej młodych debiutantów.

Być może klucz do zrozumienia, jak coś takiego jest w ogóle możliwe, da opis środowych treningów, pieszczotliwie zwanych przez piłkarzy „mordowanką”. Tu nie chodzi o taktyczne niuanse, w których odczytywaniu również nie ma sobie równych (zasypiając przepowiada sobie ponoć wszystkie 29 formacji, w które potrafiłby zestawić drużynę, gdyby za optymalne ustawienie nie uważał 3-3-1-3) i nad którymi również pracuje z przerażającą pedanterią, ćwicząc 120 schematów rozegrania akcji ofensywnych i 120 obronnych. Tu chodzi o kilkadziesiąt minut nieustannego biegania za piłką, bez przerw i bez gwizdków. Jeśli ktoś pada sfaulowany, przyjmuje się, że jest to wpisane w koszta i gra się dalej. Jeśli piłka wypada na aut czy róg, któryś z asystentów Bielsy od razu wrzuca na boisko inną.

Po czymś takim normalny mecz, nawet z wiecznie żądającym jeszcze większej intensywności trenerem, który obserwuje boiskowe wydarzenia z wysokości ustawionej przy linii bocznej skrzynki na napoje lub po prostu w kucki (im bliżej ziemi, tym lepiej ponoć czyta grę), wydaje się niemalże spacerkiem. We wtorkowe wieczory wszyscy piłkarze pamiętają, żeby porządnie się najeść, choć także w tej kwestii muszą być czujni: rano po przyjściu do klubu zostaną zważeni i jeśli się okaże, że choć minimalnie przybrali, wypadną ze składu.

Problem w tym, że tak się nie da w nieskończoność. Że grające przez większą część sezonu zapierający dech w piersiach futbol drużyny Marcela Bielsy w końcówkach opadają z sił, tracą kluczowych piłkarzy z powodu kontuzji (ciała nie wytrzymują obciążeń, psychika – intensywności wymagań szkoleniowca), gubią gdzieś wypracowaną wcześniej przewagę w lidze, w pucharach przegrywają finałowe mecze. W ten właśnie sposób Leeds straciło szansę na awans do Premier League już w ubiegłym roku i w gruncie rzeczy zasadne jest pytanie, czy wywołana pandemią kilkumiesięczna przerwa w rozgrywkach nie okazała się dla piłkarzy Bielsy błogosławieństwem. Porządnie wymęczeni drugim sezonem pod jego żelazną ręką zdołali się zregenerować, a potem dokończyć rozgrywki równie intensywnie, jak zaczęli.

Piłka należy do kibiców

W hrabstwie Yorkshire nikt, rzecz jasna, nie pyta, czy awans był szczęśliwy, czy nie. „Nie będzie przesadą stwierdzenie, że kiedy Leeds United dobrze sobie radzi, nastroje poprawiają się w całym mieście” – mówi przewodnicząca rady miejskiej Judith Blake, dodając, że „Marcelo zawładnął wyobraźnią nie tylko kibiców, ale wszystkich mieszkańców”.

W nakręconym przez Amazon miniserialu „Take Us Home” frazy o przywróceniu nadziei i dumy klubowi i miastu recytuje Russell Crowe, w zrealizowanym już po awansie przez BBC filmiku opowieść o emocjach fanów snuje Nikolaj Coster-Waldau, czyli Jamie Lannister z serialowej „Gry o Tron”. W Leeds Bielsa ma już ulicę i mural, którego autor mówił niedawno w reportażu Sky Sports, że największym cudem, jaki sprawił Argentyńczyk, i tak było to, że po którymś ze zwycięstw dorastający syn ulicznego artysty rzucił mu się na szyję („Wyobrażacie to sobie? Nastolatek przytula ojca?”).

Akurat ze znaczenia, jakie futbol może mieć w życiu innych ludzi, Marcelo Bielsa świetnie zdaje sobie sprawę. To z powodu piłki stał się czarną owcą w rodzinie, która wcześniej wydawała z siebie polityków i prawników. Sam kariery piłkarskiej wprawdzie nie zrobił, ale na zawsze wydostał się z bańki, w jakiej zamykało go dobre urodzenie. I w zasadzie wydaje się dziwne, że on – opisywany często jako niewidzący świata poza futbolem szaleniec – dostrzega tyle problemów związanych ze społecznymi nierównościami.

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił jako trener Leeds, było sprawdzenie, ile godzin musi pracować przeciętny kibic tej drużyny, by móc kupić sobie bilet na mecz – a potem nakazanie piłkarzom, by dokładnie przez ten czas sprzątali śmieci wokół ośrodka treningowego. W Lille, gdzie również pracował, pytanie o stosunek do ubóstwa było jednym z pięciu, jakie zadawał zawodnikom, chcąc ich lepiej poznać. Opowieści o wizytach w dzielnicach nędzy, rozdawanych biletach na mecze, prezentach sprawianych najgorzej opłacanym pracownikom kolejnych klubów, jest tak dużo, że niektóre wydają się apokryfami.

Nie ulega jednak wątpliwości, że kiedy Bielsa zastanawia się nad podjęciem pracy, dba o to, by klub był zakorzeniony w lokalnej społeczności. Uważa, że futbol należy przede wszystkim do kibiców – nienawidzi agentów aranżujących transfery zawodników (w Leeds też woli piłkarzy wychowywać, niż kupować) i stroni od mediów. Pewnie także dlatego w drodze z domu do pracy cierpliwie godzi się na niezliczone selfie – choć na każdym sprawia wrażenie nieobecnego.

Jak śmiesz nazywać to futbolem?

„W futbolu chodzi o danie radości tym, którzy na co dzień mają mnóstwo powodów do zmartwień” – mawia. Dlatego tak ceni piłkę amatorską i dlatego tak wierzy w dawanie szans młodym zawodnikom – choć coraz częściej widzi, że świat mediów społecznościowych i gier komputerowych psuje ich nieodwołalnie, zanim jeszcze trafią pod jego opiekę. I z całą pewnością dlatego bardziej dba o to, by jego drużyny grały pięknie, niż żeby wygrywały za wszelką cenę. „Czy sądzisz, że ktokolwiek poza fanami twojej drużyny będzie pamiętał o tych trofeach? – pytał jednego z dawnych wychowanków, Diega Simeone, gdy ten odnosił sukcesy z Interem Mediolan, grając do bólu defensywnie. – Jak śmiesz nazywać to futbolem?”.

Argentyna dostarczyła światu wielu teoretyków piłki – i poetów. Za jednym z nich, trenerem mistrzów świata z 1978 r. Césarem Luisem Menottim, Bielsa porównuje defensywny futbol do mężczyzny, który widząc klomb pełen kwiatów idzie na wprost, niepomny na piękno, które tratuje. Oddawania inicjatywy przeciwnikom, czekania na ich potknięcie, a potem gry na osiągnięcie wyniku, nie znosi.

„Wiem, że to nie jest dobra analogia, bo jak tu można porównywać futbol z katastrofą klimatyczną – zastrzega – ale uważam, że naszą odpowiedzialnością jest przypominanie, że piękno gry jest ważniejsze od wyniku. Musimy o to dbać tak samo, jak musimy dbać o planetę. Inaczej nasze dzieci słono za to zapłacą. Zniszczymy ten świat, a one będą ponosić koszta”.

Awans Leeds do angielskiej ekstraklasy – naszpikowanej superklubami, których właściciele traktują je raczej jak maszynki do zarabiania pieniędzy, a pieniądze wiążą się właśnie z wynikami – jest więc szczególnie interesujący. Po jednej stronie sami materialiści, po drugiej idealista. Po jednej krwawi kapitaliści, po drugiej nieuleczalny lewicowiec – nawet jeśli opłacany nie gorzej niż inni, a w związku z tym inwestujący zarobione pieniądze np. w ufundowanie swojemu pierwszemu klubowi porządnego ośrodka treningowego („To nie jest prezent – tłumaczył – tylko spłata długu”). Po jednej stronie sprzedawcy wizerunków zarządzanych przez siebie klubów na nowe, globalne rynki, po drugiej człowiek świadomy, do jakiego stopnia futbol może być narzędziem wzmacniania lokalnej tożsamości.

Jest w tym oczywiście pewna dwuznaczność: choć osobowości w Premier League nie brakuje, a nazwiska Mourinho, Guardiola, Klopp czy Ancelotti od lat przyciągają publikę, to z tym szaleńcem sprzedawać się ją będzie jeszcze lepiej. No chyba że kolejny raz się obrazi, trzaśnie drzwiami, uzna, że zarząd klubu nie dotrzymał jakiejś obietnicy, choćby i takiej, która zwykłym śmiertelnikom wydaje się kompletnie nieważna, a dotyczy np. koloru ścian w odświeżanej wedle jego zaleceń szatni.

Najbardziej prawdopodobny scenariusz jest oczywiście inny. Leeds zacznie imponująco, będzie rozgrywać piękne mecze, ale w tabeli zdobytych punktów wciąż będzie zbyt mało i odpowiedzialni za klub uznają, że bezpieczniej będzie uniknąć kolejnej katastrofy – nawet jeśli byłaby piękna – i zatrudnią kogoś bardziej pragmatycznego.

To jednak pieśń przyszłości. Na razie, po raz pierwszy od lat, wyjazd z miasta nie wydaje się najlepszym sposobem na poprawę losu. Przeciwnie: napis na tablicy przy torach, który zawsze odczytywano jako świadectwo dufnego oderwania od rzeczywistości, wydaje się precyzyjnie oddawać stan faktyczny. Ów napis głosi: „Leeds, witamy w Ziemi Obiecanej”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2020