Proces nad procesem

Hiszpańska demokracja ma się doskonale – powtarza rząd w Madrycie. Tymczasem kolejni katalońscy politycy trafiają do aresztów. Albo uciekają za granicę, gdzie ściga ich wywiad Królestwa.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

Protest przed budynkiem sądu, w którym odbywa się przesłuchanie byłej katalońskiej minister edukacji Clary Ponsatí, Edynburg, 28 marca 2018 r. / SCOTT HEPPELL / AFP / EAST NEWS
Protest przed budynkiem sądu, w którym odbywa się przesłuchanie byłej katalońskiej minister edukacji Clary Ponsatí, Edynburg, 28 marca 2018 r. / SCOTT HEPPELL / AFP / EAST NEWS

Mija pół roku od politycznego przesilenia w Katalonii. Na czołówki światowych mediów temat wrócił po aresztowaniu w Niemczech Carlesa Puigdemonta – byłego premiera autonomicznego rządu w Barcelonie. Ale to tylko jeden ze zwrotów akcji w permanentnym kryzysie.

Konflikt z Madrytem wcale się nie skończył, przeciwnie – skomplikował i pogłębił. Barcelońska ulica nie odpuszcza. W niedzielę 15 kwietnia pod hasłem „Chcemy was z powrotem w domu” demonstrowało – żądając uwolnienia katalońskich polityków i dialogu – 315 tys. ludzi (to dane straży miejskiej; organizatorzy mówią o 750 tys. uczestników, a hiszpańska policja o 140 tys.). Wśród nich burmistrzyni Ada Colau, marszałek lokalnego parlamentu Roger Torrent i przedstawiciele największych związków zawodowych.

Kandydaci w kajdankach

Przypomnijmy: jesienią 2017 r. Katalonia zignorowała zakaz wydany przez hiszpański Trybunał Konstytucyjny i przeprowadziła referendum niepodległościowe, w wyniku którego proklamowała republikę. W odpowiedzi władze Hiszpanii po raz pierwszy w historii skorzystały z artykułu 155. konstytucji i przejęły kontrolę nad regionem: rozwiązano rząd Puigdemonta i kataloński parlament, rozpisano przedterminowe wybory. Premier Hiszpanii Mariano Rajoy liczył na nowe polityczne rozdanie, czyli demokratyczne odsunięcie „independentystów” od władzy. Ale choć wybory wygrała przeciwna niepodległości partia Ciutadans, to większość znów zdobyły ugrupowania separatystyczne.

Dziś, po czterech miesiącach od ogłoszenia tych wyników, Katalonia wciąż nie ma własnego rządu. Coraz bardziej prawdopodobne stają się nowe wybory – termin powołania gabinetu upływa 22 maja.

Próby obsadzenia stanowiska premiera Katalonii przypominają scenariusz tragifarsy. Najpierw zaproponowano Puigdemonta: miał rządzić zdalnie z Brukseli, dokąd uciekł pod koniec października razem z częścią swoich ministrów. Ale Trybunał Konstytucyjny w Madrycie uznał, że nie można wybrać kogoś, kto nie jest fizycznie obecny na sali posiedzeń. Potem wskazano Jordiego Sàncheza, lidera niepodległościowej organizacji ANC, który od października siedzi w areszcie. Sąd Najwyższy nie udzielił mu przepustki na posiedzenie parlamentu.

Następnym kandydatem został Jordi Turull, rzecznik poprzedniego gabinetu. Nie był wprawdzie ikoną separatystów, ale spełniał podstawowe warunki, żeby być premierem: przebywał na miejscu i na wolności. Jednak na dzień przed plenum, na którym Turull miał zostać wybrany, Sąd Najwyższy postanowił o jego aresztowaniu, bez możliwości wyjścia za kaucją.

Potem wróciła kandydatura Sàncheza: Komitet Praw Człowieka ONZ wezwał Hiszpanię do zagwarantowania uwięzionemu posłowi praw politycznych. Sąd Najwyższy uznał rezolucję za niewiążącą i znowu odmówił wydania przepustki na posiedzenie.

Rebelión y sedición

Katalońscy politycy i wyborcy mają więc ograniczone pole działania: decyduje za nich hiszpańska władza sądownicza. Konkretnie: sędzia Pablo Llarena, bo to on prowadzi sprawę 25 osób zaangażowanych w el procés, karkołomną próbę oderwania Katalonii od Hiszpanii. Czyny liderów zakwalifikował jako rebelión, czyli (w uproszczeniu) zamach stanu z użyciem przemocy, za co kodeks karny przewiduje do 30 lat więzienia. Inne zarzuty, jakie postawił, to sedición – powstanie przeciw państwu, zagrożone karą do 15 lat więzienia – i malwersacja środków publicznych (w celu przeprowadzenia referendum), za co grozi do 8 lat. W areszcie prewencyjnym Llarena trzyma już dziewięciu katalońskich polityków.

Równolegle przed madrycką Audiencia Nacional – specjalnym trybunałem do najcięższych spraw kryminalnych – toczy się proces byłego kierownictwa Mossos d’Esquadra, autonomicznej policji katalońskiej. Pere Soler, Lluis Trapero i César Puig mieli spiskować z rządem Katalonii w celu przeprowadzenia nielegalnego referendum. Są oskarżeni o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, dowodzonej przez Puigdemonta.

Przedstawianie byłego premiera jako mafiosa brzmi jak żart, ale w kwestiach dotyczących wrogów Królestwa hiszpański wymiar sprawiedliwości jest śmiertelnie poważny. Właśnie ruszył proces w głośnej sprawie ośmiu młodych Basków oskarżonych o brutalne pobicie dwóch funkcjonariuszy Guardia Civil w barze w Alsasua. Czyn zakwalifikowano nie jako napaść lub przestępstwo z nienawiści, ale akt terrorystyczny, co pozwoliło prokuratorowi wnioskować o najsurowsze kary, od 12 do 62 lat więzienia.

Trójka z Waterloo

Sprawa Katalonii rozgrywa się nie tylko na hiszpańskich wokandach. W marcu Llarena wydał siedem międzynarodowych nakazów aresztowania dla katalońskich polityków, którzy wyjechali z Hiszpanii. „Wyjechali” to określenie kompromisowe: ich zwolennicy mówią, że „zostali zmuszeni do uchodźstwa”. Przeciwnicy, że „zbiegli przed wymiarem sprawiedliwości”.

Trzech członków rządu Puigdemonta – Lluís Puig, Toni Comín i Meritxell Serret – przebywało wtedy w Belgii. Brukselska prokuratura przyjęła ich zapewnienie, że są do dyspozycji śledczych. Na decyzję o ekstradycji czekają na wolności, zakazano im tylko przekraczania granic.

Szczegółem, który dodaje sytuacji komicznego wymiaru, jest adres zameldowania byłych ministrów: Waterloo. Tam wynajęli willę, w której organizowali „posiedzenia” pokonanego rządu.

Puigdemont i jego ministrowie twierdzili, że przenieśli się do Brukseli, aby zainteresować Unię Europejską losem uwięzionych kolegów. Ale przy podejmowaniu decyzji musieli też brać pod uwagę długą historię sądowych sporów obu państw. Hiszpański tygodnik „Contexto” przypomina, że konflikt zaczął się w 1945 r., gdy Hiszpania udzieliła schronienia Léonowi Degrelle, jednemu z dowódców belgijskich oddziałów Waffen-SS. Rząd Franco nie zgodził się na jego ekstradycję i dał mu hiszpańskie obywatelstwo. Nawet po demokratycznej transformacji Degrelle prowadził w Hiszpanii spokojne życie; zmarł w Maladze w 1994 r. W tym kontekście mniej dziwi fakt, że od lat 80. Belgia wielokrotnie odmawiała ekstradycji członków ETA, baskijskiego podziemia zbrojnego. Wielu oskarżonych o terroryzm skutecznie reprezentował belgijski obrońca praw człowieka Paul Bekaert, z którego usług korzysta teraz trójka z Waterloo.

Dwunastu agentów

Byłą katalońską minister edukacji, Clarę Ponsatí, nakaz aresztowania zastał w Szkocji, gdzie od 2016 r. wykłada ekonomię na uniwersytecie w Edynburgu. Po kilku dniach stawiła się w szkockim komisariacie, została formalnie zatrzymana i przewieziona do sądu, skąd wyszła po krótkim przesłuchaniu (sąd odebrał jej paszport). Przed sądem czekał na nią tłum z kwiatami: Ponsatí może liczyć na wsparcie szkockich separatystów. W kilka godzin zebrano dla niej 166 tys. funtów na obsługę prawną. Premier lokalnego rządu Szkocji oświadczyła, że jej gabinet „popiera prawo Katalończyków do decydowania o własnej przyszłości i stanowczo sprzeciwia się decyzji hiszpańskich władz, aby aresztować niepodległościowych polityków”. Dodała, że nie ma wpływu na postępowanie dotyczące ekstradycji Ponsatí i powstrzyma się od dalszych komentarzy, by nie szkodzić sprawie.

Natomiast sam Puigdemont został aresztowany w Niemczech, gdy wracał do Waterloo z Helsinek (pojechał tam na zaproszenie jednego z fińskich posłów). Byłego premiera miało śledzić 12 agentów hiszpańskiego wywiadu; niektóre źródła podają, że namierzono go przez pluskwę w aucie, inne – że przez sygnał telefonu współpasażera. Wiadomość o zatrzymaniu wzbudziła w Katalonii gwałtowne reakcje, w starciach z policją ucierpiało sto osób. Protestujący pod konsulatem Niemiec zerwali z budynku flagę Hiszpanii i zamienili na flagę niepodległej Katalonii, a publiczność barcelońskiej opery, która oglądała akurat spektakl o rewolucji francuskiej, wstała z miejsc i skandowała „Uwolnić Puigdemonta!”.

Po 10 dniach niemiecki sąd zgodził się, by aresztowany wyszedł za kaucją (75 tys. euro wpłacili przyjaciele z ANC), z zakazem opuszczania Niemiec. Sąd wyraził też wątpliwości co do zarzutu rebelii – nie dopatrzył się w zachowaniu oskarżonego znamion przemocy.

Siódmą osobą ściganą przez sędziego Llarenę jest liderka republikańskiej lewicy Marta Rovira, która uciekła do Szwajcarii, dołączając do innej katalońskiej polityczki, Anny Gabriel. W wywiadzie dla szwajcarskiego dziennika Rovira tak uzasadniła swoją decyzję o opuszczeniu Unii Europejskiej: „Moja córka ma dopiero siedem lat. Nie mogłam ryzykować 20 czy 30 lat odsiadki za przestępstwa, których nigdy nie popełniłam”. O swoją przyszłość może być spokojna: rzecznik tamtejszego departamentu sprawiedliwości powiedział, że Szwajcaria nie zgadza się na ekstradycje za przestępstwa polityczne.

Zdrowy rozsądek i jego granice

Znamienne, że belgijska prokuratura i niemiecki sąd uznały informacje zawarte w nakazach aresztowania za niewystarczające i poprosiły o przesłanie dodatkowych dokumentów, a sąd szkocki – o czas do namysłu.

Nie tego spodziewano się w Madrycie. Minister sprawiedliwości Rafael Catalá oświadczył, że dziwi go postawa niemieckiego sądu, który chce zgłębiać sprawę zamiast automatycznie uznać europejski nakaz aresztowania za zasadny. Dodał, że jest zadowolony ze współpracy hiszpańskich i niemieckich prokuratorów, którzy spotkali się w Hadze, by rozmawiać o przypadku Puigdemonta.

Hiszpański Sąd Najwyższy stwierdził, że argumentacja niemieckich sędziów „przekracza granice zdrowego rozsądku”. Podtrzymał, że przemoc była częścią separatystycznego planu, bo decyzja o przeprowadzeniu referendum mogła doprowadzić do „masakry”.

A co na to wszystko Bruksela? Komisja Europejska nie zmienia stanowiska: problem z Katalonią to wewnętrzna sprawa Hiszpanii, którą nie będzie się zajmować.

Okazuje się, że sędziowie unijnych państw mają więcej odwagi niż czołowi unijni politycy. Chcąc nie chcąc, stali się recenzentami działań hiszpańskiego państwa. Cokolwiek postanowią, nie będzie można im zarzucić umywania rąk.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018