Prawda się skończyła, ale nie u nas

Na tym właśnie polega przełom. Fakty nie muszą się już odnosić do rzeczywistości. Nie muszą się zgadzać z żadną obiektywną prawdą, której istnienia przecież nikt nie dowiódł. Zwłaszcza na Facebooku.

23.12.2016

Czyta się kilka minut

René Magritte „Królestwo świateł”, olej, 1950 r.  / Fot. AKG-IMAGES / EAST NEWS
René Magritte „Królestwo świateł”, olej, 1950 r. / Fot. AKG-IMAGES / EAST NEWS

Język polityki – i dotyczy to wszystkich partii, od konserwatystów do anarchistów – został skonstruowany tak, by kłamstwo brzmiało jak prawda, morderstwo stało się godne szacunku, a powietrze nabrało cech ciała stałego”. Te słowa George’a Orwella sprzed 70 lat brzmią dziś jak oczywista oczywistość. Każde dziecko obecnie wie, że polityk musi kłamać. Z wiekiem każde dziecko uczy się także, że ludzie akceptują tę konwencję: „Wy kłamiecie, my wiemy, że kłamiecie, tylko nie przesadzajcie”.

Do niedawna jednak ta akceptacja miała swoje ograniczenia: jeśli pozwalaliśmy politykom kłamać, to wcześniej czy później chcieliśmy ich z tych kłamstw rozliczyć. Ale czym miałoby być kłamstwo w czasach Facebooka i memów? Dlaczego dążenie do ustalenia obiektywnej prawdy miałoby stanowić ograniczenie dla aspiracji nie tylko polityków, zwłaszcza tych spoza establishmentu, ale też milionów zwykłych ludzi, którzy dzięki internetowi, YouTube’owi, Twitterowi i innym fajnym wynalazkom wreszcie mogą realizować potrzebę bycia traktowanymi poważnie? W czym moja prawda miałaby być gorsza od twojej albo jego?

W wydanym w 2005 r. eseju „On Bullshit” filozof Harry G. Frankfurt dokonał dogłębnej analizy tytułowego zjawiska. W mijającym roku „bullshit” otrzymał naukowe miano i nazywa się obecnie „postprawdą”, ale na jedno wychodzi. Frankfurt doszedł do wniosku, że sprzedawca bullshitu/postprawdy różni się zasadniczo nie tylko od człowieka prawdomównego, ale też od pospolitego kłamcy. Zarówno dla człowieka prawdomównego, jak i kłamcy prawda pozostaje punktem odniesienia (kłamca to człowiek, który wie, że mówi nieprawdę). Tymczasem dla sprzedawcy bullshitu/postprawdy nie jest ważne, czy to, co mówi, ma jakiekolwiek odniesienie do rzeczywistości i faktów. Opis rzeczywistości i dobór faktów służą wyłącznie jednemu: realizacji celu politycznego bądź osobistego, który zresztą także może być polityczny, bo dziś wszystko jest publiczne i polityczne. Prawdą jest to, co sam uznaję za prawdę. Prawd może być nieskończona liczba (co najmniej tyle, ile profilów na Facebooku). Nie ma ona żadnej zobiektywizowanej formy i zmienia się zależnie od okoliczności. Postprawda jest w gruncie rzeczy realizacją naczelnej zasadykomunizmu: każdemu prawda według jego potrzeb.

Dystrybucja bredni

Nie, kłamstwo w komunizmie i kłamstwo w naszym liberalnym chaosie to jednak nie to samo.

Różnica jest zasadnicza: na straży kłamstwa komunistycznego stała państwowa policja polityczna, w liberalizmie sami pozbawiamy się wolności myślenia. We wnikliwej analizie kłamstwa komunistycznego, „Strukturze kłamstwa”, Piotr Wierzbicki podkreślał: „W USA, Anglii, Szwecji szef rządu, minister, redaktor gazety może powiedzieć społeczeństwu nieprawdę. Ale on na tę nieprawdę nie ma monopolu. Następnego dnia sprostują ją przywódcy opozycyjnych partii, członkowie parlamentu, inni redaktorzy gazet”. George Bush zapewne kłamał, twierdząc przed atakiem na Irak, że znajduje się tam broń masowego rażenia, a Aleksander Kwaśniewski na pewno kłamał, deklarując przed wyborami w 1995 r., że posiada dyplom magistra. Jednak w obu wypadkach każdy, komu zależy na poznaniu prawdy, może do niej dotrzeć dzięki powszechnie dostępnym źródłom.

Zdaniem Wierzbickiego kłamstw systemów takich jak komunizm czy faszyzm nie należy zestawiać z kłamstwami polityków w demokracji również dlatego, że kłamstwo komunistyczne czy faszystowskie nie spełnia wymagań tego, co Wierzbicki nazywa „etyką walki”. „Kogóż to wolno politykowi wprowadzić świadomie w błąd? Swych współpracowników, sojuszników, wyborców? Nie, etyka walki dopuszczając unik, podstęp, fałsz, dopuszcza go tylko wobec przeciwnika. (...) Tymczasem przytłaczający procent zarówno gatunków kłamstwa używanych przez rzeczników realnego socjalizmu, jak i pojedynczych, realizowanych przez nich aktów kłamstwa, to są kłamstwa stosowane (...) wobec własnych społeczeństw. Czy jakakolwiek etyka pozwala komukolwiek oszukiwać własny naród, jego robotników, rolników, młodzież szkolną, studentów? Nie istnieje takie zezwolenie w żadnej etyce”.

Słowa Wierzbickiego brzmią dziś jeszcze bardziej staroświecko niż Orwella, zwłaszcza jeśli popatrzymy na nie w kontekście referendum brytyjskiego w sprawie Brexitu czy wyborów amerykańskich. Postprawda skierowana jest bowiem w stronę „własnego narodu” i ogłupianiu właśnie jego ma służyć.

Przed referendum po Londynie jeździły autobusy z bardzo precyzyjnym przekazem: „Wpłacamy do Unii 350 mln funtów tygodniowo. Przeznaczmy te pieniądze na NHS [brytyjski NFZ]”. Hasło wielokrotnie powtarzane stało się jednym z argumentów zwolenników Brexitu, a miliony Brytyjczyków uwierzyły, że po wyjściu z Unii budżet NHS zwiększy się o 350 mln tygodniowo. Po referendum nikt nie chciał przyznać się do wprowadzenia ludzi w błąd ani nawet do wiary w oczywistą brednię.

Miliony Amerykanów uwierzyły, że Hillary Clinton sprzedawała broń tzw. Państwu Islamskiemu, papież Franciszek poparł w wyborach Donalda Trumpa, a Irlandia zgodziła się przyjąć amerykańskich uchodźców uciekających przed nowym prezydentem. Nagle okazało się, że Facebook, który był głównym narzędziem służącym rozpowszechnianiu tego typu bredni, to nie jest jednak serwis społecznościowy do wymiany fotek, tylko podstawowe medium informacyjne dla setek milionów ludzi na świecie. To dzięki niemu wytwarzanie postprawdy stało się dostępne dla każdego.

I na tym właśnie polega przełom. Fakty są dziś narzędziem nie tyle do tworzenia wielkich wizji politycznych, ile do usprawiedliwiania obecności w sieci miliardów jej użytkowników. Nie muszą odnosić się do rzeczywistości, nie muszą zgadzać się z „obiektywną prawdą”, której istnienia przecież nikt nie dowiódł. Zwłaszcza na Facebooku.

Projekt rzeczywistości

Książka Frankfurta ukazała się w kluczowym dla rozwoju postprawdy okresie, po inwazji na Irak. Jednym z powodów tej inwazji była konieczność powstrzymania programu rozwoju broni chemicznej prowadzonego przez reżim Saddama Husajna. Jak wiadomo, Husajn nie prowadził takiego programu i nie miał składów broni chemicznej, ale w tym okresie w amerykańskiej administracji pojawiła się grupa polityków, która nie poddawała się „wspólnocie opartej na rzeczywistości” (reality-based community).

Po raz pierwszy ten termin pojawił się w artykule Rona Suskinda w „New York Timesie”, który cytował anonimowego urzędnika Białego Domu (najprawdopodobniej chodziło o doradcę prezydenta Busha, Karla Rove’a): „Jesteśmy imperium i działając na arenie międzynarodowej tworzymy nowe rzeczywistości. I podczas gdy ty próbujesz zrozumieć, o co w nich chodzi, my je zmieniamy – stwarzamy coś jeszcze nowszego. Jesteśmy aktorami historii, a wam wszystkim pozostaje studiowanie tego, co robimy”.

To był czas, kiedy grono przywódców USA i Wielkiej Brytanii po prostu przestało wierzyć w rzeczywistość, tak jak rozumie i doświadcza ją większość z nas, a zaczęło w pewien „projekt rzeczywistości”, który może być ukształtowany i zmieniany zależnie od celów politycznych.

W tak rozumianej polityce rozróżnienie na prawdę i kłamstwo w zasadzie nie ma sensu. I nie miało również znaczenia, czy broń masowego rażenia w Iraku była czy nie. Jasne, że była, skoro z tego właśnie powodu ginęli nasi żołnierze, wprowadzając demokrację na Bliskim Wschodzie.

Czasy Busha i Blaira to niepewne początki rządów postprawdy w społeczeństwach zachodnich, których tegoroczna kampania Donalda Trumpa miała być ukoronowaniem. Różnica między tymi sytuacjami jest jednak znacząca. Polityczni propagandziści, tacy jak neokonserwatyści, uznają fakty za materiał, który służy do lepienia jedynie słusznej prawdy. Z cytatu doradcy Busha wynika, że chodziło o realizację pewnej misji dziejowej, która wymaga poświęcenia prawdy na ołtarzu wyższych celów (np. zaprowadzenia demokracji na Bliskim Wschodzie). Misja miała być realizowana bez względu na to, jakie niewygodne fakty miałyby ją zakłócić. Coś może być moralnie prawdziwe, nawet jeśli jest empirycznie fałszywe. A ponieważ celem polityki jest realizowanie dobra, mamy obowiązek przymknąć oczy na fakty i czynić dobro. Tant pis pour la réalité.

U Trumpa jest inaczej. On nie musiał, i do dziś nie musi, tłumaczyć się z rzeczy, które wygadywał, ponieważ nie było takiej bredni, która odstręczyłaby od niego jego zwolenników. Ten, kto miał głosować na Trumpa, i tak na niego zagłosował bez względu na to, co mówił jego kandydat. A ściślej: podstawowy przekaz Donalda Trumpa był na tyle nośny i atrakcyjny dla części elektoratu, że dywagacje na temat tego, czy mówił prawdę, czy nie – nie miały znaczenia. Tym bardziej że po drugiej stronie – zarówno w trakcie kampanii przed brytyjskim referendum, jak i amerykańskimi wyborami – również rozpowszechniano kłamstwa.

Beneficjenci

Trump czy Nigel Farage (ten od Brexitu) zrealizowali pragnienie ludzi, którzy gotowi byli na wiarę w cokolwiek, aby tylko wesprzeć fundamentalną zmianę polityczną, której oczekiwali. Tzw. establishment nie ma zresztą pojęcia, jak odnaleźć się wobec tego powszechnego pragnienia, a jedyną jego reakcją są zupełnie jałowe próby zachowania status quo. Prowadzi to zresztą do paradoksalnej sytuacji, w której liberałowie dominujący w zachodniej polityce przez ostatnie trzy dekady są wyprani z pomysłów, zachowawczy i reakcyjni, natomiast reakcja (a w każdym razie to, co dotąd uchodziło za prawicę) staje się motorem społecznych zmian i ich politycznym beneficjentem.

Wielkim beneficjentem jest także Mark Zuckerberg. Faceboook i inne tego typu platformy są idealnym nośnikiem postprawdy, ponieważ praktycznie każdemu dają szansę na uprawianie polityki. Nie musisz nic wiedzieć ani na czymkolwiek się znać, by twoje zdanie miało wartość. Liczy się wyrazista opinia, może być mądra albo głupia, w zasadzie czym głupsza i bardziej obrazoburcza, tym lepiej. Zmiany odbywają się pod hasłem odejścia od polityki rozumianej jako ekspercka wiedza tajemna, zarezerwowana dla wybrańców i uprawiana przy zachowaniu politycznej poprawności. To właśnie eksperci, banksterzy, tradycyjne media cenzurowane przez obrońców liberalnych tabu i oderwani od ludu politycy doprowadzili nas wszystkich do upadku. Ich czas się skończył.

Polityka nie musi być polem skomplikowanych gier i niezrozumiałych strategii, można ją zamknąć w facebookowym wpisie, albo zilustrować śmiesznym memem. Mem staje się faktem politycznym, a wpis daje poczucie grupowej przynależności. Łączymy się w internetowe stada, w których wszyscy myślimy podobnie i nawzajem się wspieramy, liczba lajków decyduje nie tylko o jakości wpisu, ale także o twojej wartości jako uczestnika debaty publicznej. Codziennie przekonujemy się, że prawda czym bardziej „mojsza”, tym lepsza. Co mnie obchodzi jej związek z faktami?

W Polsce jest inaczej

Nie wiem, czy Trump i Farage to zrozumieli. Być może działają instynktownie, w każdym razie skutecznie. Niektórzy dorzucają do tego grona Jarosława Kaczyńskiego i politykę „dobrej zmiany”.

To błąd i wyraz bezradności intelektualnej liberalnego establishmentu. PiS jest prawdopodobnie jedną z ostatnich, jeśli nie ostatnią prawdziwie ideową partią w Europie, o czym ze zgrozą przekonuje się codziennie połowa Polaków – druga połowa patrzy na to z entuzjazmem, który zwykle towarzyszy rewolucjom.

Kłamstwa Trumpa nie mają żadnego związku z wizją świata, którą chciałby realizować, bo taka wizja nie istnieje – w każdym razie nic o niej nie wiemy. Kłamstwa Farage’a były elementem zabawy inteligentnego cynika, który wykorzystał rozgoryczenie Brytyjczyków i błędy rządu. Nieodzowne do tego jest poczucie ironii, dystansu, a także pogardy wobec realnych problemów ludzi i ich samych. O ile Trumpa trudno podejrzewać o nadmierne poczucie ironii, to Farage czy np. niektórzy przedstawiciele tzw. alt-prawicy amerykańskiej najwyraźniej bawią się polityką i traktują ją jako miły sposób spędzania czasu oraz realizacji narcystycznych potrzeb.

Jarosław Kaczyński nie należy do tej ekipy. PiS po jego wodzą jest kołem zamachowym rewolucji, w wyniku której w Polsce „wreszcie nastanie sprawiedliwość”, a „krzywdy zadawane Polakom od 1989 r. zostaną wynagrodzone”. Kaczyński jest śmiertelnie poważnym „aktorem historii”, przeciwstawienie prawdy i fałszu podstawowym elementem ideologii PiS, a chęć obnażenia „kłamstwa” (smoleńskiego) kluczem do zrozumienia wielu zachowań jego czołowych polityków. Tak, oni w to wierzą.

Czas na postprawdę jeszcze w Polsce nie nadszedł. Ciągle mamy politykę z wizją. I bez cienia ironii. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2017