Pożegnanie z Afganistanem

W okamgnieniu runął nowy wspaniały świat, jaki Zachód budował, aby wyrwać ten kraj z wojen i zacofania. Diabli wzięli nadzieje, jakie w Zachodzie pokładało wielu Afgańczyków.

23.08.2021

Czyta się kilka minut

Sprzedawcy wyciągają spod gruzów resztki zniszczonego towaru ze swoich sklepów zburzonych przez czołgi i ostrzał rakietowy. Dżalalabad, 28 kwietnia 1992 r. / UDO WEITZ / EAST NEWS
Sprzedawcy wyciągają spod gruzów resztki zniszczonego towaru ze swoich sklepów zburzonych przez czołgi i ostrzał rakietowy. Dżalalabad, 28 kwietnia 1992 r. / UDO WEITZ / EAST NEWS

Jeszcze w pierwszym tygodniu sierpnia talibowie, którzy od lat panowali po wsiach, mogli tylko pomarzyć, że obejmą władzę w którejś ze stolic 34 prowincji kraju. Szóstego dnia sierpnia, w piątek, muzułmański dzień święty, zajęli pierwszą: Zarandż, miasto przemytników, stolicę prowincji Nimruz, na pograniczu z Iranem i Pakistanem. Nazajutrz wkroczyli do Sziberghanu, stolicy północnej prowincji Dżauzdżan, a następnego dnia ich chorągwie załopotały nad kolejnymi trzema. Amerykański wywiad ostrzegł wtedy, że za miesiąc talibowie mogą stanąć u bram Kabulu, a przed końcem roku nawet go zająć.

Zwycięstwo błyskawiczne

W kolejny piątek, trzynastego, talibowie zdobyli Herat, stolicę afgańskiego zachodu, i Kandahar, stolicę południa. W sobotę poddała się im stolica północy, Mazar-e Szarif, a w niedzielę o poranku stolica wschodu, Dżalalabad. Tego samego dnia, w południe, poddał się Kabul. Prezydent Aszraf Ghani, który zanim zajął się polityką, nauczał na amerykańskich uniwersytetach, jak stawiać na nogi państwa upadłe, uciekł z kraju.

Maszerując od zwycięstwa do zwycięstwa, talibowie nie musieli nawet specjalnie walczyć. Owszem, czasem napotykali na opór. Ale ogromna większość rządowego wojska, kilkukrotnie liczniejszego od partyzantów, na którego wyszkolenie, utrzymanie i uzbrojenie Amerykanie wydali prawie 100 mld dolarów, rzucała na ich widok broń, szła w rozsypkę albo na żądanie lokalnej starszyzny kapitulowała lub przechodziła do obozu wroga.

Może rację mieli więc gospodarze Białego Domu, mówiąc, że jeśli Afgańczycy nie zaczną walczyć o zbudowane im przez Zachód państwo, to amerykańscy żołnierze dłużej nie będą ich w tym wyręczać. Już w maju Amerykanie zapowiedzieli, że do końca sierpnia wyjadą z Afganistanu i zakończą wyprawę wojenną, która niespodziewanie przerodziła się w 20-letnią wojnę – najdłuższą, jaką toczyła Ameryka.

Wiosna 1992: nastrój tamtej chwili

Śledząc zwycięski pochód talibów, natknąłem się na film: pokazuje, jak wkraczają do Heratu. Biegną truchtem główną ulicą, trochę niezgrabnie, bo w sandałach i plastikowych klapkach, strzelając raczej na postrach niż do celu. Patrząc na nich odnosiłem wrażenie, że przecież już raz to widziałem: wówczas, gdy jesienią 1996 r. ni to biegiem, ni to marszem wkraczali do Kabulu, aby po raz pierwszy objąć w nim władzę.

Złudzenie pętli czasu rozwiało się, gdy tuż za truchtającymi talibami pojawili się ich towarzysze broni w nowiuśkich wozach bojowych Humvee, podarowanych przez USA afgańskiemu wojsku, aby rozgromiło talibów. Partyzanci w zdobycznych rydwanach w paradnym szyku – paradnym, nie bojowym! – sunęli ulicami Heratu.

Po raz pierwszy przyglądałem się wymianie rządzących w Kabulu z tak daleka. Przez prawie 20 lat jeździłem do Afganistanu jako dziennikarz i na podróżach pod Hindukusz zeszły mi w sumie ze dwa lata. Poza Polską w żadnym innym kraju nie spędziłem tyle czasu.

Wiosną 1992 r. pod hotel Spinzar, przy głównym bazarze i głównym meczecie Kabulu, zajechałem z fasonem jak na korespondenta wojennego przystało: na pancerzu czołgu należącego do dezerterów z ówczesnego wojska rządowego. Postanowili rzucić służbę u prezydenta Nadżibullaha, wyniesionego do władzy przez Związek Sowiecki, i przejść na stronę walczących z nim partyzantów, mudżahedinów. Wspólnie obalili oni opuszczonego przez wszystkich Nadżibullaha (pozbawiony władzy, poprosił o azyl w śródmiejskim gmachu ONZ) i zabierali się właśnie za dzielenie władzy. Mudżahedini, którzy rozlokowali się w Spinzarze, należeli do jednej z mniejszych z tuzina partyzanckich partii i ich przywódcy nie mieli wielkich nadziei na stanowiska w rządzie.

W mieście było jeszcze spokojnie, wojna o łupy miała dopiero się zacząć i kabulczycy, którzy początkowo bali się mudżahedinów, dzikich wojowników z gór, z ulgą odkrywali, że przypominali raczej prowincjuszy, przestraszonych wielko­miejskim szykiem i gwarem. W wiosennym powietrzu, rześkim i czystym, czuło się jakąś ulgę, a nawet nieśmiałą nadzieję, że po 10-letniej wojnie nastanie wreszcie pokój i wszystko się ułoży.

Mnie widok mudżahedinów wydawał się cudem na ziemi. Obdarci, długowłosi i bosonodzy, uzbrojeni w zwykłe karabiny i bazooki, pokonali armię sowiecką, jedną z najpotężniejszych na świecie. Dokonali czegoś, co nie miało prawa się zdarzyć.

Może gdybym trafił do Afganistanu w innym czasie i innym stanie ducha, nie stałby się on dla mnie miejscem tak ważnym, nigdy nie nabrałby takiego znaczenia. Ile razy wracałem potem do Afganistanu, próbowałem odnaleźć nastrój tamtej wiosny.


CZYTAJ WIĘCEJ: SERWIS SPECJALNY O AFGANISTANIE >>>


Wieczorami mudżahedini schodzili się do hotelowej sieni na telewizję. Opierali karabiny o liszajowate ściany, rozsiadali na wypłowiałych kanapach i w klubowych fotelach, a potem jak zaczarowani zamierali w milczeniu przed ekranem, wpatrując się w rysunkowe baśnie o Alicji z Krainy Czarów, Kubusiu Puchatku, Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach, a także rosyjską kreskówkę o sprytnym zającu i gapowatym wilku. Gdy bajki nadawane na dobranoc dla dzieci się kończyły, brodaci wojownicy budzili się z odrętwienia i w milczeniu wychodzili na plac przed Spinzarem, gdzie rozłożyli obozowisko. Spali na dworze, choć w hotelu zajęte były może ze cztery pokoje.

Jesień 1996: talibskie porządki

Cztery lata później, jesienią 1996 r., w kabulskim śródmieściu przyglądałem się, jak do stolicy wkraczają talibowie – młodsi bracia mudżahedinów, wojenne sieroty, wychowane na uchodźczym wygnaniu za pakistańską granicą.

W partyzancką armię skrzyknęli ich mułłowie, ich wychowawcy i nauczyciele, którzy uznali, że tylko za sprawą narzucenia Afganistanowi bożych porządków, na gruncie rygorystycznej interpretacji islamu, uchroni się kraj od przemocy, bezprawia i bezkrólewia, jakie zapanowały, gdy pogromcy armii sowieckiej, mudżahedini, pokłócili się przy dzieleniu władzy, skoczyli sobie do gardeł i wywołali nową wojnę – bratobójczą.

Wielu Afgańczyków witało wtedy talibów jako jedynych sprawiedliwych, wyzwolicieli i zbawców. Oni zaś kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa, zajmowali jedną prowincję po drugiej, aż stanęli u bram Kabulu. Stolica poddała się bez walki, znów o wszystkim rozstrzygnęły zdrady możnowładców, którzy w nadziei uratowania władzy, majątków i życia przechodzili, jak zwykle, do obozu silniejszego z rywali.

Kiedy przez Przełęcz Chajberską – na granicy Afganistanu i Pakistanu – przyjechałem do Kabulu, talibowie ściągnęli już z latarni zwłoki Nadżibullaha, którego zaraz po wkroczeniu do stolicy wyciągnęli z kryjówki w gmachu ONZ i powiesili (w międzyczasie trupa wlekli ulicami, aby pokazać jego mieszkańcom, jaki los czeka bezbożników i zdrajców).

Całe miasto obwieszone było taśmami, które wyciągali z rekwirowanych magnetofonów i magnetowidów. Ich emirowie uznali muzykę i wszelką rozrywkę za grzech – i brunatne wstążki powiewały z drzew, płotów oraz bram. Na ulicznych trotuarach walały się skorupy rozbitych lub rozstrzelanych telewizorów, również zakazanych przez talibów.

Ludzie dziwili się nowym porządkom, ale poddawali się im bez protestu. Tak naprawdę niewiele o talibach wiedzieli. Czuli ulgę, bo dzięki nim zapanował pokój. W mieście ucichła wreszcie uliczna wojna, która przemieniła połowę stolicy w pustynię gruzów, miejskie cmentarzysko. Wreszcie można było przestać martwić się o jutro, wybiec myślą w przyszłość, wsiąść w Kabulu do autobusu, nie obawiając się rabusiów czy partyzantów. A nawet pojechać bez przeszkód Przełęczą Chajberską do pakistańskiego Peszawaru albo na południe do Kandaharu czy na zachód do Heratu, aż pod irańską granicę. Kupcy ze śródmiejskich bazarów zacierali dłonie.

Jesień 2001: nowa nadzieja

Pięć lat później ręce zacierali kabulscy fryzjerzy. Odkąd talibowie uciekli ze stolicy, fryzjerzy nie mogli nadążyć z goleniem bród, które wcześniej zgodnie z edyktem talibskiego emira Omara obowiązkowo musiał zapuszczać każdy prawowierny Afgańczyk.

Z kolejną partyzancką armią, która przejęła władzę w Kabulu, wjechałem do miasta tym razem od północy – ze słynnej doliny Pandższiru, twierdzy wiecznych buntowników. W latach 80. XX w. nie zdobyła jej armia sowiecka, a w latach 90. nie weszli tam talibowie, choć podporządkowali sobie resztę kraju.

Jesienią 2001 r. partyzanci z Pandższiru ruszyli na Kabul, by odbić go z rąk talibów. W pojedynkę nie daliby rady, ale tym razem drogę mieli szeroko otwartą, bo przeciwko talibom wystąpili Amerykanie, których lotnictwo gromiło z nieba oddziały, czołgi, stanowiska artylerii i wszelkie fortyfikacje emira Omara.

Wcześniej to Omarowe królestwo, jakie zaprowadził on w Afganistanie, przerodziło się w tyranię, a afgańskie państwo w nędzarza i pariasa, z którym nikt na świecie nie chciał mieć nic do czynienia. Nikt, poza Terrorystyczną Międzynarodówką, czyli Al-Kaidą, której talibowie udzielili gościny i której przywódcy tutaj, pod Hindukuszem, obmyślili plan zaatakowania Nowego Jorku i Waszyngtonu ­uprowadzonymi samolotami pasażerskimi, pilotowanymi przez zamachowców-straceńców.

W odwecie za ten atak Stany najpierw zażądały od talibów wydania ludzi Al-Kaidy, a gdy Omar odmówił – dokonały zbrojnej inwazji. Ci nawet nie próbowali stawiać oporu, lecz czmychnęli przed ścigającymi ich myśliwcami i bombowcami za pakistańską miedzę. Emir, jednooki mułła Omar, nie musiał nawet uciekać z Kabulu. Nigdy w nim nie osiadł. Uważał stolicę i w ogóle wielkie miasta za jaskinię grzechu i przez całe pięcioletnie panowanie nie ruszył się na krok z Kandaharu, kolebki talibów.

Wkraczających do Kabulu partyzantów z Pandższiru nie witały wiwaty ani ustrojone girlandami bramy powitalne. Nikt zresztą Afgańczyków nie pytał o zdanie, czy im się coś podoba, czy nie. Przywykli traktować przewroty i pałacowe zamachy jak dopust losu, na który nic się nie poradzi.

Źródłem ulgi, nadziei, a nawet ufności, jakie czuło się jednak wyraźnie w tamtym jesiennym powietrzu, przeszytym już chłodem, były natomiast obietnice płynące z Ameryki. Jej przywódcy, włodarze jedynego światowego supermocarstwa, obiecywali Afgańczykom, że już nigdy więcej nie zostaną sami w biedzie, że cały Zachód pomoże im stanąć na nogi oraz urządzi życie tak, aby nie zaznali już wojny, poniewierki i biedy.

Rozmawiając z Afgańczykami w czajchanach, a z zachodnimi dyplomatami w otwieranych na nowo z pompą ambasadach, odnosiłem wtedy niezmiennie wrażenie, iż jedni i drudzy wierzą, że tę obietnicę uda się spełnić, a po latach chudych w Afganistanie nastąpią w końcu te tłuste, wyczekiwane i wymodlone.

Republika: nowe państwo i wojna od nowa

Dlaczego więc wszystko poszło nie tak?

Dopóki sprawy w państwie afgańskim nie zaczęły się znowu psuć, miały się przecież całkiem dobrze. Przepytywani przez cudzoziemskich dziennikarzy, Afgańczycy mówili, że kraj zmierza w dobrym kierunku.

Czy zaczęło się psuć już wiosną 2003 r., gdy Amerykanie uderzyli na irackiego dyktatora Saddama Husajna? Czy może latem 2005 r., po pierwszej w dziejach Afganistanu wolnej elekcji prezydenta, gdy Amerykanie odwołali z Kabulu swojego ambasadora? Uznali, że sprawił się z afgańskim zadaniem, i powierzyli mu nowe – w Bagdadzie. Na wieść o tym Afgańczycy wszczęli lament, że Ameryka o nich zapomina.


CZYTAJ TAKŻE

PAWEŁ PIENIĄŻEK: Talibowie zajęli kraj szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Mieszkańcy Kabulu, których życie związane było z poprzednim porządkiem, zamarli w oczekiwaniu. Oto ich głosy >>>


Wyjazdowi ambasadora USA towarzyszyła dobiegająca już z południa kraju karabinowa palba. Talibowie – zdawałoby się, że raz na zawsze rozbici i pokonani – za pakistańską miedzą zebrali się w nowe partyzanckie wojsko i afgańska wojna, uznana za wygraną i wygasłą, znów zaczęła się tlić, by w końcu wybuchnąć pełnym płomieniem.

Najpierw w ogniu stanęło afgańsko-pakistańskie pogranicze, ale pożar szybko ogarnął także rozległe, skaliste i pustynne południe, które stawało się ziemią niczyją, po czym przechodziło w ręce talibów. W Kabulu i większych miastach pojawili się zamachowcy-straceńcy, zaczęły wybuchać bomby. Gdy Amerykanie odtrąbili odwrót po fatalnie nieudanej ekspedycji do Iraku i znów zajęli się afgańskimi sprawami, było już za późno, wojna toczyła się znów w najlepsze.

Afgańczycy tracili cierpliwość. „Są już u nas za długo” – mówili o obcych wojskach i ślimaczącej się powojennej odbudowie. Mój znajomy afgański poseł Ramazan Baszardost, absolwent francuskich akademii zauroczony polską Solidarnością i wyznaczony na ministra finansów, nazywał cudzoziemców szkodnikami. Twierdził, że trwonią na głupstwa pieniądze wydzielone hojnie przez Zachód Afganistanowi. „Umościli tu sobie wygodne gniazdka, a nas mają za nic” – grzmiał w parlamencie, żądając, by zagraniczne organizacje dobroczynne przedstawiły księgi rachunkowe i opowiedziały, na co wydały miliardy dolarów obiecanych przez świat jego krajowi. Lamentował, że tylko czwarta część tych pieniędzy trafia do rąk rządu. „Afganistanem władają cudzoziemcy” – narzekał, a nie doprosiwszy się wsparcia u prezydenta, rzucił posadę, oskarżając prezydenckich dworzan, że rozkradają kraj do spółki z cudzoziemcami.

Budowa afgańskiej Republiki – nowego, wspaniałego świata – zaczęła przypominać przypowieść o grzechach głównych, popełnianych tak przez zachodnich dobrodziejów, jak ich afgańskich podopiecznych. Na pychę zakrawał już cel, jaki Zachód, choć dziś się tego wypiera, sobie wyznaczył: w kilka lat zbudować pod Hindukuszem wzorową Republikę.

Chciwość, zazdrość i łakomstwo rozkwitły przy nieprzebranej rzece pieniędzy, płynącej na wielką afgańską budowę. Zachodni dobrodzieje, którzy nią zawiadowali, nie dopuszczali do niej Afgańczyków. „Nie znają się na tym – tłumaczyli. – A miliony dolarów będą dla nich pokusą, której nie będą potrafili się oprzeć”. Z kolei Afgańczycy oskarżali zachodnich dobrodziejów, że przyjechali pod Hindukusz tylko po to, by dorobić się na ich nieszczęściu i biedzie. „Chcemy jedynie im pomóc i dzielimy się z nimi tym, co mamy najlepszego” – mówił mi jeden z włoskich inżynierów. A pewien amerykański pułkownik, przyznając, że nie za bardzo rozeznaje się w tutejszej specyfice, powiedział: „Wiadoma rzecz, Afganistan to nie moja Montana, ale skoro nam w Montanie udało się ułożyć godne życie, to dlaczego miałoby się to nie powieść w Afganistanie?”.

Wreszcie nadszedł czas lenistwa i gniewu. Ubezwłasnowolnieni i rozczarowani Afgańczycy oraz rozgoryczony ich niewdzięcznością Zachód zaprzestali wszelkich starań. Budowa Republiki stanęła, ale nikomu nie starczyło odwagi, by ją przerwać lub zarządzić generalny remont, zanim jeszcze została skończona.

W dziesiątym roku wojny, gdy odwiedziłem Afganistan po raz ostatni, dwie trzecie jego mieszkańców uważało już, że sprawy w kraju idą w złym kierunku. Nawet panujący wówczas prezydent Hamid Karzaj przyznawał, że w państwie źle się dzieje, ale winą za to obarczał Amerykanów.

Ostatniego dnia mojej ostatniej podróży do Afganistanu wybrałem się na spacer po śródmiejskiej dzielnicy Szar-e Nau. Przed parkiem w pobliżu kina natknąłem się na patrol amerykańskich żołnierzy. Szli w bojowym rynsztunku. Przez nikogo niezaczepiani, poruszali ustami, szepcząc do niewidzialnych mikrofonów i nie wydając niemal dźwięku. Do wielkich zsuniętych na oczy hełmów mieli przytroczone noktowizory. Na mundury założone kamizelki kuloochronne oraz ochraniacze na łokcie i kolana.

Sklepikarze i przechodnie schodzili im z drogi. „Wszystkich traktują jak wrogów” – szeptali między sobą Afgańczycy. A ja, stojąc wśród nich, przypomniałem sobie stare afgańskie przysłowie, które przed laty przytoczył mi pewien partyzancki komendant z Pandższiru: „Ujrzyj we mnie swego wroga, a wnet się nim stanę”.

Lato 2021: bez nadziei

Szósty krzyżyk na karku nie idzie w parze z metryką wojennego korespondenta, więc gdy dziś do Kabulu wkraczali jego nowi zdobywcy, talibowie, patrzyłem na to z daleka, z fotela, na którym oglądam mecze angielskiej ligi piłkarskiej.

Runął niedokończony gmach Republiki. Nikt się jej nie wyrzekł, ale mało kto jej bronił. Można się było tego spodziewać, odkąd pod koniec zeszłej zimy zniecierpliwieni uporem swoich protegowanych z kabulskiego rządu, Amerykanie rządzeni przez Donalda Trumpa dobili ponad ich głowami targu z talibami. Obiecali im, że zabiorą wojska z Afganistanu, a talibowie obiecali, że nie będą strzelać do wycofujących się Jankesów i ich sojuszników. Armia rządowa – wcześniej wyręczana przez lotnictwo USA i odwykła od walki – nie podjęła jej, gdy doczekawszy się cierpliwie wyjazdu Amerykanów i ich sojuszników, talibowie ruszyli do natarcia.

Oglądając w telewizji, jak w Kabulu nastają nowi rządzący, dostrzegłem niepewność i strach, które widziałem 25 lat temu, gdy talibowie obejmowali władzę po raz pierwszy. Może to kwestia telewizyjnych kadrów, a może punktu obserwacji, ale tym razem nie dostrzegłem już jednak żadnej nadziei.

Wydało mi się, że nie rozbudzili jej nawet emirowie talibów, którzy – objąwszy powtórnie we władanie afgańskie państwo – obwieścili, że wojna się skończyła.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2021